„Życie jako okręt oglądany od spodu” to zbiór publicystyki Lecha Jęczmyka mniej lub bardziej związanej z fantastyką. Czy treść jest śmiała i odkrywcza, czy raczej pełna nadinterpretacji i myślenia życzeniowego? Zapewne jedno i drugie. Warto się jednak z nią zapoznać, choćby po to, by się z nią nie zgadzać, a perspektywa autora jest naprawdę fascynująca. Jęczmyk to człowiek-instytucja, gawędziarz wyjęty z jakby poprzedniej epoki i wieczny outsider.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Osoby Lecha Jęczmyka raczej przedstawiać nie trzeba. Dzięki jego pracy translatorskiej i redaktorskiej w „Iskrach” i „Czytelniku” polscy czytelnicy mogli zapoznać się z twórczością Kurta Vonneguta, Philipa K. Dicka, a także z „Paragrafem 22” Josepha Hellera czy „Małym wielkim człowiekiem” Thomasa Bergera. Rozpoczął także polską modę na Williama Whartona. Redagowane przez niego „Kroki w nieznane” mają status legendy. Lata późniejsze, około roku 2000, to bogata felietonistyka, krążąca wokół idei Nowego Średniowiecza, zaczerpniętej z filozofii Mikołaja Bierdiajewa. Felietony Jęczmyka zostały wydane przez Zyska w 2006 i 2011 roku. Następnie połączono ich zawartość i w roku 2013 ukazały się jako „Nowe Średniowiecze. Felietony zebrane”. Dziwnym trafem z tego ostatniego, rzekomo pełnego zbioru wyleciała niemal cała publicystyka okołofantastyczna, obecna w dwóch poprzednich. Na szczęście niedawno Stalker Books nadrobił (celowe?) niedopatrzenie poprzedniego wydawcy, dodając więcej okolicznościowych tekstów poświęconych fantastyce, rozsypanych po różnych książkach czy często nieistniejących już czasopismach. Wszystko okrasił kilkoma trudno dostępnymi wywiadami i aneksem, czyli wypowiedziami innych osób o autorze. Tytuł zbiorku „Życie jako okręt oglądany od spodu” pochodzi z opowiadania Barringtona J. Bayleya „Statek, który żeglował po oceanie kosmosu”. Żeglujący przez kosmos statek ma część niewidoczną, znajdującą się w innym wymiarze – tak, jak statek na morzu ma część nadwodną, niewidoczną dla mieszkańców morza. Otóż ma to być metafora rzeczywistości ponad- czy metafizycznej, a sceptycy, którzy w nią nie wierzą, są jak niewierzący w część statku znajdującą się na powierzchni. Obraz literatury i świata, który wyłania się z tych tekstów, jest fascynujący. Konserwatywny? Ale Jęczmyk zarzuca konserwatyzm większości dzisiejszej produkcji fantastycznej, podążającej utartymi koleinami i uniwersami. Ksenofobiczny? Trudno go o to posądzić, zbyt wiele tu fascynacji peryferiami i „małymi narodami”, za dużo niechęci wobec imperiów. A może zanadto hejterski wobec adwersarzy? Ale to mentalnością Zachodu (zwłaszcza USA) jest „zniszczyć i zająć miejsce przeciwnika”, szlachetniejsze są ceniące równowagę Chiny. Jęczmyk stoi poniekąd w idealnej równowadze między lewicą a prawicą, można znaleźć u niego poglądy z obu stron, i to te raczej skrajne. Jeśli chodzi o ekonomię, reprezentuje on czystej wody lewicowość, zdecydowanie sympatyzując z pokrzywdzonymi przez banki i korporacje. Tylko czy pochwały oporu rewolucjonistów przeciwstawiających się silniejszemu nie idą za daleko? Kiedy mówi o Tedzie Kaczynskim, „Unabomberze”, stwierdza, że „nie pochwalam metod, ale może być on uznany za męczennika neoluddyzmu”. W jego ujęciu terror to ucisk silnego nad słabszym (represje państwowe), a terroryzm – podgryzanie silniejszego przez słabszego. Czyli wcale nie taki zły. O Ursuli K. Le Guin pisze, że kiedyś była za równowagą przeciwieństw, pierwiastków męskiego i żeńskiego („Lewa ręka ciemności” to wypisz wymaluj antycypacja dzisiejszego gender). Nawet równościowa anarchia w „Wydziedziczonych” (wydawałoby się, wymarzona przez autorkę) stawiała pytanie o miejsce jednostki wybitnej w takim społeczeństwie. Potem, według Jęczmyka, Le Guin przeszła na pozycje „wojującego feminizmu” i równowaga się ulotniła. Z sympatią (ale i odrobiną wyższości) pisze Jęczmyk o Kurcie Vonnegucie, który pobierał lekcje ateizmu u kolan babci, a kiedy dorósł, wygrażał Panu Bogu za to, że Go nie ma. Pyszna jest podana przez