powrót; do indeksunastwpna strona

nr 5 (CXCVII)
czerwiec 2020

Na rubieżach rzeczywistości: Myślę, ale czy jestem?
„Ubik” Philipa K. Dicka uznawany jest powszechnie za arcydzieło. Czytany, cytowany, analizowany na lewo i prawo, umieszczany na listach najważniejszych powieści science fiction w historii, nazywany „horrorem egzystencjalnym” i zawsze doceniany – nawet przez tak wymagających krytyków gatunku jak nasz Stanisław Lem. W końcu przyszła pora na tę powieść także u nas.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
„Ubik” wyrósł na ideach, które już wcześniej autor mocno sygnalizował w większości swoich książek. Fabularnie wywodzi się z długiego opowiadania opublikowanego w magazynie „Worlds of Tomorrow” w czerwcu 1964 roku – „What Dead Man Say?” (w Polsce znanego jako „Co mówią umarli?” ze zbioru „Raport mniejszości”). Tam właśnie powstał matriksowy koncept „półżycia”, czyli istnienia w rzeczywistości projektowanej przez własny umysł podtrzymywany przy życiu w specjalnie do tego przygotowanych instytucjach – „moratoriach”. „Półżywi”, czyli ludzie cudem wydarci śmierci z rąk, ale niezdolni już do normalnego funkcjonowania, mogą być co jakiś czas przywoływani z niebytu przez swoich bliskich i prowadzić z nimi rozmowy – takie rozwiązanie ma niestety tę wadę, że z czasem coraz trudniej nawiązać kontakt z półżywym i trzeba dać mu zwyczajnie odejść. Opowiadanie to skupiało się mniej na filozofii i metafizyce, a bardziej na pewnych społecznych wątkach w twórczości Dicka – na gerontokracji (jak w „Czasie Wesołej Pat”) i inwigilacji przez aparat rządzący. Idea moratoriów została przeniesiona bardzo wiernie do drugiej, obok „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach”, powieści pisanej w 1966 roku. Pierwotny tytuł książki, „Death of an Anti-Watcher”, został zmieniony ostatecznie na „Ubik”, a sama powieść, po wielu perturbacjach, wyszła nakładem Doubleday w maju 1969 roku. Książka bardzo szybko trafiła do Polski – w 1975 roku wydana została przez Wydawnictwo Literackie w serii „Stanisław Lem poleca”. Jest to pierwsza publikacja tej króciutkiej serii i pierwsza Philipa K. Dicka w naszym kraju w ogóle – trudno o lepszą rekomendację, prawda? Kolejne edycje w naszym kraju to „Amber” w 1990 i dwukrotnie Rebis (1997 w serii „Salamandra” i 2012 w wydawanych do tej pory „Dziełach wybranych Philipa K. Dicka”).
Świat roku 1992 pełen jest telepatów, psychokinetyków, jasnowidzów i innych im podobnych. Strach przed ich umiejętnościami jest zrozumiały – nie tylko mogą kraść własność intelektualną, ale też wpływać na umysły i percepcję „zwykłych” obywateli. Glen Runciter prowadzi firmę zatrudniającą „inercjałów” – ludzi, którzy potrafią skutecznie blokować umiejętności „ludzi-psi”, przez co chronić wielkie korporacje przed niechcianą infiltracją. Runciter zasięga często rady swej żony Elli, przebywającej w stanie „półżycia” w Moratorium Ukochanych Współbraci w Szwajcarii. Nie wiadomo jak długo to potrwa – Ella słabnie i wydaje się mieć to jakiś związek z jej „sąsiadem” leżącym w sąsiedniej trumnie, nastoletnim Jorym. Firma Runcitera otrzymuje lukratywną ofertę z Luny – władze tamtejszej firmy podejrzewają, że padła ona ofiarą szpiegostwa telepatycznego. Runciter zbiera ekipę, w skład której wchodzą między innymi dwie osoby. Główny bohater powieści, everyman Joe Chip, to specjalista od pomiarów „pola psi”, które emitują antagoniści a Pat Conley, świeżo zatrudniona młoda dziewczyna, potrafi zmienić wybrany fragment przeszłości siłą woli, co wpływa na całe następujące potem kontinuum czasoprzestrzenne i formuje teraźniejszość wedle jej zamierzeń.
Ekipa wpada na księżycu w pułapkę. W wyniku eksplozji Runciter jest śmiertelnie ranny – członkowie drużyny zabierają jego ciało i udaje im się jakimś cudem uciec na Ziemię. Szef zostaje złożony w moratorium obok ciała swojej żony – ich w pełni żywym namiestnikiem i nowym szefem korporacji zostaje Joe Chip. I wtedy coś dziwnego zaczyna dziać się z rzeczywistością – zaczyna ulegać ona erozji trochę podobnej do tej znanej z „Wbrew wskazówkom zegara”. Papierosy stają się w jednej chwili zleżałe i rozsypują się w rękach, w restauracjach serwowana jest spleśniała kawa, książki telefoniczne okazują się nieaktualne, a monety wyciągnięte z portfela to dawno wycofane z obiegu ciekawostki numizmatyczne. Rzeczywistość ulega regresowi i cofa się w niewyjaśniony sposób do roku 1939 – po drodze większość inercjałów umiera, obracając się w wyschnięte, rozsypujące się truchła. Ale, ale… Joe Chip zaczyna odczuwać tajemniczą obecność Glena Runcitera – słychać go w słuchawkach telefonicznych, jego twarz pojawia się na monetach, a wiadomości od niego materializują się w miejscach, które akurat odwiedza Joe. Na przykład taka: „Wskoczcie do klozetu i stańcie na głowie. Ja żyję – a wyście pomarli, panowie”. Wszystko wskazuje na to, że Runciter istnieje poza światem Chipa i bardzo chce się z nim