powrót; do indeksunastwpna strona

nr 4 (CXCVI)
maj 2020

Non omnis moriar: Nowa twarz starych kumpli
Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka najczęściej wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj piąte podejście do dyskografii amerykańskiego pianisty jazzowego McCoya Tynera.
ZawartoB;k ekstraktu: 80%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Po powrocie z wypadu do Europy – między innymi na prestiżowy festiwal jazzowy w Montreux (który został udokumentowany podwójnym koncertowym albumem zatytułowanym „Enlightenment”) – McCoy Tyner przebudował skład towarzyszącego mu zespołu. Odeszli kontrabasista Jooney Booth, a przede wszystkim perkusista Alphonse Mouzon, który zdecydował się na rozpoczęcie kariery solowej. Jeszcze przed nimi – „z tarczą”, ponieważ po wydaniu znakomitego longplaya „Song of the New World” (1973) – z zespołem pożegnał się saksofonista Sonny Fortune, którego miejsce zajął Azar Lawrence. Szukając nowych współpracowników, Tyner postanowił nie ryzykować i, przynajmniej częściowo, sięgnąć po artystów, których już znał. I tak do ponownej kooperacji zaprosił chociażby saksofonistę Gary’ego Bartza (rocznik 1940), którego można było wcześniej usłyszeć na płytach „Expansions” (rok nagrania: 1968, rok publikacji: 1970), „Extensions” (1970/1973) oraz „Asante” (1970/1974).
Na tym ostatnim wydawnictwie pojawili się również perkusjonalista James Mtume (rocznik 1946) oraz perkusista Billy Hart (rocznik 1940). Z kolei wibrafonista, grający także na marimbie, Robert „Bobby” Hutcherson (1941-2016) wziął udział w nagraniu „Time for Tyner” (1968/1969). Jak więc widać, McCoy ryzykował tylko nieznacznie, otaczając się głównie muzykami, których mógł być pewien. Ale pojawiły się wokół niego także zupełnie nowe twarze, jak na przykład flecista i oboista John Stubblefield (1945-2005), kontrabasista Buster Williams (rocznik 1942), który jako muzyk sesyjny wziął udział w realizacji kilkuset płyt, oraz drugi, obok Mtumego, perkusjonalista – Brazylijczyk Guilherme Franco (1946-2016). I to właśnie ten skład – poszerzony do nonetu – wziął udział w nagraniu materiału, jaki w drugiej połowie 1974 roku ukazał się na longplayu „Sama Layuca”. Sesja trwała trzy dni (od 26 do 28 marca), a odbyła się w studiu Generation Sound na nowojorskim Broadwayu. Płytę, podobnie jak wszystkie inne zarejestrowane przez Tynera w latach 70. XX wieku, wydała natomiast wytwórnia Milestone.
Pod względem stylistycznym „Sama Layuca” to kontynuacja tego, co wcześniej znalazło się na albumach „Sahara” (1972), „Song for My Lady” oraz „Song of the New World” (oba z 1973 roku). Jazz mieszał się więc tutaj głównie z muzyką etniczną (w większym) i rockiem (w mniejszym stopniu), co wciąż brzmiało bardzo ekscytująco, ale nikogo już specjalnie nie zaskakiwało. Także konstrukcja płyty była zbliżona do poprzednich: obok kompozycji (notabene wszystkie wyszły tym razem spod ręki lidera) rozbudowanych (tym razem trafiły się trzy takie) pojawił się również, znacznie od nich krótszy, solowy popis na fortepianie. Oczywiście to nic złego powielać sprawdzony patenty, jednak pod warunkiem, że ciągle ma się coś istotnego do powiedzenia i że schematy wypełnia się wartościową treścią. A tak było właśnie – na szczęście! – w przypadku „Sama Layuca”.