1961 rok, następuje inwazja obcej rasy, świat jednoczy się w wysiłkach zażegnania problemu, zaś w mieście, na jednym z biurowców… No cóż… Upiory przeszłości pysznią się w najlepsze. Dziś drugi kadr z „Inwazji Neptunian”. Kadr zastanawiający. I to z wielu powodów. Widać na nim nieduży, ewidentnie kartonowy biurowiec. Zupełnie przypadkowy, i na dokładkę nie posiadający absolutnie żadnej konkretnej roli w fabule. Wisi na nim jednak podobizna Adolfa Hitlera z obowiązkowo wzniesioną ręką – notabene nieproporcjonalnie, wręcz chorobliwie długą – oraz kilka haseł. Japońskie pozostają dla mnie zagadką, natomiast to wykonane z klasycznych liter stosowanych przez cywilizację zachodnią układają się w słowa MINE KAMPF. Nie dość więc, że grafik nie za bardzo był za pan brat z anatomią człowieka, to jeszcze nie chciało mu się sprawdzić, że angielskie „mine” niekoniecznie jest tożsame z niemieckim „mein”. Nawet jeśli tak samo się wymawia. Nadal jednak – nie sposób zgadnąć, po co w ogóle umieszczono taki plakat na fasadzie budynku. Wojna (ta druga, światowa) już dawno się skończyła, führera chętnie już spychano w niebyt, a tu w filmie SF dla dzieci takie kwiatki… Pomijając ten dziwny scenograficzny wybryk, trzeba przyznać, że film został wykonany zaskakująco porządnie w kwestii efektów specjalnych. Niby jest to historyjka dla dzieci, a destrukcja miasta wynika bardziej realistycznie niż w poważniejszej tematycznie „Godzilli”. Bo jeśli w dowolnych przygodach japońskiego jaszczura widać, że rozgniatane zostają kartonowe makiety, to w „Inwazji Neptunian” eksplodujące budynki same w sobie może też wyglądają trochę tekturowo, ale już kryjący się przed odłamkami ludzie nie wyglądają na wklejonych na gotową taśmę. To wygląda zupełnie tak, jakby ekipa faktycznie wzniosła kilkupiętrowe budynki, i następnie rzeczywiście detonowała nad tłumem statystów. Choćby więc i dlatego warto na film rzucić okiem. |