Jeśli do tej pory zastanawialiście się czego serialowi „Mandalorian” brakowało do wzniesienia się na najwyższy poziom, po ostatnim odcinku odpowiedź na to pytanie zawiera się w ledwie dwóch słowach – Taiki Waititi.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Musicie wierzyć na słowo, ale nie łatwo pisze się o odcinku, który sprawił, że wszystkie poprzednie należałoby porządnie zrewidować i dokonać ich ponownej ewaluacji. Ósma i ostatnia odsłona sezonu ustawiła bowiem nową miarę jakości w światku „The Mandalorian”. Nowozelandzki reżyser dostał wprawdzie do zaserwowania najbardziej krwisty kawałek starwarsowego mięsa w całym sezonie, lecz wątpię, aby w innych rękach nabrałby on tak wyrazistego i soczystego smaku. Ostatni odcinek to napakowana akcją jazda na pełnych obrotach, gdzie swoje miejsce znajdują i sceny rodem z efekciarskich blockbusterów, jak i zniuansowane kadry-perełki. Zachwycą nas wykreowane w komputerach sceny ociekające rozmachem, rozbawią zgrabne i humorystyczne dialogi (rozmowa scout trooperów z prologu to już niekwestionowane cacuszko!). Jego największą zaletą jest jednak nie mistrzostwo w konstruowaniu opowieści bez kompozycyjnego pudła. Bohaterowie, zawieszeni w poprzednim odcinku w fabularnym klinczu, rozwiną się tu co najmniej o kilka stopni, niezależnie od przynależności do dobrej lub złej strony barykady. Doczekamy się zatem i villaina z prawdziwego zdarzenia (Moff Gideon), a i sami pomocnicy Mando pewniejszym krokiem wychylą się na pierwszy plan. Cara Dune potwierdzi status perfekcyjnego side kicka;Greef Karga ujawni swój komediowy urok, a IG-11 w roli niańki Baby Yody skradnie dla siebie odcinek w taki sposób, że aż trudno uwierzyć, że był to prawdopodobnie jego ostatni występ. Odcinek o dwojakim tytule „Odkupienie” da się jednak odnieść nie tylko do przemiany przeprogramowanego droida-zabójcy. Mimo iż serial do tej pory spotykał się z ciepłym przyjęciem, wielu widzów uwierało jego dość powolne tempo i nadmiernia treściowa tajemniczość. W finale na szczęście otrzymujemy większość odpowiedzi na nurtujące przez cały sezon pytania i wątpliwości. Podawanych faktów jest tu pewnie więcej niż w poprzednich siedmiu częściach razem wziętych, lecz Waititi unika suchego odhaczania punktów na liście mandaloriańskich sekretów. Widać to przy zmyślnym rozłożeniu kulminacyjnych akcentów: skąpi treści przy dynamicznej akcji, przykręca prędkość fabuły podczas dramatycznego zakrętu. Świetnie ogląda się tę naprzemienną gonitwę, w której zbudowana naprędce drużyna łowców funkcjonuje jak dobrze naoliwiony mechanizm. Waititi wraz z Jonem Faverau jednakże nie tylko wybornie podsumowują sezon. W perspektywie majaczy się wizja realizowanej właśnie kontynuacji, dlatego ostatni odcinek pierwszej odsłony „The Mandalorian” pozostawia wiele intrygujących śladów. Już teraz fanowskie fora kipią na temat teorii dotyczących poetycko brzmiącej Nocy Tysiąca Łez, potencjalnej planety pobratymców Baby Yody, i wytłumaczeń dla laserowej klingi Moffa Gideona. Każda z tych poszlak będzie miała zapewne do opowiedzenia pasjonującą, nową historię. Dlatego, nawet jeśli filmowa Saga zakończyła się już bezpowrotnie, w ekranowym światku Gwiezdnych wojen wciąż jest nadzieja na coś, na co naprawdę warto będzie czekać. Wszak słowo „nadzieja” to w serii „Star Wars” niemal słowo klucz…
Tytuł: Star Wars: The Mandalorian Rok produkcji: 2019 Kraj produkcji: USA Liczba odcinków: 8 Czas trwania odcinka: ok. 40 min Gatunek: akcja, SF Ekstrakt: 100% |