Przyznam, że po kwartecie Causa Sui spodziewałbym się niemal wszystkiego, ale na pewno nie tego, że ta duńska formacja psychodeliczna nagra płytę w hołdzie węgiersko-amerykańskiemu gitarzyście jazzowemu Gáborowi Szabó. Tym większą, bo niespodziewaną, okazało się to wydawnictwo niespodzianką. A chodzi o album zatytułowany – adekwatnie do sytuacji i zawartości – „Szabodelico”.  |  | ‹Szabodelico›
|
Kim był Gábor Szabó? Jednym z najwybitniejszych i najbardziej znanych na świecie jazzmanów pochodzenia węgierskiego. Urodził się w Budapeszcie w 1936 roku. Z muzyką jazzową zerknął się jako czternastolatek, słuchając zakazanego w kraju komunistycznym „Głosu Ameryki”. Wtedy też zaczął się uczyć gry na gitarze. Sześć lat później – po upadku rewolucji węgierskiej – rodzina Gábora zdecydowała się na opuszczenie kraju; przyszły artysta trafił tym sposobem za Ocean, do kalifornijskiego San Bernardino. W 1958 ponownie jednak zmienił, chociaż już nie tak radykalnie, otoczenie, podejmując studia w prestiżowej Berklee College of Music w Bostonie. I to był prawdziwy początek jego wielkiej kariery. Związawszy się z zespołem czarnoskórego perkusisty Chico Hamiltona, nagrał z nim aż osiem płyt. Wyrobił sobie w tym czasie nazwisko i uwierzył w siebie tak bardzo, że zdecydował się stanąć na czele własnej grupy. Jednocześnie charakteryzował się niezwykłą wprost pracowitością. W latach 1966-1968 dla kultowej nowojorskiej wytwórni Impulse! zarejestrował aż… dziesięć longplayów. W tym też okresie powstały jego najwartościowsze dzieła: „Spellbinder” (1966), „The Sorcerer” (1967) i „More Sorcery” (1967) oraz – wydane już przez Skye Records – „Dreams” (1968). W 1974 roku po raz pierwszy od podjęcia decyzji o emigracji odwiedził Węgry; potem chętnie tam wracał na koncerty. Po raz ostatni w 1981 roku, kiedy był już schorowany. Stan jego zdrowia pogarszał się, co było w równym stopniu spowodowane wieloletnim uzależnieniem od narkotyków (trwającym od początku lat 60.), jak i niezdolnością wyrwania się z oków Kościoła Scjentologicznego, z którym nieopatrznie – na swoje wielkie nieszczęście – związał się w 1978 roku (przyjaciołom miał żalić się, że „zamienili go w zombie”). Podczas ostatniego pobytu w ojczyźnie poczuł się w pewnym momencie tak źle, że trafił do szpitala, gdzie po kilku tygodniach zmarł. Słuchali go przede wszystkim wielbiciele jazzu, ale Szabó nie unikał też fusion ani folku czy rocka (chętnie przerabiał na swój artystyczny język kompozycje Donovana, Boba Dylana, Joni Mitchell oraz The Beatles, The Doors, Eltona Johna). Carlos Santana z kolei sięgnął po jego „Gypsy Queen” i uczynił ten utwór wielkim przebojem. W tej chwili od śmierci Gábora Szabó (co nastąpiło 26 lutego 1982 roku) mija już prawie czterdzieści lat. Mogłoby więc wydawać się, że gitarzysta ten popadł w zapomnienie. Przeczy temu jednak chociażby fakt, że jego twórczością postanowili właśnie zainspirować się muzycy kopenhaskiej formacji Causa Sui, którzy po trzech latach milczenia – tyle minęło od publikacji świetnego krążka „ Vibraciones Doradas” – wydali album „Szabodelico” (tradycyjnie w przypadku tego zespołu firmowany przez El Paraiso Records). Nie myślcie jednak, że trafiły na niego covery węgierskiego artysty. Nic z tych rzeczy! Gitarzysta Jonas Munk Jensen i jego kompani – klawiszowiec Rasmus Rasmussen, basista Jess Kahr oraz bębniarz Jakob Skøtt – postanowili uczcić pamięć Węgra, komponując trzynaście nowych utworów utrzymanych w charakterystycznym dla niego stylu, lecz jednocześnie nie odbiegających zbyt daleko od tego, z czego oni sami byli dotąd znani. Na „Szabodelico” nastrojowy gitarowy jazz miesza się więc z psychodelią i krautrockiem, a jako smaczki dodane są elementy ethno i post-rocka. Poprzednia płyta Causa Sui była krótka; Duńczycy zamknęli wówczas swoją opowieść w niespełna trzydziestu ośmiu minutach. Teraz podarowali słuchaczom ponad godzinę muzyki. I to jakiej! Konstrukcja „Szabodelico” czyni z tego wydawnictwa concept-album – przemyślany i dopracowany pod każdym względem, aczkolwiek pozostawiający także miejsce na odrobinę szaleństwa (inaczej nie byliby sobą). Otwierający krążek najkrótszy w całym zestawieniu „Echoes of Light” to introdukcja służąca głównie „nastrojeniu” instrumentów; z pierwotnego chaosu i dźwiękowego zgiełku po kilkudziesięciu sekundach wybija się na plan pierwszy niezwykle czysto i wyraziście brzmiąca gitara – instrument z oczywistych powodów dominujący na całym albumie. I to ona przeprowadza słuchaczy płynnie z „Echoes of Light” do „Gabor’s Path” – kompozycji tyleż melodyjnej i zapadającej w pamięć, co – za sprawą instrumentów klawiszowych – przeobrażającej się z czasem w przykład klasycznego psychodeliczno-krautrockowego grania. Za co nie sposób nie być Duńczykom wdzięcznym.  | |
Urokliwie brzmi hipnotyczne „Sole Elettrico”, w którym w wydatny sposób w budowaniu nastroju Munka wspomagają Rasmussen na organach oraz zaproszony do studia w Odense – grający na bansuri (to rodzaj popularnego w północnych Indiach fletu) – Jens Aagaard. Za ich sprawą muzyka Causa Sui przypomina wczesne, korzystające z inspiracji world music, dokonania brytyjskiego Jade Warrior. W „Under the Spell” kwartet wraca na wcześniej obrane tory, natomiast w dynamicznym „Vibratone” ponownie zahacza o krautrock, nie rezygnując przy tym z nawiązań do jazz-rocka i gypsy-jazzu (to nie przypadek, że gitarowym mistrzem Gábora Szabó był Django Reinhard). Etnicznie i progresywnie jednocześnie robi się ponownie w utworze „Laetitia”, któremu znów obok gitary Munka ton nadaje duet fletu i organów. Określić tę kompozycję piękną to powiedzieć zdecydowanie zbyt mało. Z kolei w tytułowym „Szabodelico” Duńczycy wracają do motywu, który pojawił się już w „Under the Spell”; tym razem jednak wykluwa się w z niego wirtuozerskie solo Jonasa (typowe dla rocka progresywnego).  | |
Zaliczający się do grona najkrótszych utworów na płycie „Honeydew” (choć mimo wszystko dłuższy od „Echoes of Light”) jest formą przerywnika, a może raczej pomostem łączącym to, co pojawiło się wcześniej, z tym do dopiero ma nastąpić. „Pierwsze skrzypce” grają tu klawisze, które prostą drogą wiodą nas do… raju. Nastroju tego nie psuje „Lucien’s Beat”, choć z czasem nabiera większej mocy. Rytmicznie grający Jonas dołącza do basisty i bębniarza, tym samym pozwalając na rozwinięcie skrzydeł Rasmusowi. Muzyczna monotonia lokuje zaś tę kompozycję w okolicach klimatycznego post-rocka; jej przedłużeniem w pewnym sensie jawi się – oparty na współpracy gitary i syntezatorów – „Premonitions”, który następnie przeistacza się w „Rosso di sera bel tempo si spera”. Munk i Rasmussen snują kolejną swoją opowieść przez prawie cztery minuty, a pozostali koledzy starają się im w tym nie przeszkadzać. Z innej bajki jest za to „La Jolla”, który to utwór z równym powodzeniem mógłby znaleźć się na jednym z albumów Neila Younga – zwłaszcza tych, na których Kanadyjczyk miesza alternatywne country z hipisowską psychodelią. Całe wydawnictwo zamyka prawie dziesięciominutowy „Merging Waters” – i jest to, pod względem nastroju, idealne zwieńczenie: nieśpieszne, urokliwe, pełne smaczków (w postaci klawiszy i przewijających się w tle perkusjonaliów). Szkoda, że Gábor Szabó nie może tej muzyki usłyszeć. Skład: Jonas Munk Jensen – gitara elektryczna, instrumenty klawiszowe, efekty elektroniczne Rasmus Rasmussen – instrumenty klawiszowe Jess Kahr – gitara basowa Jakob Skøtt – perkusja, instrumenty perkusyjne
gościnnie: Jens Aagaard – bansuri (3,6)
Tytuł: Szabodelico Data wydania: 13 listopada 2020 Nośnik: CD Czas trwania: 63:39 Gatunek: rock W składzie Utwory CD1 1) Echoes of Light: 02:33 2) Gabor’s Path: 04:27 3) Sole Elettrico: 05:07 4) Under the Spell: 05:11 5) Vibratone: 05:06 6) Laetitia: 04:43 7) Szabodelico: 07:14 8) Honeydew: 02:58 9) Lucien’s Beat: 04:24 10) Premonitions: 02:48 11) Rosso di sera bel tempo si spera: 03:56 12) La Jolla: 05:23 13) Merging Waters: 09:52 Ekstrakt: 80% |