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Longplay otwiera utwór tytułowy – i wybór ten był jak najbardziej przemyślany. „Sama Layuca” to bowiem ekscytująca, prawie dziewięciominutowa porcja melodyjnego i dynamicznego ethno-fusion, z transową sekcją rytmiczną, monumentalnymi dęciakami (często grającymi unisono) i solówkami fortepianu oraz wibrafonu. Wszystko to składa się na początek marzeń. Każdy klient, który wybrał się do sklepu płytowego i podejmował decyzję na temat kupna najnowszej produkcji McCoya Tynera po przesłuchaniu choćby tylko kilkudziesięciu sekund pierwszego utworu – musiał być na „tak”. Inną sytuację naprawdę trudno jest sobie wyobrazić. Po tym energetycznym, elektryzującym początku lider postanawia ukoić emocje i serwuje zagrany solo „Above the Rainbow”. I chociaż mamy tu do czynienia z wirtuozerskim popisem pianisty, to jednak instrument wycofany jest na drugi plan, co po rozdzierającym bębenki uszne „Sama Layuca” wydaje się jak najbardziej słusznym posunięciem.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Zamykający stronę A ponad dziesięciominutowy „La Cubaña” to z kolei nawiązanie do fenomenalnego „Afro Blue” – utworu autorstwa Kubańczyka Mongo Santamarii, jaki znalazł się na „Song of the New World”. Jest to jednak jak najbardziej twórcze, nie niewolnicze, rozwinięcie. Główne role w „La Cubaña” odgrywają bowiem, pojawiające się na tle wszechobecnych perkusjonaliów, improwizacje: fortepianu, saksofonu, w końcu marimby. Fragmenty melodyjne i radosne przeplatane są natomiast bardziej niepokojącymi i motorycznymi. Wszystko zaś w szybkim tempie, które sprawia, że niełatwo byłoby do tej kompozycji zatańczyć. W pojawiającym się na stronie B „Desert Cry” zaskakiwać może natomiast wszechobecny smutek, który potęguje wykorzystanie – obok fortepianu, wibrafonu i szczególnie wyeksponowanego kontrabasu – oboju. To właśnie instrument Johna Stubblefielda sprawia, że utwór ten nabiera niemal elegijnego charakteru.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Całość zamyka najdłuższy fragment całej opowieści – „Paradox”. Otwiera go dialog fortepianu i marimby, który poniekąd zapowiada, kto tutaj będzie miał najwięcej do powiedzenia. I rzeczywiście, praktycznie do samego końca „Bobby” Hutcherson jest tu pełnoprawnym partnerem dla Tynera. Nawet kiedy z marimby przerzuca się na wibrafon. Niejako obok snują swoją opowieść dęciaki, grające unisono, to znów wypuszczające którego z saksofonistów na plan pierwszy, by wspomógł McCoya bądź Roberta i przy okazji wprowadził trochę słońca do ich nieco chmurnej narracji. Jak już wspomniałem wcześniej, longplay „Sama Layuca” nie mógł być dla nikogo, kto uważnie śledził rozwój kariery Tynera w latach 70., zaskoczeniem. Ale przecież nie wszyscy i nie zawsze chcą być zaskakiwani. McCoyowi w tamtym okresie taka właśnie muzyka grała w sercu i taką muzyką chciał się dzielić ze swoimi wielbicielami, otwierając ich tym samym na nowe prądy w jazzie i jazz-rocku. I za to również należy mu się chwała!
Skład:
McCoy Tyner – muzyka, fortepian
Azar Lawrence – saksofon sopranowy, saksofon tenorowy
Gary Bartz – saksofon altowy
John Stubblefield – flet, obój
Robert Hutcherson – wibrafon, marimba
Guilherme Franco – instrumenty perkusyjne
James Mtume – instrumenty perkusyjne
Buster Williams – kontrabas
Billy Hart – perkusja



Tytuł: Sama Layuca
Wykonawca / Kompozytor: McCoy Tyner
Data wydania: 1974
Wydawca: Milestone
Nośnik: Winyl
Czas trwania: 43:29
Gatunek: jazz
Zobacz w:
W składzie
Utwory
Winyl1
1) Sama Layuca: 08:38
2) Above the Rainbow: 03:03
3) La Cubaña: 10:27
4) Desert Cry: 04:57
5) Paradox: 16:27
Ekstrakt: 80%
powrót; do indeksunastwpna strona

122
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.