Książka japońskiej pisarki ma tytuł „Tao”, ale obliczony jest on chyba tylko na przyciągnięcie specyficznej grupy czytelników, bo o taoizmie nie ma tam żadnych wzmianek. Aya Goda opisała swoje przeżycia z pobytu w Chinach w burzliwym roku 1989, kiedy to zakochana w młodym, buntowniczym malarzu wędrowała z nim od Szanghaju do Lhasy i z Tybetu na tropikalną wyspę Hajnan.  |  | ‹Tao›
|
Można się domyślić, że artysta zafascynowany historią Tybetu nie będzie miał w Chinach łatwo. Jeśli dodamy do tego fakt, że akcja toczy się właśnie w tym roku, w którym w tym regionie z powodu zamieszek ogłoszono stan wojenny, a kilka miesięcy później miała miejsce masakra na placu Tienanmen, to łatwo zgadnąć, że malarz i jego narzeczona (cudzoziemka, co samo w sobie było już problemem) będą wpadać z jednych kłopotów w drugie. Notka z tyłu okładki obiecuje niezwykłe przygody: bohaterowie „zdezelowaną ciężarówką, samolotem i pociągiem uciekają przed rozbójnikami i urzędnikami”. Brzmi jak coś z filmów o Indianie Jonesie, prawda? I owszem – dzieje się sporo, pojawiają się nawet starożytne świątynie, jednak wszystko opisane jest w nudny, powierzchowny sposób. Dostajemy sporo informacji o Tybecie, ale tego Tybetu nie czujemy. Ot, choćby trzeci rozdział drugiej części (tak ta książka jest podzielona): Aya Goda i Cao Yong jedzą obiad w małym barze. „Potrawa przyniesiona przez stare tybetańskie małżeństwo jest tak okropna, że odkładam pałeczki”. Cao udziela właścicielom lekcji gotowania i następne danie jest już smaczniejsze… tyle, że czytelnik nie dowiaduje się nawet, z czego się składało (gwoli sprawiedliwości trzeba jednak dodać, że później pojawiają się informacje o spożywaniu gotowanych króliczych głów i innych tego typu przysmaków). Nie mówiąc już o tym, że w wielką miłość, która jest przyczyną wszystkich wydarzeń, musimy uwierzyć na słowo. Być może autorka chciała się skupić raczej na stronie reportażowej, być może jest to kolejny problem z drewnianym stylem, w każdym razie między Ayą i Yongiem właściwie nie ma żadnej chemii. Na dodatek właściwie nie dowiadujemy się, co – poza kopiami starożytnych fresków i portretami przygodnie spotkanych osób – Cao Yong właściwie maluje. Powodem opisanej w powieści ucieczki jest jego wystawa „nieprawomyślnych” obrazów, ale opisane są one bardzo ogólnikowo 1). Książka – z wyjątkiem części poświęconych retrospekcjom – napisana została w czasie teraźniejszym, co samo w sobie zubaża styl, a w dodatku zdania są tak krótkie i proste, że często robią wrażenie raczej notatek niż pełnoprawnej powieści: „Zatrzymujemy się przed pięknym dużym drewnianym domem u stóp góry. W obejściu krowy i kury. Pies nas obszczekuje i z domu wychodzi właściciel”. Najgorzej jest z opisami ponurych lub dramatycznych wydarzeń, robią one wrażenie dziecięcego wypracowania: „Na placu przed świątynią Dżokhang odbyła się wielka uroczystość mająca służyć wypędzeniu chińskich komunistów, którzy się tutaj osiedlali, żeby zawładnąć krajem. Szamani ulepili figurki żołnierzy ChAL-W z campa i masła, ustawili je na placu i rozpoczęli taniec wojenny. Szlachtowali figurki mieczami. Grudy zlepionej masłem mąki walały się po całym placu. Mieszkańcy Tybetu z nadzieją spojrzeli w niebo, oczekując, że bogowie przybędą im na ratunek. Zobaczyli tylko białe chmury, które powoli sunęły po błękitnym niebie.” Z kolei fragmenty dotyczące historii Tybetu przypominają wyimki z encyklopedii: „Król tej ziemi oddał Gyide Nyimagunowi swoją córkę za żonę i uczynił go swoim następcą. Jego trzej synowie podzielili kraj między siebie. Najstarszy Ribagun rządził Moyu, średni Zhaxi Deguan Purangiem, a najmłodszy Dezogun Xiangxiongiem, czyli Ali. Moyu, w południowym Kaszmirze, stało się królestwem Ladakhu, w graniczącym z Nepalem Purangiem powstało państwo o tej samej nazwie, a w Xiangxiongu Guge. W Ali nastąpił okres bezprecedensowego rozkwitu” – i tak w tym stylu przez dwie strony. Zamiast takich wtrętów ciekawsza byłaby mapka pokazująca trasę wędrówek Ayi i Cao, ponieważ wędrują oni po kilku prowincjach Chin, a mało który polski czytelnik zna geografię tego kraju na tyle dobrze, aby wiedzieć, gdzie leży Guangzhou czy Liuzhou. Owszem, dowiadujemy się paru ciekawych i w większości dość makabrycznych rzeczy między innymi o tybetańskich pochówkach (mocno przypominających zaratusztriańskie: zwłoki dorosłych sieka się na kawałki i oddaje sępom, zaś niemowlęta wrzuca do rzeki) albo pielgrzymach obcinających sobie fragmenty palców, jednak wszystko to zatopione jest w głębinach męczących opisów błąkania się od miasta do miasta i od urzędu do urzędu. Książki raczej nie polecam – co najwyżej osobom, dla których istotną wartością tekstu jest fakt, że to wszystko naprawdę zdarzyło się autorce. 1) Oczywiście z ciekawości sprawdziłam, jakie dzieła tego malarza można zobaczyć w internecie. Głównie są to do bólu komercyjne widoczki Wenecji i innych miast śródziemnomorskich – aż myślałam, że zachodzi przypadkowa zbieżność nazwisk, co u Chińczyków nie byłoby niczym dziwnym, ale notka w Wikipedii mówi, że Cao Yong istotnie odbył artystyczne podróże po Francji i Włoszech. Są też, dość nieliczne, inspirowane Tybetem obrazy o niepokojącej symbolice i nastroju (zapewne podobne do tych, które pokazał na owej nieszczęsnej wystawie, skonfiskowanych przez władze i zniszczonych), a także kilka grafik wykonanych zupełnie innym, nowoczesnym i nieco drapieżnym stylem.
Tytuł: Tao Tytuł oryginalny: 逃 Data wydania: 25 stycznia 2011 ISBN: 978-83-7506-451-3 Format: 304s. 145×205mm Cena: 32,90 Ekstrakt: 40% |