Fabuła nowego filmu Aleksandra Wieledinskiego jest tak zakręcona, że gdyby nie zapewnienie reżysera, iż podobna historia przydarzyła się niegdyś jego ojcu, trudno byłoby w nią uwierzyć. Nie zmienia to jednak faktu, że może nie od razu wszystko, co przydarza się nam bądź naszym rodzicom, należy przenosić na ekran. „W porcie Cape Town…” wypada bowiem słabiej od poprzedniego kinowego dzieła Wieledinskiego – dramatu „Geograf przepił globus”.  |  | ‹W porcie Cape Town…›
|
W spolszczonym tytule filmu postanowiłem zachować oryginalną angielską nazwę tego południowoafrykańskiego portowego miasta, czyli Cape Town, które w Polsce jest przecież Kapsztadem. Z dwóch powodów: po pierwsze – taką nazwą (Кейптаун) posługują się również Rosjanie, a przecież mamy do czynienia z filmem rosyjskim, po drugie – pojawia się ona w przewijającej się przez cały obraz piosence tytułowej. Piosenka ta to klasyk śpiewanej w jidysz muzyki żydowskiej, w oryginale znana jako… „ Bei mir bistu shein”. Skomponował ją pochodzący z Ukrainy Szolom Secunda, który w 1908 roku – jako czternastolatek – wyemigrował ze swoją rodziną do Stanów Zjednoczonych. Pieśń powstała znacznie później, na początku lat 30., na potrzeby musicalu „Men ken lebn nor men lost nisht”. Szybko zyskała światową sławę, przekraczając wszystkie granice i docierając nawet do Związku Radzieckiego. W 1943 roku powstała jej pierwsza rosyjskojęzyczna wersja, znana jako „Барон фон дер Пшик”, dopiero później Paweł Gandelman – Żyd rodem z Leningradu – przerobił ją na „В Кейптаунском порту…”. W 2018 roku postanowił wykorzystać ją w swoim najnowszym filmie Aleksandr Wieledinski („ Geograf przepił globus”), który jej zaśpiewanie powierzył dwóm popularnym w Rosji rockmanom – Aleksandrowi Skliarowi i Garikowi Sukaczowowi. On także (w znaczeniu: Wieledinski) napisał scenariusz filmu, w którym wykorzystał autentyczną historię, jaka ponoć przydarzyła się jego ojcu w 1945 roku. Dzieło, które kosztowało 120 milionów rubli, miało swoją premierę podczas ubiegłorocznego festiwalu „Okno na Europę” w Wyborgu (gdzie dostało nawet nagrodę specjalną jury), ale – co trudno zrozumiałe – na skierowanie do szerokiej dystrybucji musiało czekać jeszcze ponad rok. W kinach rosyjskich film „W porcie Cape Town…” pojawił się bowiem dopiero 29 sierpnia tego roku. Całkiem możliwe, że producenci zwlekali z tym tak długo, obawiając się klapy finansowej. Która jest zresztą wielce prawdopodobna, biorąc pod uwagę mocno zakręconą i nie zawsze wciągającą fabułę obrazu. Wieledinski uznał bowiem, że niczego nie będzie widzom ani krytykom ułatwiać. Miesza więc płaszczyzny czasowe, wprowadza masę dygresji, które nie zawsze wzbogacają autorską narrację, a czasami wprost można dojść do wniosku, że służą chyba jedynie udziwnieniu całej historii. Punktem wyjścia jest wydarzenie, do jakiego dochodzi w 1945 roku na wyspie Sachalin. Już od czasów carskich było to miejsce zsyłek zarówno przestępców pospolitych, jak i politycznych. Nie bez powodu pracujący tam jako lekarz Anton Czechow nazwał je w swoich wspomnieniach „piekłem”. W czasach stalinowskich powstały tam nowe łagry, do których z roku na rok trafiało coraz więcej więźniów. Przypadek sprawia, że pewnego dnia stają naprzeciw siebie młody marynarz – skazaniec i dwóch krasnoarmiejców z wojskowego patrolu. Ich spotkanie kończy się strzelaniną i rozlewem krwi. Każdy z nich jest przekonany, że dwaj pozostali zginęli. Ale, jak się okazuje, wszyscy cudownym zrządzeniem losu przeżyli.  | |
