Wśród miłośników komiksu europejskiego nie ma chyba nikogo, kto nie słyszałby o Mike’u S. Blueberrym – „jankesie z Południa”, kawalerzyście armii Północy, bezczelnym szulerze, niesubordynowanym gagatku i nieokrzesanym awanturniku. To chyba najsłynniejszy komiksowy rewolwerowiec obok Lucky Luke’a – kreowany jednak bardziej poważnie, choć nadal rozrywkowo (zarówno pod względem fabuły i rysunku). Dziś przenosimy się na Dziki Zachód, do czasów tuż po Wojnie Secesyjnej. Kurz jeszcze nie opadł, krew jeszcze do końca nie wsiąkła w ziemię – oto świat, w którym przetrwają najsilniejsi.  | |
Jednym ze współzałożycieli słynnego magazynu „Piloté”, o którym wspominałem już przy okazji artykułu o „Asteriksie”, był dobry kolega René Goscinnego i Alberta Uderzo – Jean Michel Charlier. W 1961 roku magazyn dopadły problemy finansowe i został przejęty przez „Dargauda”, francuskiego molocha wydawniczego. Charlier ze współwłaściciela stał się zwykłym redaktorem czasopisma – jednym z jego zadań była wyprawa za ocean i napisanie szeregu „reportaży z Ameryki”. Szczególnie mocno zafascynowała go historia Wojny Secesyjnej – znalazł i przywiózł do Francji mnóstwo materiałów dotyczących lat sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku i grafik przedstawiających żołnierzy Unii. Wtedy to wpadł na pomysł napisania komiksu z akcją osadzoną w tamtych czasach – koledzy po fachu już dawno namawiali go na komiksowy western, ale dopiero te wydarzenia pomogły mu podjąć decyzję. Trudno zresztą tu mówić o typowym westernie – miała to być opowieść o dzielnych żołnierzach armii Północy zaprowadzających porządki na Południu. Trzeba było jeszcze wybrać rysownika. Legenda frankofońskiego komiksu, Jijé, któremu jako pierwszemu zaproponowano tę robotę, odmówił – „nigdy do końca nie czuł westernu”. Ale miał niezłego kandydata, swego wiernego ucznia, młodego dwudziestoczteroletniego zapaleńca – Jeana Girauda, który w oczach mentora wyrastał na nieźle zapowiadającego się grafika. Ba, gdyby tylko Jijé wiedział… Giraud ochoczo wziął się do pracy (wymyślił sobie też, wzorem innych frankofońskich komiksiarzy, swój artystyczny pseudonim – „Gir”) i tak, w październiku 1963 roku, dokładnie pięćdziesiąt siedem lat temu, w 210 numerze „Piloté”, ukazuje się pierwszy odcinek „Fortu Navajo”. Nie miała to być opowieść z jednym, głównym bohaterem, lecz o całej kompanii dzielnych „niebieskich kurtek” broniących jednego z fortów, gdzieś na południowym pograniczu USA. Jednym z jankesów był koleś o ksywce „Blueberry” – według relacji Charliera, wzięła się ona od jego towarzysza z wojaży po Ameryce. Kolega autora pożerał wówczas podobno tony marmolady z czarnych jagód. „Gdybym wiedział, że komiks będzie aż tak popularny, nigdy nie wymyśliłbym tak głupiego pseudonimu” – śmiał się po latach Charlier. Co ciekawe, Giraud również przypisywał sobie pomysł na to miano – znalazł rzekomo jakiś artykuł w „Geographic Magazine” podpisany „Blueberry” i utkwiło mu to mocno w pamięci. Jak było naprawdę już się nie dowiemy – nigdy zresztą nie było to wielce istotne.  | |
Kim zatem jest „Blueberry”? To niejaki Michael Steven Donovan, syn bogatego plantatora z Południa, urodzony w 1843 roku. Gdy wybuchła Wojna Secesyjna został zmuszony do ucieczki na północ – oskarżono go niesłusznie o zabójstwo ojca swej narzeczonej. Donovan przyjmuje fałszywe nazwisko „Blueberry” i zaciąga się do armii Unii, a po wojnie, w stopniu porucznika kawalerii, trafia na tereny głębokiego Południa. Jest członkiem załogi wspomnianego Fortu Navajo, wesołym, nieokrzesanym łobuzem i zawadiaką, lubiącym wykradać się na samowolkę, uroczym draniem, na którego kobiety reagują wstrętem (oficjalnie) i fascynacją (nieoficjalnie). „Pijak, karciarz, szuler, niezdyscyplinowany, szuka ciągle okazji do bójek, rozrabiaka”. Jest jednocześnie bardzo wrażliwy na krzywdę innych, nietolerancję, dyskryminację i niesprawiedliwość. Zna się z Apaczami, którzy nazywają go „Złamanym nosem” i darzą go jakimś tam szacunkiem – w przeciwieństwie do wojskowych zwierzchników, szukających tylko okazji, aby się go pozbyć z garnizonu. Nie sposób nie polubić Blueberry’ego – to taki archetypiczny przykład bohatera zaskarbiającego sobie wieczną sympatię czytelnika.  | |
