Gdy po pomoście skrada się na paluszkach dwunogi rekin… To prawda, znów dokonałem lekkiego nadużycia, bo istotę z dzisiejszego kadru – bynajmniej się nie skradającą – tylko po zmrużeniu oczu i przesłonięciu ekranu durszlakiem można nazwać dwunogim rekinem. To po prostu partacka wizja kobiety pożartej przez oderwaną wybuchem głowę rekina zombie. Dlaczego partacka? Po pierwsze – bo grafik komputerowy nie dość, że zrezygnował z wizualizowania festonów krwi, które powinny się ciągnąć za rybim łbem, to jeszcze wygumkował ręce i głowę pożeranej dziewczyny. Ofiara żadnym pokurczem bowiem nie była i głowa swobodnie powinna wystawać z rekiniego eks-przełyku, a rączki trzepotać gdzieś u zawiasów szczęki bydlęcia. A tu pusto zarówno na górze, jak i na dole. Po drugie natomiast – to produkcja zrealizowana dla Sci-Fi Channel. A o ile seriale z tego kanału jeszcze jako tako trzymają poziom, to filmy są na ogół jedynie o grubość zapałki lepsze od knotów made in The Asylum. Arcydziełem, z którego pochodzi ów kadr, jest zrealizowany w 2015 roku wybitny przedstawiciel nurtu kina rekiniego, czyli „Zombie Shark”, po naszemu zwany „Rekinem zombie”. Jak przystało na filmy z tego nurtu, nie grzeszy inteligentną fabułą. Na podejrzanie tanie wakacje na mało znanej wyspie wyjeżdża chłopak ze swoją dziewczyną, jej młodszą siostrą i ich kumpelą z knajpy. Na miejscu okazuje się, że warunki są więcej niż prymitywne (sypiący się domek na wyciągniętej na brzeg barce), a w przybrzeżnych wodach grasuje wielki rekin zombie, który przemienia ugryzieniem inne rekiny w posłuszne sobie zombie, te zaś z kolei albo zjadają ludzi, albo ich nadgryzają i również przemieniają w zombie. Przy czym zaraz na wstępie zostaje zeżarty chłopak, a chwilę później szeryf, będący jedynym policjantem na wyspie. Na domiar złego zbliża się rozległy sztorm, więc nie ma co liczyć na pomoc z zewnątrz, zaś jedyną realną siłą jest robiący za ochroniarza sierżant z pobliskiego ośrodka badawczego, z którego rekin był uciekł. Cała reszta to gryzienie, połykanie i – od czasu do czasu – szuranie stopami. Wbrew pozorom jednak film nie jest specjalną katastrofą. Owszem, ma bardzo tandetne efekty specjalne, a wiele elementów fabuły prostuje zwoje w mózgu, ale całość jako tako ratuje obsada, która praktycznie w komplecie – wliczając w to czarnoskórego właściciela przybytku, robiącego równocześnie za barmana oraz przywódcę pospolitego ruszenia – wzbudza sympatię sensowną grą aktorską i wiarygodnymi relacjami między postaciami. Choć – z drugiej strony – szkoda było marnować talent do tak nędznej produkcji… |