Piąta w kolejności powieść Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego, w jakiej pojawia się Stefan Downar (wciąż kapitan), pierwotnie również była „gazetowcem”. Pierwsi czytelnicy poznali ją w 1960 roku jako „Żółty zeszyt”, kilka lat później została natomiast przemianowana na „Tajemniczy pamiętnik” – i pod takim właśnie tytułem dekadę temu ujrzało światło dzienne jej pierwsze wydanie książkowe.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Zmiany tytułów tej samej powieści drukowanej w różnych gazetach nie były w prasie polskiej w latach 60. i 70. ubiegłego wieku niczym nadzwyczajnym. Wprowadzało to oczywiście pewien chaos (a pewnie także irytację) w głowach czytelników, nad którym jednak po latach starają się zapanować badacze twórczości poszczególnych pisarzy. W przypadku Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego taki problem powstał chociażby z piątą chronologicznie – po „ Czarnym mercedesie” (1958), „ Szlafroku barona Boysta” (1958-1959), „ Siedmiu kanarkach Maurycego” (1959) oraz „ Zaczęło się w sobotę” (1960) – historią o Stefanie Downarze. Pierwotnie, czyli w 1961 roku, ogólnokrajowy „Kurier Polski” (w numerach 157-213) oraz – tradycyjnie już z pewnym poślizgiem – regionalny „Ilustrowany Kurier Polski” (w numerach 231-305) opublikowały ją jako „Żółty zeszyt” (co miało swoje uzasadnienie w treści). Gdy jednak pięć lat później po tekst ten sięgnęła redakcja „Dziennika Łódzkiego” (numery 109-168), przechrzciła go na… „Tajemniczy pamiętnik” (sensowność tej zmiany też trudno podważyć). I po tę właśnie edycję w 2011 roku sięgnęło wydawnictwo LTW. Wcześniejsze „powieści milicyjne” z Downarem w roli głównej bądź drugoplanowej (jak na przykład „ Szlafrok barona Boysta”) prezentowały różny poziom, ale poniżej przyzwoitego nie schodziły. Z „Tajemniczym pamiętnikiem” jest podobnie – wprawdzie nie zachwyca, ale inteligencji na pewno nie obraża; na dodatek, patrząc z perspektywy współczesnego czytelnika, dostarcza całkiem sporo rozrywki wielbicielom kryminałów z czasów Polski Ludowej epoki już nie tak wczesnego Władysława Gomułki. Czasami tylko, o czym jeszcze będzie okazja wspomnieć, coś w fabule lekko zgrzyta. Trafia się też autorowi istotna wpadka, choć on sam zapewne uważał to jedynie za – propagandowo akceptowalne (przynajmniej dla niego) – naciągnięcie logiki. Wiąże się to jednak ze zdradzeniem ważnego wątku fabuły, zrobię to więc dopiero w ostatnim akapicie, który tym samym osoby chcące uniknąć spojlerowania powinny opuścić. Główną postacią dramatu jest warszawski dziennikarz Stanisław Wroński. Poznajemy go w momencie, kiedy redaktor naczelny chce wysłać go do Augustowa, aby napisał reportaż o pracy w tamtejszej fabryce butów. Wrońskiemu to bardzo nie w smak, do tej pory przecież zajmował się głównie historiami kryminalnymi, a teraz ma napisać jakiś produkcyjniak w stylu minionej epoki (czytaj: sprzed 1956 roku). I jeszcze w tym celu pojechać gdzieś na kraniec Polski?! Naczelny apeluje jednak do jego odpowiedzialności, zbyt wielu pracowników mu się ostatnio rozchorowało, a tekst musi zostać wydrukowany. Na szczęście dla Stanisława na ulicy spotyka swego redakcyjnego kolegę, Andrzeja Rowickiego, birbanta i kobieciarza, który usłyszawszy z ust Wrońskiego słowo „Augustów”, pręży się w gotowości do wyjazdu. Kilka miesięcy wcześniej poznał bowiem w stolicy ślicznotkę rodem z tego podlaskiego miasteczka i chętnie odnowiłby znajomość. Zwłaszcza na koszt redakcji. Andrzej szykuje się więc do podróży, a Stanisław… …wraca do użalania się nad sobą. Co jest nie tylko fanaberią autora, ale istotnym motorem napędowym intrygi. Wroński parę tygodni temu przeżył bowiem osobisty dramat – rozstanie z ukochaną żoną Agnieszką, która praktycznie z dnia na dzień zażądała rozwodu, aby następnie poślubić znacznie starszego od siebie Edmunda Gernera, przybyłego z Argentyny przedstawiciela zagranicznej firmy. Gerner szasta pieniędzmi na prawo i lewo, co jeszcze bardziej irytuje Stanisława. Przy okazji Zeydler-Zborowski bardzo stara się o to, aby rozgniewany postępkiem kobiety był również