Mawia się, że zwierzęta łagodzą obyczaje. To prawda. Aczkolwiek niektórzy pojmują całą ideę nieco na opak.  | |
Żywe zwierzę potrafi być najlepszym przyjacielem człowieka, lepszym niż inni ludzie. Kocha właściciela miłością bezwarunkową i dotrzymuje mu towarzystwa w każdej sytuacji, choć cynicy skłanialiby się raczej ku wersji, że robi tak dlatego, iż nie ma wyboru – w końcu jest zamknięte z właścicielem w przestrzeni zwanej domem lub mieszkaniem. Oprócz żywizny istnieją jednak także post-zwierzęta. Znaczy się usztywnione, zakonserwowane zwłoki, eksponowane w widocznym miejscu. Ciężko stwierdzić, czy ustawienie sobie wypchanego memento na kredensie czy szafie jest oznaką absolutnego przywiązania i miłości (a częstokroć jest), czy też należałoby je odbierać jako wynaturzenie. Jak by nie było, sporo ludzi zamawia sobie unieśmiertelnienie (rzekome, bo prędzej czy później i tak do eksponatu dobiorą się mole) pupila, z którym przeżyli mnóstwo cudownych chwil, ale też chętnie zamawiają wypychanie zwierząt, które kiedyś własnoręcznie utłukli. Tak oto dochodzimy do dzisiejszego kadru, czyli wypchanej ofiary czyjejś strzelby – lamparta. Nieszczęśliwie rzemieślnik, któremu zlecono wykonanie pracy, miał specyficzne poczucie humoru i zamiast zrobić zwierzę groźne, czające się do skoku, dostarczył zleceniodawcy kota o zdumionym wyrazie pyska. Wątpliwe, żeby którykolwiek gość poczuł szacunek do właściciela takiego kuriozum, wyrażającego swoim wyglądem pytanie w rodzaju: „Ale dlaczego masz na sobie majtki w kaczuszki?”, lub: „Ty tę fryzurę tak na serio?”, bądź: „Zamierzasz te wszystkie trociny wepchnąć mi gołą dłonią w tyłek?” Owszem, obyczaje w takim pomieszczeniu zostaną momentalnie złagodzone, ale rozluźniona atmosfera może mimo wszystko spowodować nawarstwienie negatywnych emocji u właściciela i wzbudzić pragnienie wybuchowego rozładowania ich już po oficjalnej części spotkania. A przecież nie o to chodzi w tym całym łagodzeniu obyczajów. Zaskoczonego wypchanego lamparta można zobaczyć w indyjskim horrorze „Purana Mandir”, czyli po naszemu „Stara świątynia”. Film powstał w 1984 roku i – wbrew popularnym wyobrażeniom o tamtejszym kinie grozy – jest tylko trochę kiczowaty, posiada zaledwie dwie czy trzy piosenki, a do tego oferuje całkiem zborną fabułę. Bogaty ojciec nastolatki próbuje odpędzić amanta, ale że groźby nie skutkują, wyjawia w końcu przyczynę swojego postępowania – ród jest od dwustu lat nękany klątwą, wskutek której każda kobieta umiera zaraz po urodzeniu dziecka. Amant bierze więc dziewczynę oraz krzepkiego kumpla wraz z towarzyszką i jedzie do opuszczonego rodowego pałacu, w którym zrodziła się klątwa. Tam – kierowani koszmarami dziewczyny (ciągle widuje korpus z odciętą głową) – znajdują zamurowaną komnatę, a w niej kufer z głową demona, a w istocie czarownika, który kiedyś zabił żonę przodka właściciela pałacu, i to na jego oczach. Wieczorem chciwy, kaleki służący kradnie kufer, ale gdy uchyla wieko, głowa otwiera oczy i przejmuje nad nim kontrolę. Rozpoczyna się orgia morderstw, wiodąca do ożywienia demona, naturalnie pragnącego dostać dziewczynę w swoje chutliwe ręce. „Purana Mandir” to przyjemna egzotyka, aczkolwiek trzeba pamiętać, że indyjskie filmy mimo wszystko są specyficznie zrobione i dla osoby nieprzygotowanej do tamtejszej maniery seans może być nie lada wyzwaniem. |