Wiadomo, że jeśli pieszy szykuje się do przekroczenia jezdni po pasach, to trzeba się zatrzymać. Co jednak w sytuacji, gdy wygląd przejścia budzi pewne wątpliwości…?  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Dzisiaj jeszcze na chwilę wrócę do kina indyjskiego. O szczupłości tamtejszych budżetów filmowych i biorącej się stąd biedzie realizatorskiej pisałem już kilka razy, tematu nie będę więc powtórnie zgłębiał. Zresztą – widoczny obok kadr mówi chyba sam za siebie w tej kwestii. Otóż widać na nim coś, co rozpaczliwie próbuje udawać skrzyżowanie w centrum miasta. Ponieważ jednak ekipa nie miała funduszy na użeranie się z urzędami i policją w kwestii blokowania któregoś z ruchliwych skrzyżowań, postanowiono udać się do cichej dzielnicy willowej, posiadającej asfaltowe ulice, choć już niekoniecznie trotuary. Na wybranym przecięciu sennych ulic wyrysowano kredą koślawe, wąziutkie „pasy przejścia dla pieszych”, doskrobano kulfoniasty napis STOP, a także dostawiono słupek z gumowym „sygnalizatorem świetlnym”. Na „pieszych” pieniędzy już zabrakło i prócz aktorki z psem udało się skombinować ledwie dwóch statystów. Trzeci, w różowym podkoszulku, zdaje się być po prostu gapiem z sąsiedztwa. Scena pochodzi z nakręconego w 1970 roku filmu „Sachaa Jhutha” (po naszemu z grubsza „Prawda i fałsz”) – niby taniego, ale jednocześnie zrealizowanego całkiem porządnie i nowocześnie. Jego fabuła przejawia już cechy masali (mieszanka gatunkowa z piosenkami), jedna z głównych bohaterek paraduje w mini, obnosząc się dodatkowo z gołym brzuchem, zaś wielu bohaterów nosi już garnitury bądź ubrania stricte zachodnie, co dość mocno rzuca się w oczy, bowiem wielu przechodniów wciąż ma na sobie tradycyjne stroje i turbany. I właśnie to zderzenie tradycji z nadciągającą nowoczesnością (Coca-Cola!) stanowi obecnie chyba największą wartość tego filmu. Również fabuła „Sachaa Jhuthy” jest specyficzną mieszanką motywów tradycyjnych z nowoczesnymi. Z niedużej, zapadłej wioski rusza do Bombaju muzyk (Rajesh Khanna), mając nadzieję zarobić graniem pieniądze na wiano dla chromej siostry. Na miejscu okazuje się, że jest wręcz sobowtórem lokalnego bogacza i – pomylony z nim nawet przez własną dziewczynę tegoż (Faryal) – zostaje zatrudniony jako niczego nieświadomy front, bogacz bowiem w istocie jest szefem bandy przemytników i złodziei diamentów. Podczas gdy bohater pławi się w bogactwie i flirtuje z nasłaną przez policję agentką (Mumtaz), bogacz zaś bezkarnie wchodzi w posiadanie kolejnych diamentów, rodzinna wioska zostaje zniszczona przez powódź. Przepadają skromne zasoby gotówki, a do tego tonie matka, pozbawiona środków do życia siostra rusza więc do Bombaju szukać brata. Oczywiście nacina się na łudząco doń podobnego bogacza i zostaje przezeń pozbawiona wolności, stanowiąc kartę przetargową w próbie zmuszenia bohatera – który właśnie zorientował się, w jak brudne sprawy się wplątał – do przeprowadzenia kradzieży diamentów. Film ogląda się całkiem sympatycznie, choć trzeba przyznać, że cały wątek z chromą siostrą i ckliwe kawałki o próbach zapewnienia jej wiana, a także kuriozalny wątek z biednym sprzedawcą herbaty, tchną kinem z dość zamierzchłej epoki. Seans ubarwiają jednak akcenty lekko bondowskie (futurystyczna piwnica stanowiąca gniazdo bogacza, napój, który wtrąca pijącego w kilkuminutowy letarg), mrożąca krew w żyłach scena z potrąconym przez motocyklistę psem (na szczęście gumowym; choć trzeba przyznać, że i pies, i scena, zostały zaskakująco porządnie wykonane) oraz wspomniane widoczki przeobrażającego się miasta. Jak na starsze indyjskie kino „Sachaa Jhutha” wypada więc całkiem przyzwoicie. |