Hollywoodzcy filmowcy raz za razem przypominają nam, że samochód jest zwykłym narzędziem, które można spalić, zmiażdżyć czy wrzucić do jeziora. Na Dalekim Wschodzie sytuacja przedstawia się jednak nieco inaczej.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Im droższy film, tym więcej samochodów wylatuje w powietrze, płonie raźnym ogniem bądź zostaje staranowanych tak, że nie ma już czego naprawiać. Ilość niszczonych pojazdów i ich wyjściowa jakość zależy jednak od rejonu, w jakim kręcony jest film. W USA nie ma żadnych ograniczeń. W kraksach i wybuchach giną zarówno tanie, leciwe „japończyki”, jak i klasyczne już amerykańskie krążowniki szos, a nawet rzadkie limuzyny czy sportowe obiekty westchnień. W Europie filmowcy niszczą albo popularne, w miarę nowe auta, albo sędziwe rzęchy, które i tak już udawały się na wieczny spoczynek. W Indiach natomiast… Indie to zupełnie inna para kaloszy. W Indiach samochód jest – a raczej był, bo kraj w ostatniej dekadzie mocno się zmotoryzował – czymś na wagę złota. 60-letnia ciężarówka nie jest specjalnie rzadkim widokiem na drodze, podobnie jak 30-letnia taksówka czy 50-letnia terenówka. Po drodze były dziesiątki naprawa, dwie czy trzy wymiany silnika, często wymiana całej karoserii – tak że często z oryginalnego samochodu nie ma tam już literalnie nic. W tej sytuacji wysadzenie czy spalenie wypieszczonego ulubieńca, który towarzyszył właścicielowi od maleńkości, jest niepojętą zbrodnią. Jeśli więc cokolwiek wylatywało na ekranie w powietrze, były to na ogół puste skorupy, pozbawione nie tylko silnika, ale i reflektorów, foteli, deski rozdzielczej, podsufitki, a nawet wału napędowego i układu wydechowego. Bo przecież są to jak najbardziej sprawne elementy, których z powodzeniem można użyć w innym pojeździe. Nie dość tego jednak. Indyjscy filmowcy nauczyli się nawet oszczędzać szyby w scenach strzelanin. Zamiast robić w nich dziury pociskami czy wysadzać mikroładunkami, po prostu… naklejali na szybę okrągły kawałek folii z dziurką w środku, przy odrobinie szczęścia potrafiący udawać ślad po postrzale. Pomysł sprytny, acz dziś nie spełniający swojej roli – gdy można sobie zatrzymać film i obejrzeć scenę klatka po klatce. Załączony kadr pochodzi z nakręconego w 1982 roku filmu „Khud-Daar”, czyli po polsku „Szacunek wobec samego siebie”. Jest to wyjątkowo opasły (trzy godziny!), ale zarazem przeuroczy ni to dramat, ni to komedia, o dwóch braciach, którzy – wygonieni z domu przez żonę przyrodniego, dorosłego brata – trafiają na ulice Bombaju i powoli budują sobie życie. Starszy, obowiązkowy (Amitabh Bachchan), od najmłodszych lat haruje jako taksówkarz na edukację młodszego (Vinod Mehra). Młodszy zaś zawala studia, ale żeni się z bogatą dziewczyną. Tyle że nierozsądnie daje się wmanewrować w przemytniczy proceder, który z kolei absolutnie brzydzi starszego brata i… jego taksówkę. Taksówka bowiem, ochrzczona imieniem Basanti, gdy tylko wyczuje, że wsiadł do niej ktoś z kontrabandą, nie pozwala uruchomić silnika. W takich zresztą okolicznościach zaczyna się znajomość bohatera z „ciężarną” kobietą. Film jest przesympatycznie zrobiony, ze sporą nutką kiczu, do tego z pociesznym grubaskiem w rogowych okularach (zaczyna od handlu bananami, dochodzi do pozycji szanowanego przemytnika, po czym dostaje od skarbówki domiar i znów wraca na ulice) oraz zupełnie zwariowaną piosenką, w której bohater zaczyna latać swoją taksówką po mieście. I to taksówką aktywnie biorącą udział w piosence. |