Pierwszy czterdziestoośmiostronicowy komiks o Blueberrym wyszedł równo dwa lata po „paskowym” debiucie w „Piloté”, w październiku 1965 roku. Początki miały być bardzo proste – nieskomplikowany, przygodowy komiks o dzielnych żołnierzach fortu, równie dzielnych Indianach, koncentracja na akcji i dynamice, bez wielkiego przywiązywania wagi do tła i scenografii. Pierwsze pięć albumów to tak zwany „Cykl Navajo”, opowiadający o wielkim pospolitym ruszeniu Apaczów, pod wodzą legendarnego wodza Cochise’a, wywołanym bezmyślnym atakiem amerykańskiego oddziału na grupę Indian. Komiksy te trafiły do Polski w 2002 i 2003 roku za sprawą wydawnictwa „Podsiedlik-Raniowski i Spółka”. Minęło pięć lat i „Blueberry’ego” do Polski postanowił sprowadzić Egmont – a że wystrzegał się powtarzania tego, co już na rynku było, zaczął od albumu zbiorczego z odcinkami numer sześć, jedenaście i dwanaście. Części siedem-dziesięć, jako zamknięta historia trafiły do tomu drugiego, a pierwsze pięć, już na sam koniec Egmont zawarł w tomie „zerowym” – skomplikowana historia. Egmont zaczął od „Człowieka ze srebrną gwiazdą” – jednego z najbardziej rozpoznawalnych epizodów, takiego „Blueberry’ego w pigułce”, jedynej historii (obok dużo późniejszej „Arizona Love”), która zamyka się całkowicie w jednym odcinku. Mike zostaje oddelegowany przez nie kryjącego zadowolenia przełożonego, do miasteczka Silver Creek, aby zrobić tam porządek z bandą Sama Bassa. Charlier inspirował się mocno fabułą „Rio Bravo”, czego nawet specjalnie nie krył i co sprowadziło na niego oskarżenia o plagiat. Dwa kolejne odcinki pierwszego tomu to znowu miasteczko pełne coltów i trzymających je narwańców, którego stróżem prawa zostaje nasz bohater. Tym razem mamy nieco „Hrabiego Monte Christo” (tak!), zemstę po latach, skarby w „kopalni zaginionego Niemca” i gonitwę po jakichś ciemnych jaskiniach. A wspomniany tom drugi to takie trochę „Hell on Wheels” – historia zmagań dwóch wielkich, rywalizujących ze sobą korporacji, które zaraz po wojnie secesyjnej kładły tory kolejowe na zachodzie kraju. Blueberry jest oczywiście w samym środku awantury – z ramienia Union Pacific, ma być „specjalistą od kontaktów z Indianami” zamieszkujących tereny, przez które ma iść kolej żelazna. Mike nie wie jeszcze, że konkurencyjna Central Pacific zrobi wszystko, aby sabotować jego zadanie.  | |
Pierwsze odcinki „Blueberry’ego” to typowy, klasyczny western spod znaku Johna Wayne’a, wspomnianego „Rio Bravo” czy „Siedmiu wspaniałych”. Bardzo czarno-biały moralnie, dosłownie „komiksowy”, trzymający czytelnika za rękę i bardzo grzeczny. Postacie „myślą na głos” i zapełniają kadry nadmiarową ilością dymków. Trzecioosobowy narrator opisuje dokładnie to, co dobrze widać na rysunku i tak naprawdę deprecjonuje cały wkład grafika, nie dając pola interpretacji czytelnikowi. Oto na obrazku mamy konia ze strzałą w zadzie, którym jechał porucznik Craig. Koń spłoszony wpada sam do fortu (Craiga pojmali Indianie). Co w tekście? Jedna z postaci mówi: „Koń bez jeźdźca!”. Druga: „Rozpoznaję go! To juczny koń, którego miał Craig!”. Trzecia: „Jest spłoszony! Spójrzcie! Strzała Apaczów!”. I tak przez cały czas, bez przerwy. „Blueberry” z tamtych czasów był takim „komiksem dla chłopców” – dużych i małych. Gonitwy po prerii, nagłe zmiany sojuszy, przyjaciel w jednej chwili i zaprzysięgły wróg w drugiej, wielkie przestrzenie przemierzane w szybkim tempie, łatwo wszystkich odnaleźć, łatwo uciec z każdej pułapki, a ze stryczka nieodmiennie ratuje celny strzał prosto w sznur. To nie serialowy „Deadwood”, tu nie ma szermierek słownych, wysublimowanych dialogów – pisze je wszystkie Kapitan Oczywisty, który wykłada całą fabułę tak, aby broń Boże nikt się w niej nie pogubił. Taka formuła jest oczywiście już niedzisiejsza, lekko pachnie komiksową formaliną – ale cóż, przecież wtedy „pif-paf” (niekoniecznie kowbojskie) rozbrzmiewało w komiksach pod każdą szerokością geograficzną. Panowie autorzy stopniowo dojrzewali jednak artystycznie, trochę tak jak sam gatunek filmowego westernu. W 1973 roku wychodzi album numer trzynaście – „Chihuahua Pearl” – który rozpoczyna serię pięciu najlepszych (w mojej ocenie) odcinków „Blueberry’ego” spośród tych, które napisał Charlier (albumy zbiorcze Egmontu numer trzy i cztery). Mike wraz ze swoimi kompanami wplątuje się w aferę „zaginionego złota Konfederatów” – zostaje tajnym agentem rządu Stanów Zjednoczonych („jeśli wpadniesz to my się od ciebie odwrócimy”), fikcyjnie wydalony z armii i wysłany do Meksyku, gdzie wpada w takie tarapaty, jak nigdy do tej pory. Wszystko kończy się próbą zamachu na prezydenta USA, ciężkim więzieniem dla naszego bohatera, oskarżeniami o zdradę stanu i wielkim cliffhangerem, podczas którego Blueberry rzekomo ginie w eksplozji pociągu. Mamy album siedemnasty, zatytułowany „Angel Face”, rok 1975 i wielkie nieporozumienie między autorami komiksu a wydawnictwem „Dargaud”. Poszło oczywiście o pieniądze – choć tak naprawdę doszło też znudzenie serią (Charlier) i nowe pomysły na własną karierę („Gir”). Panowie zawieszają tworzenie „Blueberry’ego” i odchodzą z „Dargauda”. |