czytelnik. Tak bowiem portretuje przybysza z Ameryki Południowej (choć to Polak): „Typ człowieka zimnego, wyrachowanego, bezwzględnego, nieliczącego się z nikim i z niczym”. Kilkanaście stron później w identycznym tonie dodaje natomiast: „To typ człowieka gotowego na wszystko, mogącego nawet zamordować z zimną krwią”. Brrr! Naprawdę nie trzeba być Wrońskim, aby się wzdrygnąć i z trudem powstrzymać opuszczające usta przekleństwo. Rozwód z Agnieszką miał dla Stanisława jeszcze jeden bardzo przyziemny, ale na początku lat 60. XX wieku żywotny skutek – dziennikarz musiał wyprowadzić się z ich wspólnego mieszkania w bloku. Ostatecznie przygarnęła go siostra Krystyna i jej mąż, lekarz Antoni. Wroński został więc bez żony i dachu nad głową. Trudno się dziwić, że w takim położeniu nie w smak mu była służbowa podróż do Augustowa i pisanie tekstu o produkcji butów. Ale pozostanie w stolicy oznaczało – jak się szybko okazuje – jeszcze większe problemy. Ich początkiem jest tajemniczy telefon od mocno wystraszonej Agnieszki, która prosi eksmęża o rozmowę i pomoc. Dawni małżonkowie spotykają się w lokalu, lecz ich konwersacja zostaje szybko przerwana przez nieznajomego mężczyznę, który zabiera ze sobą panią Gerner, primo voto Wrońską. A wkrótce potem Stanisław dowiaduje się, że… znaleziono zwłoki Edmunda. Na tylnym siedzeniu jego samochodu, który zaparkowany został na jednym z warszawskich osiedli. Ktoś z bliskiej odległości strzelił mu dwukrotnie w głowę. Czyżby Wroński? Drugiego „kopniaka” zapewnia fabule… Andrzej Rowicki, który wraca z Augustowa z prawdziwie wystrzałową wiadomością. W swoim pokoju hotelowym znalazł na szafie – i już wiadomo skąd alternatywny tytuł powieści – tajemniczy pamiętnik, w którym anonim przyznaje się do zamordowania w przeszłości kilkoro osób w całej Polsce. Ba! podaje konkretne miejsca, daty, przyczyny. Ostatnim z wymienionych, który dopiero ma zginąć, jest natomiast Edmund Gerner. Zszokowany Wroński natychmiast informuje o tym „odkryciu” kapitana Downara, swego bliskiego znajomego, którego poznał już jakiś czas temu, zajmując się w gazecie kryminałkami. Downar sprawdza informacje zawarte w pamiętniku i zaskakuje go fakt, że wszystkie są prawdziwe. Tak! popełniono takie zbrodnie. Tak! dotąd nie odnaleziono ich sprawców. „Pamiętnik” staje się więc ważnym dowodem w sprawie – teraz wystarczy tylko zidentyfikować jego autora, a w ręce milicji wpadnie groźny seryjny zabójca. W tym celu Downar rusza do Augustowa. UWAGA, SPOJLER! W kilku miejscach autor powieści „idzie po bandzie”; niektóre z jego pomysłów wydają się karkołomne i w trakcie lektury sprawiają wrażenie mocno naciąganych. W końcówce wprawdzie Zeydler-Zborowski łączy w miarę logicznie wszystkie wątki, a przynajmniej na wszystkie pytania udziela odpowiedzi. Inna sprawa, czy są to odpowiedzi w pełni satysfakcjonujące czytelnika. W każdym razie gdyby taka sytuacja, jak ta opisana w „Tajemniczym pamiętniku”, miała wydarzyć się w rzeczywistości, potrzebnych byłoby mnóstwo nachodzących na siebie zbiegów okoliczności. I – przynajmniej jedno – nieprawdopodobieństwo. Dotyczy ono ojca Agnieszki, eksmałżonki Stanisława Wrońskiego, który do 1939 roku pracował jako przedstawiciel niemieckiej firmy Zeiss na Polskę. Kilka miesięcy przed wybuchem wojny wyjechał w interesach do Niemiec i tam ślad po nim zaginął. Piętnaście lat po klęsce nazistów okazuje się, że zdradził on ojczyznę. To jeszcze nic – nie tylko został gorliwym narodowym socjalistą, ale również bliskim współpracownikiem Adolfa Eichmanna. Nie będąc nawet Niemcem. A przynajmniej w ani jednym miejscu powieści autor o tym nie wspomina, nawet nie sugeruje, że nieznany warszawskiemu dziennikarzowi Wrońskiemu teść mógłby nie być Polakiem. Owszem, taki zabieg był potrzebny Zeydlerowi-Zborowskiemu do tego, by spiąć całą skomplikowaną intrygę, ale trudno w taki bieg wydarzeń uwierzyć. A pewnie jeszcze trudniej było o to w 1961 roku.
Tytuł: Tajemniczy pamiętnik Data wydania: 13 marca 2011 ISBN: 978-83-7565-154-6 Format: 188s. 130×195mm Cena: 21,80 Gatunek: kryminał / sensacja / thriller Ekstrakt: 60% |