Czas na tradycyjne, esensyjne podsumowanie roku w muzyce. Prezentowane poniżej 30 albumów świadczy o tym, że 2019 rok był wyjątkowo udany.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
30. Cherry Glazerr „Stuffed and Ready” Trio z Los Angeles prochu nie odkrywa, ale i nie o to chodzi. W rockowym świecie zdominowanym przez mężczyzn, kobiecy głos na tle przesterowanych gitar, stanowi miłą odmianę. Może i to prawda, że obecnie w muzyce Cherry Glazerr jest mniej brudu, niż w początkach kariery, niemniej nie znaczy to, że nagle zaczął grać pop. To wciąż ten sam buńczuczny indie, wykrzyczany do mikrofonu.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
29. Coldplay „Everyday Life” Bardzo kolorowa płyta, ale w zupełnie innym stylu, niż przesłodzony „Mylo Xyloto”. Tu chodzi o szerokie spektrum inspiracji – od tradycyjnego popu, po etniczną muzykę hinduską. Nie układa się to może w równie przemyślaną całość, co „Viva la Vida or Death and All His Friends”, ale nie da się ukryć, że od jej premiery ekipa Chrisa Martina nie nagrała nic równie przyjemnego. „Everyday Life” przełamuje ten impas. Co prawda nie bardzo rozumiem koncept dzielenia albumu na dwie płyty, skoro całość spokojnie zmieściłaby się na jednej, ale niech i tak będzie.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
28. Monomyth „Orbis Quadrantis” Holenderski kwintet po raz kolejny udowodnił, że zgrabnie potrafi czerpać z tradycji rocka psychodelicznego, space rocka i krautrocka, tworząc własny styl. Nie zaszkodziła mu nawet zmiana gitarzysty. „Orbis Quadrantis” to instrumentalna opowieść o czterech wiatrach (północnym, wschodnim, południowym i łagodnym – zachodnim), która przybrała formę rozbudowanych, wielowątkowych, trwających średnio po 9 minut, kompozycji. Moimi faworytami są wiatr północny („Aquilo”), dzięki pinkfloydowej końcówce i zbudowany na motorycznej zagrywce motyw wiatru wschodniego („Eurus”). Ale warto zapoznać się z całością.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
27. Lana Del Rey „Norman Fucking Rockwell” To najlepsza płyta Lany Del Rey od czasu multiplatynowego debiutu „Born to Die” z 2012 roku (oczywiście debiutu jej wizerunku scenicznego, bo wcześniej nagrała jeden album jako Lizzy Grant). I nawet nie chodzi o przebojowość, bo drugiego „Video-Games” tu nie uświadczymy. Chodzi o ogólne wrażenie. Bazując na tym samym sentymencie do klimatów retro i operując firmowy zblazowanym, ale uwodzicielskim głosem, wokalistka ponownie pokazała się jako artystka, która chce coś przekazać, a nie jako produkt dobrze naoliwionej maszyny promocyjnej.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
26. Voo Voo „Za niebawem” Tym razem Wojciech Waglewski z zespołem zapuścili się w jazzowe rejony. Sporo tu wolno rozkręcających się, improwizowanych fragmentów, ale jednocześnie luzu. Twórcy wiedzą, że nic nie muszą i grają głównie dla własnej przyjemności. A, że przy tym i słuchacz ma masę frajdy, to tylko plus dla nich. Do tego dochodzą nieodłączne w przypadka Wagla mądre teksty, celnie punktujące otaczający nas świat (za wersy z utworu „Nocą”, typu „omijaj odchody psie / się źle po tym chodzi / ale kogo to obchodzi”, czy „dobrze, że minęła pora / na szacunek dla telewizora” powinien otrzymać jakąś osobną nagrodę).  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
25. Leonard Cohen „Thanks for the Dance” Pierwsza pośmiertna płyta Leonarda Cohena to coś więcej, niż wygrzebane odrzuty z archiwum wytwórni płytowej. Mistrz intensywnie pracował nad tymi utworami jeszcze w czasie nagrywania swojej ostatniej płyty „You Want it Darker”. Choć nie da się ukryć, że to właśnie tam znalazły się najlepsze songi, to jednak obok „Thanks for the Dance” nie sposób przejść obojętnie. Zwłaszcza, kiedy widzi się tytuł płyty, nawiązujący do największego przeboju Cohena.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
24. Iggy Pop „Free” Czy naprawdę był ktoś, kto uwierzył deklaracjom Iggy′ego Popa po wydaniu poprzedniej, rewelacyjnej płyty „Post Pop Depression”, że będzie ona ostatnią w jego dorobku? Ja też nie. I oto pojawił się „Free”, album, który udowadnia, że w przypadku tego wokalisty mamy do czynienia z prawdziwym kameleonem sceny. Po surowym, gitarowym graniu, przyszedł czas na zmianę stylistyki, na bardziej wyciszoną i wysmakowaną. Czuć to już w singlowym „James Bond”. Niemniej to wciąż stary, dobry Iggy, który potrafi swoim niskim głosem rozmiękczać serca mężczyznom, a kobietom sprawiać, że uginają się pod nimi kolana.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
23. Pidżama Porno „Sprzedawca jutra” Wielki powrót Pidżamy Porno. Choć nie wszystkie numery na „Sprzedawcy jutra” są równie błyskotliwe, jak singlowe „Hokejowy zamek”, czy „Pomocy!”, to jednak trzeba przyznać, że czuć, iż nie mamy do czynienia z sentymentalnym powrotem, a artystyczną potrzebą powiedzenia czegoś ważnego. Ostatni raz Grabaż miał w sobie tyle wewnętrznego buntu na otaczającą rzeczywistość, kiedy nagrywał „Dodekafonię” ze Strachami Na Lachy. I choć nie znajdziemy tu równie nośnego refrenu, jak „Żyję w kraju”, to jednak wersy, typu „przykro mi, kiedy widzę / kotwicę na bejsbolach”, karzą nam się zastanowić nad drogą, którą podążamy.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
22. Mgła „Age of Excuse” Mgła konsekwentnie kroczy ciemną doliną black metalu, nie biorąc po drodze jeńców. Jej twórczość to jeden z tych przypadków, kiedy szatkowanie dźwiękiem faktycznie można uznać za prawdziwe dzieło sztuki. Wśród chóru zwolenników albumu pojawiły się jednak pojedyncze głosy lekkiego rozczarowania, że zespół nie modyfikuje swojej formuły, że wbrew pozorom „Age of Excuse” to album zachowawczy itp. Być może tak jest, niemniej mistrzów w swoim fachu zawsze miło posłuchać.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
21. Żywiołak „Wendzki sznyt” „Wendzki sznyt” to bodajże najtrudniejsza w odbiorze płyta Żywiołaka. Grupa przystępując do jej nagrywania postawiła sobie chyba za punkt honoru nie nagrywać czegokolwiek, co by miało, parafrazując tytuł, sznyt przebojowości. Zamiast tego otrzymaliśmy jeszcze więcej mrocznego klimatu, który sprawia, że niektórych momentów albumu słucha się niemal jak pogańskiego misterium. Ekipa Roberta Jaworskiego w większym stopniu niż dotychczas postawiła na wpływy folkowe, odrzucając obecne dotąd w jej twórczość elementy elektroniki, czy odwołania do punk rocka. Z jednej strony trochę żałuję, bo lubiłem tę unikatową mieszankę starego z nowym, niemniej sięganie do słowiańskości, opisanej choćby przez Oskara Kolberga, robi nie mniejsze wrażenie. |