powrót; do indeksunastwpna strona

nr 9 (CXCI)
listopad 2019

Z filmu wyjęte: Dalekowschodnie nauki
Żeby ostudzić emocje po zeszłotygodniowym czarnym ptaku, dzisiaj proponuję chwilę filozoficznej zadumy.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Może trochę przesadziłem z tą filozoficzną zadumą, ale rzecz dotyczy Dżucze, czyli doktryny politycznej sformułowanej przez założyciela Korei Północnej, Kim Ir Sena, na świecie znanego raczej jako Kim Il Sung (aczkolwiek urodzonego jako Kim Sŏng-ju). Owa doktryna Dżucze, oparta na czterech fundamentalnych zasadach – samodzielności w ideologii, niezależności w polityce, samodzielności ekonomicznej i samodzielnej obronie kraju – jak widać na załączonym kadrze bywa też nazywana Kimilsungizmem. Doktryna ta, przez pewien czas traktowana wręcz jako odrębna nauka, swego czasu była mocno promowana przez północnych Koreańczyków. W efekcie, gdy w 1982 roku wzniesiono w stolicy kraju, Pjongjangu, tzw. Wieżę Idei Dżucze, celowo wyższą – choć zaledwie o niecały metr – od Pomnika Waszyngtona, w wejściowym przedsionku znalazło się miejsce dla 82 tzw. tablic przyjaźni. Nikt do końca nie wie, czym tak naprawdę one są. Cegiełką na budowę? Pamiątką gratulacyjną? Świadectwem szerokiego rozpropagowania doktryny? A może po prostu jest to czysta fantazja, bez związku z rzeczywistością? W końcu na tablicach figurują kółka zainteresowań, komitety i zgromadzenia naukowe nie tylko z biedniejszych, ciążących ku socjalizmowi krajów afrykańskich (Kongo, Zair, Benin, Górna Wolta – dziś Burkina Faso, Sierra Leone, Gambia, Madagaskar) czy azjatyckich (Indie, Pakistan, Bangladesz), ale także z raczej sytej zachodniej Europy (Francja, Belgia, Dania, Szwajcaria, Portugalia, Włochy, Grecja, Cypr, Malta).
Część z tych tablic można zobaczyć w „Chuok ui norae” (na nasze: „Pieśń wspomnienia”), północnokoreańskim propagandowym melodramacie z 1986 roku. Wieżę i tablice podziwia bowiem przybyły na pjongjański festiwal sztuki zaprzyjaźnionej profesor z jakiejś zachodniej uczelni. Jest to jego druga wizyta w Korei, wcześniej bowiem „gościł” tu wraz z amerykańskim korpusem interwencyjnym, pracując nad ułożeniem pieśni mającej uczcić rychłe militarne zwycięstwo sił ONZ w koreańskiej wojnie. Wzięty do niewoli, poznaje bohaterstwo żołnierzy (pięć kobiet zdobywa koreański transporter opancerzony z krzywo wymalowanym na burcie napisem „US ARMY”), ich proste radości (śpiew), a także honorowość dowództwa (natychmiast go odsyłają do jego ojczyzny, bo jest cywilem), co skutkuje postanowieniem, że pieśń powstanie nie dla uczczenia zwycięstwa ONZ – oczywiście niemożliwego do osiągnięcia ze względu na bohaterstwo Koreańczyków – ale ku czci wspaniałego narodu koreańskiego i jego ducha walki. Ponieważ pieśń jest już gotowa (jeśli można użyć słowa „już” w przypadku trzydziestoletnie pracy nad kilkoma zwrotkami), profesor chciałby przed jej wykonaniem poznać autorkę muzyki – jedną z dziewczyn, które go przed laty pojmały.
Film jest pociesznie kiczowaty w swoim zadęciu, aczkolwiek ze względu na ładne kolory i urocze Koreanki ogląda się zaskakująco gładko. Zupełnie jak radzieckie propagandówki wojenne. Oczywiście jest zrobiony bardziej nieporadnie od nich, ale posiada mimo to sporo uroku, być może biorącego się z zauważalnej dawki naiwności (np. profesor nauczył się w międzyczasie języka koreańskiego, bo po prostu od tamtego frontowego spotkania wielbi naród koreański i darzy ogromnym szacunkiem Kim Ir Sena, który dał narodowi siłę do walki, a później tę samą siłę wykorzystał do szybkiego rozwoju państwa). Ot, filmowa ciekawostka, która pozwala m.in. dorzucić do prywatnego słowniczka nowe, egzotyczne słowo – „kimilsungizm”.
powrót; do indeksunastwpna strona

70
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.