powrót; do indeksunastwpna strona

nr 3 (CXCV)
kwiecień 2020

W lesie… jesteśmy z polskimi slasherami
Bartosz M. Kowalski ‹W lesie dziś nie zaśnie nikt›
Przypadek „W lesie dziś nie zaśnie nikt” pokazuje, że zrobić dobry slasher, będący hołdem dla klasyki, też trzeba umieć.
ZawartoB;k ekstraktu: 30%
‹W lesie dziś nie zaśnie nikt›
‹W lesie dziś nie zaśnie nikt›
Twórcy „W lesie dziś nie zaśnie nikt”, przed premierą filmu z niemałym samouwielbieniem opowiadali o tym, że tworzą nową jakość w polskim kinie, przenosząc na nasz grunt podgatunek horroru zwany slasherem. Z grubsza rzecz ujmując: w tego typu produkcjach, często zrobionych za psie pieniądze, chodzi o grupkę młodzieży, która musi zmierzyć się z zamaskowanym mordercą, dybiącym na ich życie. Przeważnie jest on bardzo malowniczą wizualnie postacią, a do eliminowania kolejnych nieszczęśników używa niestandardowych sprzętów (np. piły mechanicznej). Choć za pierwszy slasher uważa się włoski film „Krwawy obóz” z 1971 roku, to wyjątkowo dobrze przyjęły się one w Stanach Zjednoczonych, stając się praktycznie częścią amerykańskiej kultury (nie tylko pop).
Z technicznego punktu widzenia, nakręcenie polskiego odpowiednika slashera nie powinno być trudne. Nie potrzeba do niego skomplikowanej scenografii, ani wysmakowanych efektów specjalnych, a od strony aktorskiej nie wymaga się większego talentu, niż ten, jaki objawiają seryjnie kręcone nieśmieszne komedie romantyczne. Potrzebne są jednak pomysł – głównie na ciekawego antagonistę – i pasja. Miłośnicy tandetnych horrorów z daleka potrafią wykryć ściemę i odróżnić produkcję robioną na odwal się przez sprawnego reżysera, od takiej, która zrobiona została nieudolnie, ale za to z pełnym zaangażowaniem. Dlatego zawsze podkreślam, że zły film nie równa się filmowi po prostu do dupy.
Niestety, „W lesie dziś nie zaśnie nikt” należy zaliczyć do tej drugiej kategorii. Reżyser Bartosz M. Kowalski może i miał ambitny plan nakręcenia pierwszego polskiego slashera ze względu na sentyment, jakim darzy klasyczne produkcje z lat 80., ale albo coś podkoloryzował w ramach promocji, albo za dużo osób wtrącało mu się do produkcji, o czym może świadczyć, że tak banalny, schematyczny i nijaki scenariusz pisały aż trzy osoby.
Oto bowiem otrzymujemy kopię serii „Piątek trzynastego”. Młodzi ludzie trafili na obóz organizowany na odludziu, specjalnie dla uzależnionych od internetu, komputerów i telefonów. Następnie podzielono ich na mniejsze grupki, przydzielono im przewodnika – psychologa i wysłano na tydzień w las. Śledzimy jedną z nich, w skład której wchodzą jak najbardziej stereotypowe charaktery: zbuntowana, małomówna Zosia (Julia Wieniawa-Narkiewicz), gapciowaty inteligent, wysportowany chłoptaś, puszczalska blondynka (Wiktoria Gąsiewska) i przekonany o swojej bystrości głupek. Czyli standard. Już pierwszej nocy okazuje się, że zaszli w złe rejony, ponieważ jednego z nich morduje obrzydliwie wyglądający grubas.
Jak widać, nie znajdziemy tu za grosz własnej inwencji, ale niekoniecznie musi to być wadą, bo w sumie taki skład został już ukształtowany w „Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną” z 1974 roku i z powodzeniem wykorzystywany jest do dziś. Gdyby to był film amerykański w zestawie byłby jeszcze Murzyn, a w produkcjach z XXI wieku jakiś Azjata. Widz z marszu wie, wokół kogo będzie kręciła się fabuła, a kto będzie jedynie mięsem armatnim. Celem twórców jest jednak zaprezentowanie tych postaci w taki sposób, aby ich