powrót; do indeksunastwpna strona

nr 01 (CXCIII)
styczeń-luty 2020

30 najlepszych płyt 2019 roku
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
20. Norah Jones „Begin Again”
Słuchając „Begin Again” towarzyszą te same doznania, co w czasie relaksowania się debiutem Norah Jones „Come Away with Me”. Z tą różnicą, że wtedy mieliśmy do czynienia z naiwną dziewczyną, a teraz jest to doświadczona kobieta, która ma w sobie nie tylko więcej spokoju i dystansu, ale także pokory. Artystka nie stara się na siłę zostać gwiazdą pop, nie wprowadza niepotrzebnych kombinacji. Pozostaje sobą, prezentując zestaw doskonałych utworów, idealnie nadających się do słuchania we dwoje przy winie i świecach.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
19. Hunter „Arachne”
Hunter spuścił z tonu. „Arachne” jest, jak na ten zespół, wyjątkowo mało krzykliwy. Drak i pozostali instrumentaliści, nieco przystopowali i nie uderzają ciągle w wysokie C, co stanowiło mankament ostatnich produkcji zespołu. Przysłużyło się to muzyce, która zyskała na przebojowości, ale też, kiedy nie jest się atakowanym ścianą dźwięku, łatwiej skoncentrować się na niuansach. Zaryzykuję stwierdzenie, że to najlepszy krążek zespołu od czasu „T.E.L.I…”.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
18. Chelsea Wolfe „Birth of Violence”
To nie jest łatwa płyta. Nawet sama Chelsea Wolfe miała w swoim dorobku bardziej przystępne dokonania. Ale nie o urzekające melodie tu chodzi, a o mroczny, depresyjny nastrój budowany ambientowymi dźwiękami i jakby odrealnionym głosem samej wokalistki. Nagrywając ten materiał chciała odpocząć od tras koncertowych i ostrych brzmień, a także przekazać garść refleksji na temat depresyjnej strony swojej natury. I z jednej strony może się ona wydawać przerażająca, ale z drugiej fascynująco-hipnotyzująca.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
17. Darkthrone „Old Star”
Po kilkudziesięciu latach na scenie norweski Darkthrone wraca do korzeni. Czarnych korzeni. „Old Star” to krążek, jaki zespół mógłby nagrać w latach 80. i dziś uznawany by był za kultowy. Utwory napakowane są świetnymi riffami, których pozazdrościć mógłby zespołowi niejeden młody rockowy zespół. I jedyne, co wskazuje na fakt, że mamy do czynienia z pozycją jak najbardziej współczesną jest mięsista, klarowna produkcja. Ja wiem, że prawdziwy fan black metalu najbardziej preferuje dudniące demówki, które nawet nie otarły się o profesjonalne studio nagrań, ale nie oszukujmy, że mamy do czynienia z debiutantami, których na takowe nie stać.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
16. Whitesnake „Flesh & Blood”
Nie myślałem, że Whitesnake jeszcze kiedykolwiek nagra pozycję, która znajdzie się w moim zestawieniu najlepszych albumów roku. A jednak David Coverdale z kolegami na „Flesh & Blood” wykrzesali z siebie tyle ognia, że aż płoną głośniki. Choć większość składu jest w dojrzałym wieku, ale jeszcze grubo przed emeryturą, to należy pamiętać, iż wokalista (a także perkusista – Tommy Aldridge) zbliżają się do siedemdziesiątki. Tymczasem czas się dla nich zatrzymał, jakby wciąż były lata 80., a heavy metal i hard rock przeżywały swój rozkwit. Dobrze wiedzieć, że stara gwardia wciąż trzyma się świetnie i nie bazuje jedynie na przebrzmiałych sentymentach.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
15. Rival Sons „Feral Roots”