skontaktować – dochodzimy w ten sposób do przerażających wniosków. To cała drużyna inercjałów leży w moratorium, a Runciter jako jedyny żywy, próbuje pomóc im w przezwyciężeniu toczącej ich wyimaginowany świat gwałtownej degradacji. Rozwiązaniem problemu może być dziwny specyfik o nazwie „ubik”, który potrafi na jakiś czas odwrócić entropię. Efekty działania ubika nie są trwałe – tylko stały jego dopływ mógłby uratować Chipa. Ostatecznie okazuje się, że cała koszmarna rzeczywistość, w której przyszło egzystować bohaterom, jest tworem Jory’ego – dokładnie tego przerażającego dzieciaka, który terroryzował Ellę, żonę Runcitera. Ubik był jedyną bronią, którą stworzyła Ella i działający z nią ruch oporu półżywych, mający nadzieję odeprzeć kiedyś Jory’ego. Gdy docieramy do ostatnich stron powieści mamy wrażenie, że już wiemy co jest realne, a co nie – taką też pewność mają nasi bohaterowie. I wtedy Runciter, kończący kolejną sesję w moratorium, znajduje w kieszeni monetę z podobizną Joego Chipa.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Siła rażenia tego fabularnego zagrania może równać się chyba tylko ze sceną, w której wybudzony z koszmarnego „snu” bohater „Trzech stygmatów Palmera Eldritcha” uświadamia sobie, że nadal tkwi w szponach boga-kosmity. Końcówka „Ubika” podważa wszystko to, co do tej pory udało się nam zbudować i pozostawia nas z tym faktem. Rzeczywistość, która rozleciała się w momencie eksplozji na Lunie, nie może być już posklejana, wije się w nie kończących się konwulsjach i nie pozwala utworzyć przebywającym w niej bohaterom żadnych poznawczych fundamentów. Nie wiadomo już kto śni kogo, kto żyje, a kto nie – może Chip i Runciter, leżący obok siebie w zimnych trumnach, produkują światy sobie nawzajem? Pada logika, nie funkcjonują poprawnie związki przyczynowo skutkowe, realność podważona zostaje nieodwołalnie i absolutnie. Na domiar złego rzeczywistość skazana jest na śmierć w palenisku entropii, toczy ją korozja i nieuleczalna choroba. Przeciwko tym przeraźliwym zjawiskom staje dickowy człowiek, uzbrojony tylko w swe niezmiennie racjonalne rozumowanie i logikę.
Gdy dobrze się zastanowić, fikcję i degradację świata – te dwa najważniejsze motywy „Ubika” – dostrzegamy w pierwszej kolejności na najbardziej podstawowym poziomie. Otóż rzeczywistość opisywana przez Dicka degeneruje się do świata tandety, odpustowości, pustych symboli udających ową rzeczywistość i jej substytutów, które są tandetne właśnie dlatego, że substytuują. Oszalały konsumpcjonizm, kult pieniądza, dehumanizacja i uzależnienie od technologii uniemożliwiają normalne życie. Joe Chip nie potrafi opuścić swojego apartamentu, ponieważ nie ma już monet, które mógłby wrzucić do automatu otwierającego drzwi. Ludzie świata powieści wyręczani są we wszystkim przez roboty, skrupulatnie rozliczające ich z każdej wykonanej usługi. Prysznic? Proszę bardzo, wrzuć monetę. „Nadejdzie kiedyś kres tyranii maszyn homeostatycznych, wrócą czasy, kiedy liczyły się wartości ludzkie – serdeczność i współczucie!” – odgraża się Chip, żyjąc nadal w świecie jednorazowych maszynek do golenia, tandetnych wyrobów i żywności o sztucznie przedłużanej trwałości. Ludzie przyszłości egzystują w sfabrykowanym świecie, gdzie obraz na ekranie telewizora wydaje się prawdziwszy niż rzeczywistość poza odbiornikiem, gdzie nieznane siły wtłaczają ludziom do głowy nachalne reklamowe treści, a o ludzkie umysły i dusze toczą się prawdziwe wojny na symbole. Każdy rozdział powieści zaczyna się reklamą specyfiku „Ubik” – to bezszmerowy elektryczny aparat służący do nie wiadomo czego, piwo warzone na najlepszym chmielu, świeżo parzona kawa, sos do sałatek, krople na żołądek, maszynka do golenia, kasa oszczędnościowo-pożyczkowa, odżywka do włosów, dezodorant czy biustonosz. Jesteśmy sterowani symbolami, otoczeni fałszywkami, uwięzieni w nieprawdziwym świecie – jakże mocno Dick nawiązuje tutaj do naznaczonego filozofią symulakr Baudrillarda „Czasu poza czasem”, gdzie przedmioty obracały się w karteczki ze swoimi nazwami.
Krótkotrwałe i oszukańcze są też idee, trendy społeczne i prądy myślowe. Typowo użytkowe, ulegające chwilowej modzie, zaspokajające ciało nie umysł, rozleniwiające i nietrwałe. Lawrence Sutin napisał w swoich „Bożych inwazjach”, że Dick, gdy dowiedział się o pierwszym polskim wydaniu „Ubika” i przeczytał posłowie Lema, w którym pisze on o tandeciarstwie scenograficznym, lekko się zirytował i napisał do naszego naczelnego fantasty list. Kalifornia według Dicka nie ma godności, tradycji, etyki i zrodziła takiego potwora jak Nixon. Chłam wypiera niechłam – jak czytaliśmy już w „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?”. „Gdyby Bóg chciał się nam tu objawić zrobiłby to pod postacią puszki spreju reklamowanej w telewizji” – pisze w liście Dick.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

35
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.