Naturalna burza jest przyjemnym dodatkiem do klimatu budowanego przez filmowy horror. Na ale jeśli burzy nie można się doczekać…  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Dzisiaj pozwolę sobie jeszcze raz wdepnąć w opisywany w zeszłym odcinku amatorski horror „Zombie Bite” („Ugryzienie zombie”). Poprzednio wyzłośliwiałem się na temat gumowej głowy, której gryzienie przez aktora wywołuje u widza co najwyżej odruch zażenowania. Dzisiaj proponuję drugi kadr, znacznie wyraźniej pokazujący stopień lekceważenia ewentualnego konsumenta tegoż wyrobu filmopodobnego. Otóż na kadrze widać stojącą na tarasie jednorodzinnego domu parę, która z pewną obawą wpatruje się w zasnuwające się ciemnymi chmurami niebo. Ponieważ jednak twórcy albo nie mogli się doczekać nadchodzącej burzy, albo uznali, że zdrowiej dla nich i dla sprzętu będzie nie wyściubiać nosa, gdy faktycznie rozpęta się pogodowe piekło, uznano, że całkiem w porządku będzie dorysowanie z jednego czy dwóch piorunków. Że niby burza nadeszła i zaczęła tupać błyskawicami. A skoro scena uderzenia świetlistej strugi będzie króciutka, to chyba nie jest istotne, skąd dokąd taki piorunek będzie biegł. Dorysowano więc mikrobłyskawicę uderzającą już we wnętrzu mieszkania, mającą źródło gdzieś w okiennej framudze. Mówiąc krótko – jeśli kiedykolwiek ktokolwiek z Was będzie chciał nakręcić film, i podkusi go umieścić w nim tak zwane efekty specjalne, niech pamięta o tym, że w obecnych czasach już praktycznie każdy widz jest wyposażony w sprzęt umożliwiający zatrzymanie obrazu i dokładne obejrzenie sobie kadru. A wtedy partactwo opisanego dziś rodzaju bardzo łatwo da o osobie znać. |