powrót; do indeksunastwpna strona

nr 08 (CC)
październik 2020

W oczach gwiazd
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Na chwilę krew zawrzała mi w żyłach. Chwyciłem ją za ramię i już miałem szarpnąć, jak niepokornego szczeniaka, gdy spłynął na mnie spokój. Zwolniłem chwyt.
– Nie, Isirre. Nie chcę. Gdybym chciał, rzekłbym to wprost albo poszedł bez słowa. Nie zasłaniam się kłamstwami. Nie chcę iść.
Spojrzała na mnie z ukosa. Jej oczy zmatowiały, na bladej twarzy odcisnęło się zmęczenie nieprzespanej nocy. Sztywność, która trzymała ją na nogach, ustępowała i dziewczyna zaczęła się chwiać.
– Jestem taki, jak inni. Też nie potrafię cię uratować. Ale będę obok.
Pozwoliła się objąć i odprowadzić pod skalny nawis, gdzie czekały pledy i płaszcze. Okryłem ją starannie i ruszyłem w dół jeszcze nim usnęła. Nie chciałem jej dawać nadziei, zresztą sam jej nie miałem… Chciałem tylko jeszcze potargować się z duchami o tę dziewczynę. Jak? Nie miałem pojęcia. Ale to nie był pierwszy i nie ostatni zapewne raz, kiedy nie miałem pojęcia.
• • •
Wracałem, rozpoznawszy dogodne tereny do polowań, gdy Taeg zastąpił mi drogę.
– Ona jest twoją kobietą? – spytał bez powitania.
Pokręciłem głową.
– Nie. Spotkałem ją przypadkiem. Utknęła w kotle poniżej. Ale jeśli chcesz coś o niej wiedzieć… – mówiłem powoli, próbując wyczytać z ponurej twarzy mężczyzny, dlaczego pyta. – Myślę, że są rzeczy, które mogę ci wyjaśnić.
– Chciałbym…
– Choć pewnie – nie pozwoliłem sobie przerwać – nie tak dobrze, jak ona. Gdybyś zechciał z nią mówić.
– Nie mogę.
– Nie należy do ciebie, bo jest córką widzącej. To nie zabrania ci jej znać…
Spojrzał na mnie ostro.
– Dorosły jesteś, ale młody. Słychać w tym, co mówisz, że dzieci nie masz.
– Nie mam.
– Więc nie pojmiesz. Nie mogę. I Tyyine wiedzą, że nie mogę.
– A chciałbyś?
Nie odpowiedział, a w mojej głowie błysnęła niepokorna myśl i jak wiele podobnych wcześniej, nie chciała zniknąć nawet, gdy próbowałem ją przepędzić rozsądkiem. On pytał dalej, więc odpowiadałem. Niedoskonałymi słowami próbowałem przekazać to, co o sobie rzekła mi Isirre. Szliśmy równym krokiem, ramię przy ramieniu i, może złudnie, w tamtym momencie czułem, że mam u boku sojusznika. Wśród kamieni mignęła mi czupryna jego najmłodszego syna.
– Najstarszy, słyszałem, już w gnieździe… – rzuciłem, odprowadzając szczeniaka wzrokiem.
– Mój najstarszy to ten dziewięciolatek. Tetmar był już prawie dorosły, gdy z Uliane sobie przysięgę składaliśmy. Jego ojca lawina zabrała.
Ze szczytu, który był coraz bliżej, dobiegał nas chłopięcy głos. Odpowiadał mu kobiecy – niepewny i niosący się między kamieniami niczym szmer odległego strumienia.
– Czyli ona twoja pierworodna…
– Ona nie moja – przypomniał oschle Taeg.
Przyspieszyłem nieco, by nie musieć odpowiadać… I zaraz puściłem się biegiem. Głosy przerodziły się w krzyki. Szczeniak ciskał obelgi i złorzeczenia, które Tyyine mogły usłyszeć i zaraz obrócić przeciw nam wszystkim.
I obróciły…
• • •
Isirre, choć kilka lat starsza, przy chłopaku zdawała się przerażająco krucha. Kiedy nadbiegliśmy, syn Taega szarpał broniącą się dziewczynę, powtarzając:
– To nasze miejsce! Mojej matki! Nie chcemy cię tu! Nikt cię tu nie chce! Wynoś się. Burze nam same przyniesiesz! Wynoś…!
– Uwir! – ryknął rozwścieczony Taeg.
Chłopak spojrzał spłoszony przez ramię. Isirre uderzyła go w twarz, próbowała odepchnąć. Młody rzucił się na nią całym ciałem, przewrócił. Ojciec dużo go już zdołał nauczyć, gdy szło o walkę. Lecz nie, gdy o pokorę…
– Żebym cię tu więcej nie widział, przybłędo! – Uderzył raz i uniósł pięść do kolejnego ciosu.
Promień słońca zatańczył na ciemnym ostrzu noża, które nie wiadomo skąd wyrosło między rodzeństwem. Obaj z Taegiem byliśmy już blisko… Lecz nie dość. Ale ktoś był. Załopotały skrzydła, powietrze rozdarł krzyk. Olbrzymi orzeł opadł między nas. Strącił Uwira na bok, szponami przeorał brzuch i pierś leżącej Isirre. Wylądował kawałek za nią i znów z wrzaskiem poderwał się do lotu. Taeg objął przerażonego syna, ja dopadłem do leżącej na plecach Isirre, w której ręku wciąż tkwił utkany z ciemności nóż.
