„Frankenstein żyje, żyje!” to nie kolejna adaptacja przerobionej na wszystkie sposoby powieści Mary Shelley, a coś na kształt jej kontynuacji. Dodajmy, że bardzo udanej, wysmakowanej i utrzymanej w duchu pierwowzoru. A przy tym o wiele bardziej lekkostrawnej.  |  | ‹Frankenstein żyje, żyje!›
|
Stereotyp wyglądu potwora Frankensteina jest głęboko zakorzeniony w popkulturalnej świadomości. A jednak wszyscy ci, którzy spodziewają się w niniejszym komiksie znaleźć monstrum z płaską głową i drutami wystającymi z szyi, o fizis Borisa Karloffa, będą rozczarowani. Już na samym początku opowieści, jej twórcy zaznaczają ten fakt dobitnie w komentarzu, będącym przemyśleniami głównego bohatera. Autor rysunków, nieodżałowany Bernie Wrightson, zadbał o to, by stwór wyróżniał się z tłumu aparycją i trupim obliczem, czego symbolem jest brak nosa, ale jednocześnie dodał element nieobecny w innych adaptacjach powieści Shelley. Jest nim jak najbardziej ludzie spojrzenie. I to nie groźne, a myślące, wystraszone i łagodne. Komiks rozpoczyna się w momencie, w którym kończy się klasyczna powieść. Stwór z ciałem zmarłego stwórcy pozostaje na mroźnej północy, by tam umrzeć. Jak się jednak okazuje, pożegnanie się z tym światem nie jest mu dane. Ani od mrozu, ani od gorąca. Musi więc trwać, co nie jest takie proste, biorąc pod uwagę, że wszędzie, gdzie się pojawi wzbudza obrzydzenie i lęk. Nie chcę zdradzać za dużo z fabuły, bo choć nie jest ona przesadnie skomplikowana, to jednak intensywnie działa na poziomie emocjonalnym. Zwłaszcza, że tym razem wydarzenia obserwujemy nie z punktu widzenia doktora Frankensteina, a samego potwora. Śledzimy jego rozterki i próbę odpowiedzi na pytanie, o to kim jest, bo na pewno nie człowiekiem. Prześladują go również zwidy zamordowanych przez siebie osób, zwłaszcza tego, który powołał go do życia. Jednak sama fabuła to tylko część „Frankenstein żyje, żyje!”. Wydaje się, że o wiele ważniejszym elementem całości są niesamowite, klimatyczne i pełne szczegółów rysunki Berniego Wrightsona. Duże, często całostronicowe, a nawet dwustronicowe, kadry to osobne dzieła sztuki, których kontemplowanie stanowi nie mniejszą radość, niż śledzenie losów stwora. Prace te stanowią epitafium artysty, który zmarł w trakcie pracy nad miniserią i nie zdołał jej ukończyć. Ostatni rozdział na podstawie pozostawionych przez niego szkiców dorysował Kelley Jones. Z całym szacunkiem do jego pracy, ale ten fragment nie dorównuje pozostałym, co niestety burzy atmosferę i trochę psuje finał. Szczęśliwie wydawnictwo KBOOM postarało się o ekskluzywne wydanie „Frankenstein żyje, żyje!” i zadbało nie tylko o gustowną oprawę w twardych okładkach, ale także o niezwykłe dodatki, którymi są oryginalne szkice Wrightsona. Rzucają one nieco światła na prace Jonesa, który wyraźnie nie chciał za bardzo ingerować w wizję mistrza. Omawiana pozycja to dzieło zamknięte, stanowiące wysmakowaną rozrywkę, zarówno dla duszy, jak i dla oczu. Warto po nie sięgnąć już tylko po to, by podziwiać ostatnie prace Berniego Wrightsona. Na szczęście, rysownik, wraz ze scenarzystą Steve′m Nilesem zadbali o to, by opowieść pozostała wierna duchowi twórczości Mary Shelley i tak jak romantyczny klasyk, stawiała pytania o moralny aspekt równania się człowieka z Bogiem, o sens istnienia, a także poruszała kwestię samotności jednostki odrzuconej przez społeczeństwo.
Tytuł: Frankenstein żyje, żyje! Data wydania: 3 października 2019 ISBN: 978-83-954323-1-6 Format: 104s. 199x305mm Cena: 70,00 Gatunek: groza / horror Ekstrakt: 90% |