powrót; do indeksunastwpna strona

nr 08 (CC)
październik 2020

W oczach gwiazd
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– To było coś więcej.
– Było. A co, jeśli teraz próbują?
Spojrzał w stronę Isirre, nad którą czaiły się ciężkie chmury.
– Chciała dźgnąć mojego syna…
– Taeg. – Spojrzałem mu twardo w oczy. – Wiesz, że nie. I wiesz, że te słowa to ucieczka.
Pochylił głowę.
– Wiem. Ale jeśli Isirre ma być „nie moja”… Spróbuj sobie to wyobrazić. Nie jestem już młody. Nie byłem i wtedy. Kiedy już los dał mi Uliane, mnie pociągnęło jakieś szaleństwo. I z niego narodziła się Isirre. Tak, pierworodna. Pierwsze dziecko mężczyzny, który na nic już nie liczył. Pierwsze dziecko, które równocześnie miało nie być jego. Od chwili, gdy dowiedziałem się, że jej matka jest brzemienna… – Rozłożył ręce w bezradnym geście. Nie umiał znaleźć słów. – Widziałem Isirre potem kilkukrotnie. Małą jeszcze, w ramionach widzącej lub starszych. I z każdym spojrzeniem upewniałem się, że jeśli mam uszanować wolę duchów, to tylko tracąc ją zupełnie.
– Stracisz.
– Taką rolę wyznaczyły jej duchy…
Zamyśliłem się. Jeśli było w nim tyle z człowieka równin, ile podejrzewałem, to musiał kłamać.
– Duchy wyznaczyły wam wszystkim jakąś rolę. Patrzącej przez Mrok kazały upatrywać daru w stracie córki. Córce – buntować się i szukać ratunku… Tyle wiem.
Naraz niebo przeszyła błyskawica, a ziemia odpowiedziała jej straszliwym dudnieniem i drżeniem. Zerknąłem niespokojnie w stronę wysuniętej skały, na której tkwiła Isirre. Zaraz przyszedł kolejny piorun. Oświetlił ją na moment i z łoskotem rozbił się u stóp Opuszczonego Szczytu.
– Isirre! – krzyknąłem.
Obróciła się powoli. Taeg próbował mnie powstrzymać, ale dźwignąłem się na nogi. Mimo szarpiącego trzewia bólu ruszyłem w jej stronę.
– Zejdź stamtąd! – zawołał zza moich pleców wojownik.
Pokręciła głową. Zbliżyliśmy się i wtedy, w kolejnym rozbłysku, ujrzałem na jej bladej twarzy łzy. Prawdziwe łzy… W górach Tyyine nikt nie płakał, jedynie deszcze. Duchy karały nimi niepokorne szczenięta, wylewały ból i zawód ich matek oraz gniew ojców.
– Isirre. Chodź tutaj – zawołałem, bez wielkiej nadziei.
Nad nami burza, której odebrano łzy, miotała się wściekle. A dziewczyna płakała. Zataczając się, podeszła na sam skraj skały.
– Co robisz?! – krzyknął Taeg.
– Już nic… Już nic ode mnie i od ciebie nie zależy. A mogłeś… Mogłeś mnie uratować! Mogłeś chociaż spróbować! Nie mogę nienawidzić matki, bo ona oddała gniazdu siebie i wraz ze sobą musi oddać wszystko. Ale ty?! Ty mogłeś mnie kochać. Mogłeś się chociaż starać! Tak bardzo nie chcę cię nienawidzić! Ale nie potrafię! Nie potrafię! Przysięgam! – Zakrztusiła się szlochem. – Nienawidzę cię nie za to, że mnie nie uratowałeś. Za to, że nawet nie wyciągnąłeś ręki w te ciemności!
Taeg stał, wrośnięty w ziemię, ze wzrokiem wbitym w wyzierającą z gęstniejącego mroku, zalaną łzami twarz. Ja postąpiłem krok naprzód. Góry zadrżały po raz kolejny. Gdzieś z drugiej strony grani ruszyły z łoskotem lawiny. Isirre zatańczyła niebezpiecznie na krawędzi, prawie tracąc równowagę. Skała, na której stała, rozpękła się – kawałek ruszył z hukiem w dół, a drugi odpowiedział mu ostrzegawczym trzaskiem.
– Obryw!
Nawet nie wiem, który z nas to krzyknął. Obaj rzuciliśmy się naprzód, by ściągnąć dziewczynę ze skały. Ja byłem krok bliżej. Chwyciłem ją za ramię, szarpnąłem ku sobie… I ziemia ze straszliwym hukiem uciekła mi spod nóg.
