„Green Arrow”, który ukazał się w ramach egmontowskiego cyklu „DC Deluxe” to coś, co wytrąca z ręki argumenty wszystkim malkontentom, twierdzącym, że Zielony Łucznik stanowi jedynie mniej ciekawą kopię Batmana.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Bo w końcu kim jest Green Arrow? Synem bogatych, przedwcześnie zmarłych rodziców, który w przebraniu strzeże miasta (Seattle) przed przestępczością. Niestety w przeciwieństwie do Mrocznego Rycerza nie ma tak efektownego imidżu, ani plejady malowniczych przeciwników. I tak to się już ciągnie od 1941 roku, kiedy to nasz bohater zadebiutował na łamach „More Fun Comics”. Co prawda przez lata przeżywał swoje wzloty i upadki, ale na prawdziwą rewolucję musiał czekać na okres znany jako Nowe DC Comics (ewentualnie The New 52). Była szansa, by pokazać historię Olivera Queena nieco inaczej, wybrać z niej to co najlepsze i zaprezentować w o wiele bardziej atrakcyjny sposób. Plan był dobry, ale z jego realizacją było trochę gorzej. Przynajmniej do 17 zeszytu odświeżonego „Green Arrow”. Wtedy to serię przejęli świetny scenarzysta Jeff Lemire („Royal City”, „Podwodny spawacz”) i równie wspaniały rysownik Andrea Sorrentino. Udało im się wywindować ją do ekstraklasy DC i dziś śmiało można powiedzieć, że to już klasyka. Egmont w obszernym, oprawionym w twarde okładki, tomie zebrał efekt ich pracy. Początek albumu stanowi odpowiednik hitchcockowskiego trzęsienia ziemi, po którym napięcie tylko rośnie. Niejaki Komodo w spektakularny sposób doprowadza rodzinną firmę Oliviera Queena do bankructwa, a jego samego omal nie zabija. Ratuje go tajemniczy ślepiec, przedstawiający się jako Magus. Zna on prawdę na temat pobytu Olivera na bezludnej wyspie, po tym, jak uległ wypadkowi na morzu i fale wyrzuciły go na jej brzegu. Nie zdradza jednak wszystkich sekretów od razu. Młody bohater musi sam powoli je odkryć. Po drodze kompletując nowych pomocników i uzupełniając arsenał o kolejne, atrakcyjne strzały z niespodziankami. Lemire zadbał o to, by pozycja ta była atrakcyjna nie tylko dla starych wyjadaczy, ale także przyciągnęła nowych czytelników. Redefiniuje postać Green Arrowa, czyniąc z niego postać tragiczną. Jednocześnie nie unika akcji i spektakularnych pojedynków, bez których nie może istnieć komiks superbohaterski. Szczęśliwie nie stanowią one treści same dla siebie, a tylko wzbogacają intrygę. Widać, że scenarzysta od początku miał pomysł na tę postać i konsekwentnie go realizował. Unikając przy okazji typowych dla siebie onirycznych, melancholijnych wtrętów. Jednak udział Lemire′a w przedsięwzięciu to tylko połowa sukcesu. Za drugą odpowiada Andrea Sorrentino, który wzbił się na wyżyny swoich umiejętności. Aż trudno uwierzyć, jak bardzo plastyczny jest jego styl rysowania. Z jednej strony potrafi zaprezentować „brudną” kreskę, niczym w stylu noir, by za chwilę olśnić całostronicową, niemalże plakatową grafiką. Do tego dochodzi niestandardowe kadrowanie (świetny patent z zaznaczaniem szczegółów w mini ramkach) i fantastyczne kolaże, na których rzeczywistość miesza się z widziadłami, marami, czy wydarzeniami z przeszłości. Przyznaję, że nie wiązałem z „Green Arrowem” zbyt wielkich nadziei, a tymczasem okazał się on jednym z najlepszych komiksów, jakie ukazały się w 2019 roku w naszym kraju. Usatysfakcjonuje zarówno tych, którzy postać Strzały dobrze znają, jak także tych, którzy poznali go dzięki popularnemu serialowi. Pokazuje także, że pomimo szybkiego zakończenia akcji The New 52, w jej czasie pojawiły się pozycje, o których długo będziemy pamiętać. Dzieło Lemire′a i Sorrentino jest jednym z nich.
Tytuł: Green Arrow Data wydania: 23 października 2019 ISBN: 9788328142923 Format: 480s. 180x275mm Cena: 139,99 Gatunek: superhero Ekstrakt: 90% |