 | ‹Spaceflowers›
|
Trzy utwory o łącznym czasie trwania prawie 50 minut, sprawiające, że odlecimy w kosmiczną, psychodeliczną podróż. Tak najkrócej można opisać zawartość „Spaceflowers”. Panowie stawiają na rozmach także w kwestii doboru instrumentarium. Poza standardowym, rockowym zestawem, znajdziemy tu również krautrockową elektronikę, a w kontrze do niej egzotyczne instrumenty ludowe, jak saz, surma czy didgeridoo.  | ‹Fireworker›
|
Być może to określenie będzie krzywdzące dla Gazpacho, ale słuchając otwierającej „Fireworker”, dwudziestominutowej suity „Space Cowboy”, od razu skojarzyła mi się z Muse na sterydach. Neoprogresywna twórczość zespołu została bowiem uwznioślona niemal symfonicznym zadęciem, które jednak nie powoduje przesytu, a chęć włączenia kompozycji ponownie. W dalszej części albumu jest już mniej bombastycznie, co nie znaczy, że mniej ciekawie. Zdecydowanie smakowita porcja muzyki.  | ‹III›
|
I znów zaskoczenie. Owszem, podobał mi się poprzedni krążek Demons & Wizards „Touched by the Crimson King”, ale ukazał się w odległym 2005 roku i w sumie nie wierzyłem, że zespół jeszcze powróci do studia. I to z taką mocą! Osobami, które w głównej mierze odpowiedzialnymi za ten projekt, są Hansi Kürsch, wokalista Blind Guardian, oraz Jon Schaffer, gitarzysta Iced Earth. W efekcie spotkania po latach, nagrali album, który wyprzedza o lata świetlne ostatnie dokonania ich macierzystych zespołów. Na marginesie wspomnę tylko, by nie łączyć „III” z ekscesami Schaffera w czasie szturmu na Capitol.  | ‹RTJ4›
|
A teraz mały skok w bok. „RTJ4” to jedyny reprezentant sceny hiphopowej w niniejszym zestawieniu. Nie mogło go jednak zabraknąć, bo choć można dyskutować z poglądami duetu, nie sposób odmówić mu szczerości i zaangażowania. To płyta, która powstała z buntu na otaczającą nas rzeczywistość i potrzeby zmian. Do tego niesamowicie energetyczna i… przebojowa. A wisienką na torcie jest utwór „Just”, w którym słyszymy Pharella Williamsa i Zacka de la Rochę z Rage Against the Machine.  | ‹There is No Year›
|
Algiers miejsce w naszym rankingu mieli zapewnione już dzięki samemu tytułowi albumu. Co ciekawe ukazał on się w styczniu, a więc jeszcze przed globalną pandemią. Pewnie dlatego nie czuć na nim strachu, czy poczucia rezygnacji. Muzyka na nim zawarta jest barwna i świetnie brzmiąca, stanowiąca mieszankę różnych stylów, od elektroniki i rocka po gospel, hip hop, postpunk i blues. Do tego okraszona niebanalnymi tekstami.  | ‹Power Up›
|
Wielki powrót gigantów rocka. I to w kultowym składzie z Brianem Johnsonem na wokalu i Philem Ruddem za perkusją. Słyszałem już opinie, że „Power Up” to najlepszy album Australijczyków od czadu „Back in Black”. Nie wierzcie w to, bo stwierdzenie to wyrządza krzywdę takim dziełom, jak „Flick of the Switch”, „The Razors Edge” i „Black Ice”. Niemniej jest bardzo dobrze. Choć panowie od wieków grają to samo, wciąż potrafią czerpać z tego radość i tryskają wręcz młodzieńczą energią. Nieźle, jak na osoby w takim wieku, że mogą się w pierwszej kolejności szczepić przeciwko covidowi.  | ‹Homegrown›
|
Czekaliśmy na to 45 lat. Neil Young nagrał „Homegrown” w okresie swojej największej aktywności twórczej, czyli w połowie lat 70., po czym gotowy materiał odłożył na półkę. Uznał bowiem, że jest zbyt osobisty. W dużej części dotyczył bowiem rozpadu jego związku z aktorką Carrie Snodgress. Jak to dobrze, że wreszcie zdecydował się sięgnąć do swoich archiwów. Zwłaszcza, że jest to pozycja kompletna i nie ma mowy o jakichś odrzutach. Dziś „Homegrown” słucha się, jak jednego z klasycznych dzieł mistrza, którym zapewne by się stał, gdyby nie fakt, że wylądował w szufladzie (czy gdzie tam się trzyma stare taśmy).  | ‹Chrust›
|
Przyznam, że kiedy usłyszałem single promujące „Chrust”, odrzuciły mnie. Stanowiły bowiem przeintelektualizowane, nieco pretensjonalne granie, którego osobiście nie trawię. A jednak po przesłuchaniu całego albumu, zostałem nim zauroczony. I nie wiem dlaczego. W końcu to bardzo duszna i ciężka w odbiorze twórczość, okraszona neurotycznymi tekstami, do tego podana w ascetyczny sposób. Głównie bowiem towarzyszy nam fortepian i momentami histeryczny śpiew Herbuta. Normalnie powinno mnie od tego odrzucić na wiele kilometrów, a jednak ujęła mnie szczerość tego albumu i fakt, że Igor całkowicie otworzył się przed słuchaczami. I tylko mógł sobie darować cover „Krakowskiego spleenu” Maanamu, bo jego wykrzyczanej wersji praktycznie nie da się słuchać.  | ‹Letter to You›
|
The Boss zebrał swoich muzycznych przyjaciół z E Street Band i wraz z nimi nagrał bardzo spontaniczną, naturalnie brzmiącą płytę. Bez silenia się na wielkie przeboje, czy epokowe hymny. To po prostu porcja muzyki, zaserwowana przez doświadczonych ludzi, którym się jeszcze chce i którzy się świetnie rozumieją. Najlepsza propozycja Springsteena od czasu „Magic” (2007) albo nawet „The Rising” (2002).  | ‹Ostatni bastion romantyzmu›
|
Niespodziewana propozycja od lidera Comy i męskiej połowy duetu The Dumplings. Zaczęło się od ich wersji utworu „King” T.Love (który również można znaleźć na krążku) i przerodziło w bardzo interesujący projekt z pogranicza rocka i elektroniki. Przebojowym podkładom autorstwa Karasia towarzyszy specyficzna maniera wokalno-literacka Roguckiego, który wydaje się być w lepszej formie, niż na ostatnich płytach macierzystej formacji. |