W jakimś beznadziejnym odruchu przycisnąłem do siebie Isirre. Lecące kamienie uderzyły mnie w plecy, bokiem trzasnąłem w strome zbocze i począłem się toczyć w dół. W ustach krew, w uszach huk, skowyt bólu i krzyk orłów. I nagle potężne szpony rozdzieliły nas. Poczułem, jak wbijają mi się w kark i wyszarpują dziewczynę z ramion. Byłem zbyt ciężki, by orzeł – nawet tak olbrzymi – wzniósł się ze mną w powietrze, ale zdołał spowolnić upadek i wyciągnąć mnie z nurtu lawiny wywołanej obrywem. Przekoziołkowaliśmy razem po zboczu, ale ptak zaraz wystrzelił znów w niebo. Ja zostałem, wciśnięty między dwa głazy. Lawina gnała dalej. Żyłem. Pokrwawiony, poobijany, ale żyłem. Drugi orzeł, chwiejnym lotem, w którym każde uderzenie skrzydeł odznaczało się straszliwym wysiłkiem, wynosił bezwładną Isirre na grań. W ramiona ojca i pierwszych kropel deszczu.
• • •
Doczekałem do rana, zbyt obolały i słaby, by podjąć się nocnej wspinaczki. Rankiem zszedł do mnie Taeg, obładowany szarpiami, ziołami, jedzeniem i wodą. Z liny splótł mi na piersiach uprząż. Opatrzony, nakarmiony i z olbrzymim wsparciem woja wyszedłem na grań.
Przez następne dwa dni opiekowaliśmy się Isirre, z której burza i upadek wyssały niemal wszystkie siły. Dziewczyna leżała bezwładnie, to nieprzytomna, to w półśnie. Dbaliśmy o jej rany i poiliśmy przynoszonymi przez Uliane wywarami z korzeni i mięsa kozic, lejąc do spękanych warg po kilka kropel, by się nie zachłysnęła. Trzeciego dnia otworzyła oczy i gdyby Taeg nie przytrzymał jej, pewnie rzuciłaby się do ucieczki.
– Puśćcie! Błagam! Co ja…?! – wyrzęziła, szarpiąc się z mężczyzną.
– Nic złego nie uczyniłaś. Rahyt żyje, ty też wyszłaś cało.
– Orły!
Usiadła na posłaniu i wzrok wpiła w jakiś odległy, niedostępny nam punkt. Odbicie potężnych skrzydeł zamigotało w jej tęczówkach. I do mnie coś wtedy dotarło.
– One są twoje – rzuciłem do Taega.
– Nigdy nie będą moje. Ale gdy góry zabrały mi wszystkich, one stały mi się bliskie. Z czasem dały się oswoić. Pomagały mi w trudnych chwilach. Strzegły, przynosiły zdobycze, gdy byłem za słaby. Kiedy wreszcie trafiło mi się szczęście, musiałem walczyć, by ich nie stracić. W końcu jednak zaakceptowały i tych, którzy mi bliscy.
– Wiedziałeś, że Isirre tu jest, nim się spotkaliśmy?
– Nie.
– A one wiedziały… I to, kim dla ciebie jest. I ile naprawdę znaczy.
• • •
Dochodziłem do siebie szybciej niż dziewczyna. Troska, jaką Taeg otoczył córkę podpowiadała, że moja rola się skończyła. Odchodząc, nie wiedziałem czy Isirre przezwycięży ciemność, ale dobrą wróżbą były dla mnie jedne z ostatnich zdań ich rozmowy, jakie usłyszałem.
– Lękam się, o to, co stało się tamtej nocy. Że zabrałam burzy łzy… – Dziewczyna, opatulona szczelnie kocem, stała na skraju obrywu.
– Nie bój się. Masz w żyłach krew ludzi równin. Im wolno płakać nawet wśród gór Tyyine.
Zadrżała na te słowa, które wreszcie czyniły ją jego.
• • •
Nigdy więcej ich nie spotkałem i nieraz, patrząc w gwiazdy szukałem w nich oczu Isirre z nadzieją, że ich nie znajdę. Bo choć wierzyłem, że nie błyszczałyby już nienawiścią, to jej ścieżkę widziałem wśród ludzi, nie duchów.
Tak też chyba zgodziła się ją ujrzeć Patrząca przez Mrok. Na Khandarze dowiedziałem się, że poszukujących Isirre wojów, którzy czekali na mnie, odwołał łowca posłany przez widzącą. Ponoć rzekła mu: „Widziałam, że mą córkę uniosły orły”.
Ja wiedziałem, że uniósł ją człowiek.
powrót; do indeksunastwpna strona

12
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.