– Co robisz?! – krzyknąłem, próbując wyłuskać jej broń z dłoni.
– Ja? – jęknęła bezradnie.
I nagle pchnęła. Może był to bezmyślny odruch obronny, ale mi wydało się, że to jakaś zła wola wstąpiła w nóż i pokierowała ręką dziewczyny. Ostrze skoczyło jak żmija. Prześlizgnęło mi się między palcami i ugodziło w brzuch, przebijając grubą, skórzaną kurtę.
– Nie! – Isirre zerwała się na kolana i chwyciła mnie za rękę.
Nóż zdołał się rozpłynąć, zostawiając na mojej dłoni czarną smugę, a w ciele słabość.
– Nie! Rahyt? Rahyt?
– Spokojnie… – wymamrotałem, a dźwięk wrócił do mnie zwielokrotniony szumem krwi w uszach.
Taeg odepchnął Isirre z groźnym warknięciem i ukucnął między nami. Zdecydowanymi ruchami rozpiął mi kurtę i podwinął koszulę. Chwycił mnie za rękę, przyłożył ją do mokrego od krwi brzucha.
– Tu uciskaj. Skul się, schyl. Uwir! Pędź do matki, sakwę z ziołami przynieś. Szybko. I to płótno, co matka z juhaskich dolin przyniosła. Spokojnie. Rana nie jest głęboka. Jeśli ostrze niejadowite…
– Jadowite – odparłem.
Ból sklejał powieki, ale zdołałem je rozchylić. Isirre bezradnie wodziła wzrokiem między mną, orłami, a swoimi splamionymi krwią i ciemnością dłońmi. Jej rany na szczęście były płytkie. Nasze spojrzenia na moment się spotkały.
– Jadowite, ale nie przeciw mnie ten jad… – mruknąłem.
• • •
Przez następne dni Taeg pozostał na szczycie. Oczyścił i opatrzył ranę, dbał, bym się nie ruszał, poił mnie naparami z ziół i korzeni. Isirre trzymała się w pobliżu, ale jakby jej nie było. Nawet szarpiąc się nocami z ciemnością, cierpiała bezgłośnie. Orły nie pojawiały się już nad naszymi głowami. Miast nich nadleciały chmury. Szła burza, której w duchu się bałem. Kara dla rodzeństwa za podniesienie na siebie wzajem ręki. W zachowaniu Taega też był niepokój. Staranność z jaką o mnie dbał miała w sobie coś z pokuty, choć nieuczciwym byłoby przypisanie wszystkiego jej. Był dobrym człowiekiem, a i wiedzy mu nie brakło.
– Wiele rzeczy robisz jak ludzie z równin. Znam te zioła i metody uzdrawiania od przyjaciela, który stamtąd pochodzi.
Noc była ciężka, ale pierwsza, której nie powitałem gorączką. Taeg siedział obok, ze znużeniem szturchając drwa na palenisku.
– Żyłem szmat czasu na równinach. Wiedzę stamtąd przyniosłem. Poza tym… Nic dobrego.
– Żyłeś tam?
– Tak. – Westchnął. – Urodziłem się wśród Tyyine, ale moja matka pochodziła z równin. Uciekła kiedyś w góry i już tam pozostała. Urodziła syna jednemu z łowców, wychowała go… Ale nigdy nie była tu szczęśliwa. Kiedy więc podrosłem, poszedłem na równiny, tak, jak jej obiecałem nim zmarła. Kilka lat tam żyłem, ale to nie było miejsce dla mnie. Za tę zdradę góry mnie srogo ukarały. Zresztą, może po prostu niemiły jestem duchom przez tę pomieszaną krew.
Wtedy zrozumiałem jego ślepy upór. Jego strach przed złamaniem tradycji.
– Klątwy za tobą ciągnęły?
– Zabierały mi wszystkich, do których się zbliżyłem. Żyłem wędrując między gniazdami, by z żadnym się nie wiązać. Aż nieszczęście Uliane zmiękczyło serce gór.
– Nie. Tyyine pozostają co najwyżej obojętne.
– Więc tyle wystarczyło.
Pokiwałem głową. O tym, jak stał się mężczyzną widzącej, nie mówił i nie ważyłem się pytać.
– Mój ojciec też uciekał przed klątwą – podjąłem. – Jego gniazdo wymarło w czasie głodu. On ocalał. W naszym plemieniu mówiło się, że ma na sobie znak głodu. Sam się go lękał. Walczył z nim nawet, gdy to nie było potrzebne. Ale w tej walce dał mi, który straciłem rodzinę, opiekę. Wielkie oparcie swojej kobiecie. Wychował dwóch własnych synów i córkę. Różne przekleństwa nas dopadały, to prawda. Szaleństwo, śmierć… Lecz wiem, że przed niejednym nas obronił. Tyyine zawsze nas będą próbowały…
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

11
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.