los w jakikolwiek sposób nas obchodził. A z tym mamy tu poważny problem. Pomijając już sztywne aktorstwo, to role zostały rozpisane w tak tendencyjny sposób, że już na dzień dobry mamy ochotę sami wykończyć 90% obsady. Jedynym wyjątkiem jest Julek (Michał Lupa), postać tak żałosna, że aż sympatyczna. Do tego jedyna, która zachowuje się w miarę racjonalne w momencie zagrożenia. Warto też dodać, że to głównie za jej sprawą zostaje oddawany ów słynny hołd dla klasyków gatunku, ponieważ tytułami kultowych produkcji sypie jak z rękawa. Czasem totalnie bez sensu, bo nie mam pojęcia w którym miejscu doszukał się podobieństw Zosi (przypomnijmy – Julia Wieniawa-Narkiewicz) do Sary Connor z „Terminatora”.
Skoro więc nie główni bohaterowie, to może antagoniści? Tu jest znacznie lepiej. Spasiony mutant dobrze wpisuje się w klimat standardowych slasherowych morderców, pokroju Jasona Voorheesa, Leatherface’a, czy Plutona ze „Wzgórza mają oczy”. Bez wątpienia to jeden z lepszych elementów całości. Gorzej, jeśli chodzi o pochodzenie zła. To zostało przekombinowane, niczym w „Toporze” z Victorem Crowleyem, ale tam chodziło o parodię (przynajmniej na początku). Może już lepiej było zostawić w tej kwestii niedopowiedzenie, jak w „Drodze bez powrotu”. Pod względem wymyślnych, krwawych tortur też mogłoby być lepiej, ale na tle pozostałych elementów filmu i tak nie jest źle. Choć do tego, by zaliczyć „W lesie dziś nie zaśnie nikt” jako obraz gore, sporo brakuje.
Tradycyjnie naiwna młodzież sama wchodzi mordercy pod tasak. I z jednej strony można to jakoś wytłumaczyć stresem, ale z drugiej – czasem robią wybitnie bezsensowne rzeczy, które nawet przy obniżonym zmyśle krytycznym zaczynają być irytujące. Dlaczego nikomu nie przyszło do głowy, by uciekać z lasu jak najdalej. W końcu akcja dzieje się w Polsce, gdzie ciężko jest znaleźć miejsce oddalone od najbliższego McDonald’sa o więcej niż 100 kilometrów. Dla skomplikowania sprawy dodam, że akcja nie rozgrywa się w Bieszczadach, tylko na ewidentnie równiejszym terenie. Tymczasem spotkany w lesie samotnik zapewnia Zosię, że do najbliższej wioski są dwa dni marszu. Chyba dla niego, bo nosi protezy nóg. Po pierwsze, od obozu, z którego wyszli bohaterowie nie może być dalej, niż pół dnia swobodnego marszu, a po drugie końcówka świadczy o czymś zgoła odmiennym. Tu wyraźnie widać, że piszący scenariusz za bardzo ze sobą nie współpracowali.
I tu dochodzimy do największego problemu omawianej produkcji. Twórcy do samego końca nie mogli się chyba sprecyzować, co tak naprawdę chcą kręcić. Czy chodziło im o rasowy horror, w którym oddają hołd wielkim poprzednikom, czy też o czarną komedię wyśmiewającą utarte schematy. Jeśli o to pierwsze, to całość zdecydowanie nie jest straszna, zaś kopiowanie wzorców najzwyczajniej w świecie irytuje. Jeśli o drugie, to w takim razie chciałem oznajmić, że wyszło czerstwo i nieśmiesznie.
Podsumowując, Polacy w dalszym ciągu nie doczekali się porządnego horroru i nie widać w tej kwestii żadnego światełka w tunelu. Szkoda, bo od strony technicznej „W lesie dziś nie zaśnie nikt” niewiele można zarzucić. Cóż z tego, skoro reszta to porażka. I nagie piersi Wiktorii Gąsiewskiej nic tu nie pomogą.



Tytuł: W lesie dziś nie zaśnie nikt
Data premiery: 13 marca 2020
Zdjęcia: Cezary Stolecki
Rok produkcji: 2020
Kraj produkcji: Polska
Gatunek: groza / horror
Zobacz w:
Ekstrakt: 30%
powrót; do indeksunastwpna strona

59
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.