Młody czerwonoarmista Piotr Wierieszczagin zostaje po latach wziętym leningradzkim, a potem petersburskim dramaturgiem i prozaikiem; okrutny i sadystyczny dowódca patrolu wyrasta natomiast, zgodnie ze swoim charakterem, na ojca chrzestnego mafii; z kolei marynarz Igor Afanasjew po odbyciu kary ima się różnych zajęć, przez jakiś czas jest nawet specjalistą od ochrony przeciwpożarowej w teatrze, który wystawia sztuki Wierieszczagina. Ciąg dalszy tej historii ma miejsce w 1996 roku. Igor, ciężko chory na serce, mieszka w Sewastopolu; Piotr ponownie zyskuje rozgłos dzięki dokumentalnej powieści o zorganizowanej przestępczości. I chociaż odżegnuje się od tego, jak tylko potrafi, lokalni mafiosi – w tym kierujący ich poczynaniami jego były towarzysz z wojska – są przekonani, że napisał właśnie o nich. I że, co gorsza, w domowym archiwum posiada kolejne obciążające ich materiały. Gotowi są więc zdobyć je za wszelką cenę; nawet jeśli musieliby zabić Piotra. Nie chcąc jednak samym brudzić sobie ręce, szantażem zmuszają do napadu na pisarza przypadkowego mężczyznę. Wieledinski stara się utrzymać w ryzach i powiązać ze sobą wszystkie wątki, ale wychodzi mu to średnio. Zwłaszcza kiedy akcja przenosi się do Republiki Południowej Afryki, czyli do tytułowego Cape Town (Kapsztadu), gdzie szykuje się spowodowana konfliktem o spadek krwawa jatka pomiędzy białymi i czarnymi potomkami jednego z rosyjskich bohaterów filmu. Dramat zamienia się tu w tragifarsę, która jednak jakoś szczególnie śmieszna (ani nawet śmieszno-gorzka) nie jest. Swoją drogą ciekawe, czy i ten motyw jest prawdziwy, czy też zrodził się już tylko w głowie reżysera, które zamarzyła się wyprawa na drugi koniec świata – do RPA. Do pracy nad swoim filmem Wieledinski zatrudnił aż trzech operatorów, którzy odpowiadali za realizację oddzielnych wątków (historycznego, współczesnego i południowoafrykańskiego). A byli to: Aleksiej Najdionow (mający na koncie sporo produkcji telewizyjnych i kinowych), Andriej Najdionow („ Córka”, „ Siedem par nieczystych”) oraz Dmitrij Jaszonkow („ Nirwana”, „ 22 minuty”). Za ścieżkę dźwiękową odpowiadał natomiast, nie licząc piosenki tytułowej i kilka innych pożyczonych kompozycji, znany z petersburskiej formacji Akwarium gitarzysta i wiolonczelista Aleksiej P. Zubariew, z którym Wieledinski współpracował już przy „ Geografie…”. Główne role reżyser powierzył natomiast aktorskim weteranom: Władimirowi Stiekłowowi („ Jelcyn. Trzy dni sierpnia”, „ Gagarin. Pierwszy w kosmosie”), który zagrał Wierieszczagina, Siergiejowi Sosnowskiemu („ Na dnie”, „ Fabryka”), który wcielił się w Afanasjewa, oraz Aleksandrowi Robakowi („ Przewodnik”, „ Tajemnica smoczej pieczęci”), który z kolei podarował swą twarz Ojcu Chrzestnemu. Poza tym na ekranie zobaczyć możemy jeszcze między innymi wiekowego Jurija Kuzniecowa („ Wyspa”, „ Bez pożegnania”) oraz – to już z młodszego pokolenia – Jewgienija Tkaczuka („ Brudnopis”, „ Dwa bilety do domu”) i Anfisa Czornych („ Geograf przepił globus”).
Tytuł: W porcie Cape Town… Tytuł oryginalny: В Кейптаунском порту… Obsada: Władimir Stiekłow, Siergiej Sosnowski, Aleksander Robak, Jurij Kuzniecow, Jewgienij Tkaczuk, Witalij Kiszczenko, Wiktoria Smirnowa, Wiktor Rakow, Witalij Chajew, Anna Ukołowa, Maksim Łagaszkin, Julia Aug, Danił Stiekłow, Filip Jerszow, Arsienij Robak, Anfisa CzornychRok produkcji: 2018 Kraj produkcji: Rosja, RPA Czas trwania: 103 minuty Gatunek: dramat Ekstrakt: 60% |