„Feral Roots” to kwintesencja stylu Rival Sons. W tych jedenastu piosenkach zawarli wszystko, co ich charakteryzowało. Mocne, gitarowe granie – jest („Sugar on the Bone”), łagodniejsze momenty – są („Feral Roots”), wstawki gospel – są („Shooting Stars”) i wreszcie szalona wręcz przebojowość – jest („Do Your Wors”). A nad wszystkim króluje szorstkie brzmienie gitary Scotta Holiday′a. Mocne wejście do świata wielkich wytwórni płytowych (za sprawą kontraktu z Atlantic) – jest!
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
14. The National „I Am Easy to Find”
To wyjątkowo kolorowa płyta. Każdy z utworów stanowi odrębną, zamkniętą całość, operując nieco innym klimatem. A jednak, o dziwo, wszystko to razem się sprawdza i przykuwa uwagę. Może nie od razu, ale kiedy dojdzie się do połowy materiału, odkrywa się, że zaczyna się go dokładniej słuchać, a same piosenki coraz bardziej chwytają za serce. A potem włącza się album od nowa i okazuje się, że ta pierwsza połowa też jest świetna, tylko trzeba dać jej szansę na wsłuchanie się. The National po raz kolejny udowodnił, że nie bez kozery jest pupilkiem prasy muzycznej.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
13. Red Box „Chase the Setting Sun”
Powiedzmy to sobie szczerze – czy ktokolwiek czekał na nową płytę Red Box? Wydawało się, że zespół ten, który w naszym kraju w latach 80. stał się prawdziwą gwiazdą i po udanym powrocie po latach z albumem „Plenty” z 2010 roku, pozostanie jedynie historią. A tu niespodzianka! I to jaka! „Chase the Setting Sun” to nie tylko reanimacja nostalgii za „Chenko”, ale pozycja świeża i natychmiast wpadająca w ucho. Oto kawał szlachetnego popu ozdobionego szczyptą world music, który sprawia, że w czasie jego słuchania gęba sama się śmieje. Szkoda, że poza radiową Trójką takim utworom, jak „This is What We Came For”, „God & Kings”, czy „Ho Ho!” nie dane jest zostać wielkimi przebojami.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
12. The Cranberries „In the End”
W przypadku tzw. pośmiertnych albumów, zawsze istnieje niepewność, czy aby nie otrzymujemy półproduktu wyciągniętego z archiwum na siłę, by zarobić na sentymencie fanów. „In the End” na szczęście takie nie jest. Dolores O′Rordian przed śmiercią opracowała zestaw piosenek z myślą o kolejnym albumie The Cranberries i nagrała swój głos bardzo profesjonalnie. Pozostali muzycy mieli więc ułatwione zadanie i nie musieli kombinować, jak by tu zatuszować niedostatki swoją grą. W efekcie otrzymaliśmy najlepszy album Żurawinek co najmniej od czasu „Bury the Hatchet” z 1999 roku. Szkoda tylko, że już ostatni. A jeśli wsłuchać się w teksty, zaskakująco dużo w nich tematu śmierci. Czyżby zatem stanowiły zapowiedź tego, co nieuniknione?
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
11. Bat For Lashes „Lost Girls”
Bat For Lashes poznałem dzięki piosence „Daniel”. Potem był album „Two Suns”, w którym zakochałem się bez reszty. Niestety miłość okazała się krótkotrwała, ponieważ kolejne propozycji artystki zupełnie do mnie nie przemawiały. Dlatego do „Lost Girls” podszedłem dość sceptycznie. A jednak muszę powiedzieć, że w czasie jego słuchania ponownie mocniej zadrżało mi serce. Nic dziwnego, w końcu tym razem Angielka więcej miejsca, niż dotychczas, poświęciła właśnie miłości. Ale nie tylko dlatego. Jej muzyka wreszcie odzyskała lekkość i nienamacalny urok, który zaginął, zwłaszcza na krążku „The Bride”. Choć drugiego przeboju na miarę „Daniel” tu nie znajdziemy, to jednak cieszy, że Bat wróciła do formy.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

191
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.