powrót; do indeksunastwpna strona

nr 01 (CCIII)
styczeń-luty 2021

Z filmu wyjęte: Trainspotting
Drzewiej były westerny, w których ten czy inny kowboj przykładał ucho do szyny, żeby stwierdzić, za ile przyjdzie pociąg. Zdawałoby się, że takie nasłuchiwanie wyszło już z mody, i to parę dekad temu. No więc – nie, najwyraźniej nie wyszło.
Dzisiejszy kadr przedstawia młodzieńca w klasycznej bluzie z kapturem, wsłuchującego się w śpiew leżącej w środku lasu szyny. Obok – do nas plecami – stoi wojowniczka jak się patrzy, odziana w skórzaną kurtkę i obwieszona żelastwem maści wszelakiej. Co w tej scenie jest takiego dziwnego, że sięgnąłem po jej wizerunek? Już wyjaśniam.
Scena pochodzi ze szwajcarsko-amerykańskiego filmu „Singularity”, u nas obecnego jako „Osobliwość”. Jego fabuła na pierwszy rzut oka jest nawet ciekawa i niezbyt tuzinkowa. Otóż w roku 2017 – co akurat było kiepskim pomysłem, bo od razu wtrąciło historię w poczet bajek – wprowadzono do powszechnej sprzedaży androidy, uparcie zwane tu robotami. W 2019 już 75% ludzi na wiecie miało swojego robota. W 2020 uruchomiono sztuczną inteligencję o nazwie Kronos. A ponieważ zadano jej usunięcie największych ziemskich bolączek, SI… zaczęła hurtem, w trybie wojennym, usuwać ludzi, uznając ich za największe zagrożenie dla planety.
Akcja filmu dzieje się w roku 2117. Z ludzkości został jakieś niedobitki kryjące się w ruinach miast i po lasach. Jedną z ocalałych jest młoda dziewczyna, która natyka się w małym miasteczku na plączącego się tam chłopaka, atakowanego przez absurdalnie dużego robota. Unieszkodliwia robota i wkrótce we dwójkę – z chłopakiem twierdzącym, że właśnie wyszedł z bunkra i pamięta starą cywilizację – ruszają do mitycznej Aurory, ostatniego ludzkiego bastionu leżącego gdzieś na północy kontynentu. Cała podróż obserwowana jest zaś przez dwóch twórców Kronosa, siedzących gdzieś w centrum elektronicznego mózgu – jako wiązki bitów – i próbujących za wszelką cenę poznać położenie Aurory. Film posiada kilka umiarkowanie interesujących zwrotów fabuły i nawet przyjemny finał, zaś w roli jednego z twórców mamy… Johna Cusacka, ewidentnie się tu męczącego, ale przyjemność z seansu psuje szereg elementów.
Przede wszystkim – w przedstawionej historii z łatwością można odszukać sporo elementów chapniętych z szeregu starszych filmów postapo, z czego na czoło wysuwa się wojowniczka, będąca biedną, niedorobioną wersją Katniss z „Igrzysk śmierci”. Na to nakładają się wątpliwości natury logicznej. Tropiące i niszczące ludzi roboty są absurdalnie wielkie, kanciaste, niezgrabne i powolne, co nie przeszkadza twórcom wmawiać widzowi, że mogą wszędzie wejść i niczego przy okazji nie uszkodzić. Miasta są wyludnione, ale jednocześnie nie ma na budynkach – ponoć od przynajmniej półwiecza pustych – żadnych śladów upływu czasu, nie mówiąc już o śladach wojny. Ot, na czas kręcenia filmu mieszkańcy zamknęli się w domach i twórcy uznali, że tyle dobrego wystarczy.
Tu dochodzimy do kwestii lokacji – cała rzeczy rozgrywa się ponoć w Ameryce Północnej, ale taniej było zrobić zdjęcia w Czechach, więc np. pojawia się w kadrze czeski autobus, karosa, na której przylepiono fatalnie podrabiane tablice rejestracyjne „z Kalifornii” oraz nalepkę z ograniczeniem prędkości do… 100 mil na godzinę. Czyli z grubsza 160 kilometrów na godzinę, przy której to prędkości czeski cud techniki po prostu by się rozpadł od samego świstu wiatru.
No i są tory w lesie. Ślicznie błyszczące (widać, jak odbija się szynie ręka młodzieńca), z drobniutkimi śladami rdzy na krawędziach. Innymi słowy – szyny, po których w miarę często jeździ pociąg. Gdy jednak młodzieniec przykłada ucho do szyny, „Katniss” informuje go, że nie ma co się przysłuchiwać, gdyż… pociągi nie jeżdżą od SZEŚĆDZIESIĘCIU LAT. Otóż spieszę donieść, że mam trochę torowisk, po których od kilku dekad już nie jeżdżą pociągi, i szyny na nich są ciemnorude i chropowate, zaś między podkładami rosną całkiem grube drzewa.
Mógłby jeszcze się rozwodzić nad absolutnie drewnianym aktorstwem młodzieńca, a także marnym tempem akcji, ale generalnie muszę przyznać, że film ogląda się nawet przyjemnie. Wiadomo, że nie ma co oczekiwać po nim wodotrysków, a i od czasu do czasu trzeba też mocno przymknąć oczy na różne niedoróbki, ale tutejsza Katniss – czyli Calia, grana przez Jeannine Michèle Wacker – radzi sobie całkiem przyzwoicie, a finał przynosi miłą niespodziankę. Inna sprawa, że za dwa-trzy lata nikt o tym filmie już nie będzie pamiętał…
powrót; do indeksunastwpna strona

104
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.