Po serii filmów z rekinami, zwłaszcza tymi wielogłowymi, po mrowiu filmów z człapiącymi truposzami, w których dialogi na ogół składają się z fraz „hhyyyyyhh”, podstępnie może dopaść widza przesyt kinematografią. Wtedy zaczyna robić się dziwnie.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Osobiście mam gorącą nadzieję, że jak dopadnie mnie – lub kogoś z Was – przesyt kinematografią, jego objawy będą znacznie łagodniejsze niż te uwidocznione na dzisiejszym kadrze. Obrazek musi przedstawiać jakieś wyjątkowo agresywne stadium, raczej nie rokujące nadziei. Bo jeśli nawet odstawić filmy, to jak sięgnąć po komputerową klawiaturę czy nawet książkę tymi szponiastymi palcami? Czysty dramat. Zgroza. Zimne poty. Szczęściem w nieszczęściu jest to, że osoba uwidoczniona na kadrze nie wije się z bólu egzystencjalnego, wywołanego nadmiarem kinematograficznych wrażeń (co oznacza, że nadal nie wiemy, jak istotnie będzie wyglądać atak silnej kinofobii), ale ukryć się nie da, że cierpi. „Tylko” fizycznie. A z jakiej przyczyny? Żeby się o tym przekonać, trzeba obejrzeć belgijsko-hiszpańsko-francuski dramat SF „Realive” (to nieprzetłumaczalna gra słów, w pierwszej warstwie oznaczająca powtórne życie – czyli „re-alive”, a w drugiej kombinację „really”, czyli naprawdę, z „live”, czyli żyć). Nakręcony w 2016 roku w języku angielskim, opowiada o losach młodego artysty, który na wieść o tym, że ma nieoperowalnego raka przełyku, zamyka wszystkie swoje doczesne sprawy i zgłasza chęć poddania się zamrożeniu. Po stu latach budzi się, stwierdzając, że ma młode, prężne, choć w sporej części sztucznie stworzone ciało. Rozpoczyna się rekonwalescencja, adaptacja do nowych warunków, a także przyswajanie wspomnień i rozrachunek dokonań dawnego życia. Brzmi to może niezbyt frapująco, ale właśnie te elementy budują stopniowo pełny obraz historii, wpasowując weń między innymi ukochaną sprzed lat (gra ją Oona Chaplin, wnuczka Chaplina i prawnuczka Eugene’a O’Neilla) oraz delikatnie zaznaczając zmiany w mentalności społeczeństwa XXII wieku. Twórcy zdawali sobie sprawę z budżetowych ograniczeń (ledwie 7 milionów dolarów) i nie porywali się z motyką na słońce. Zamiast kreować bogactwo świata przyszłości, zamknęli bohatera w szpitalu i – prócz opisania z grubsza procedury wskrzeszenia – pokazali dosłownie jeden wynalazek: rejestrator i jednocześnie projektor wspomnień. Resztę wysiłków skierowali na stworzenie sterylnej scenografii i budowę lirycznego klimatu, co zresztą wyszło im całkiem przyzwoicie, zwłaszcza w kwestii oddanego w sposób mocno nietypowy wątku romansowego (oboje ogromnie się kochali, ale gdy jedno pragnęło związku, to drugie akurat korzystało z młodości, urody i ogólnie życia; a potem na odwrót). W efekcie film, mimo że pozbawiony fajerwerków i bardziej spektakularnych koncepcji, ogląda się z zauważalną przyjemnością. |