Jęczmyka anegdota: w 1984 roku, podczas pobytu Vonneguta-ateisty w Polsce (kiedy środowisko opozycyjne i kościelne wzięło go za swego), prałat Henryk Jankowski wręczył twórcy autorowi „Kociej kołyski” ciężki żelazny krzyż. Z perspektywy czasu to bardzo ironiczna sytuacja… Anegdot dotyczących pisarzy, tych o głośnych nazwiskach, z którymi spotykał się Jęczmyk, czy to na konwentach, czy z racji kontaktów zawodowych, znajdziemy w książce więcej. Najwięcej miejsca (13 felietonów) poświęcone jest twórczości Philipa K. Dicka. Jęczmyk widzi w nim głównie pisarza metafizycznego, mistycznego, wadzącego się z Bogiem. Czy Dick był chory psychicznie czy posiadał „boski zmysł”, pozwalający widzieć to, co zakryte? Oczywiście to drugie, zresztą generalnie na schizofreników patrzy Jęczmyk z sympatią, jako być może „jedynych zdrowych” (!). Swoje epifanie Dick poddawał świadomemu procesowi twórczemu. Gdyby rzeczywiście z wiekiem stawał się on coraz bardziej szalony, co niektórzy (Ursula K. Le Guin) zarzucali mu po „Valisie” i „Bożej inwazji”, to jego ostatnią powieścią nie byłaby realistyczna „Transmigracja Timothy’ego Archera”, argumentuje Jęczmyk. Najważniejsze w każdym razie jest tu przekonanie, że Dick był prawdziwym mistykiem, który przypadkowo znalazł się w krainie science fiction. Znajdziemy też felietony o Stanisławie Lemie, J. G. Ballardzie czy braciach Strugackich, a także tematyczne – o Bogu w science fiction, historiach alternatywnych czy wizjach apokalipsy. Jęczmyk nie skupia się wyłącznie na treści utworów, ale odnosi treść do naszego świata czy szuka podobieństw historycznych. Są też książki, nietraktowane jako fantastyka, a de facto nią będące – „Atlas zbuntowany” Ayn Rand czy zupełnie u nas nieznana „Philip Dru: Administrator” Edwarda Mandella House’a (1912 r.). Ta druga miała ponoć „największy wpływ na dzieje świata” (!), bo ukształtowała poglądy prezydentów Wilsona i Roosevelta i przyczyniła się do powstania prywatnego banku centralnego, jakim stał się FED (konsorcjum dziewięciu banków prywatnych będących własnością znanych bankierów). I tak, według Jęczmyka, książki (fantastyczne) i idee ukształtowały dzisiejszy świat, i to raczej na gorsze, bo w stronę „rządu światowego” i sterującej zza kulis banksterki. Brzmi nazbyt spiskowo? Ale to nie wszystko. Dalej, zimna wojna i rywalizacja między USA i ZSRR była w dużym stopniu ukartowaną fikcją, też kierowaną przez światową elitę finansistów. Fikcją była i jest też amerykańska rywalizacja między demokratami a republikanami, bo elity są zawsze te same. Czytając takie rewelacje, czytelnik zastanawia się – jest coś na rzeczy, czy to wpływ paranoicznej optyki Dicka? Czy to nie jest rozpoznawanie wzorca i szukanie tygrysa w zaroślach? Inną tezą, z którą trudno się bezkrytycznie zgodzić, jest przekonanie, że cierpienie sprzyja twórczości, a już wręcz jest warunkiem niezbędnym geniuszu, co oddają słowa „zdrowy małż nie rodzi perły”. Paganini, Goya, Chopin i cała rzesza artystów tworzyła genialne dzieła nie pomimo tego, że chorowała czy żyła w nędzy, ale właśnie z tego powodu. Czy naprawdę dziś twórcy za mało cierpią i dlatego nie ma dzieł genialnych? Andrzej Horubała pisze w zamieszczonym w książce aneksie, że Jęczmyk bada kojące nas narracje i zrywa kolejne zasłony z rzeczywistości. Do pewnego stopnia to oczywiście prawda. Ale czy stawiając w ich miejsce dogmatykę i mitologię chrześcijańską sam nie robi podobnego manewru, jedną opowieść zastępując inną? Czy świat jest „urządzeniem do produkowania zbawionych, szkołą wypuszczającą potrzebnych Bogu absolwentów”? Koncepty z science fiction (zaczerpnięte z Bayleya, Sheckleya i oczywiście Dicka) służą za metafory pełnej rzeczywistości – brzmi to pięknie, ale czy to jednak nie nadinterpretacja? W centrum wszystkiego musi być albo Bóg, albo czarna dziura i rozpacz, jak u Vonneguta. Czy Lech Jęczmyk wyrósł z „krępujących pęt racjonalizmu” czy „oświeceniowcy” wyrośli z „pęt” myślenia religijno-mitycznego? Zatem nie dziwi, że science fiction w ujęciu Jęczmyka nie tyle jest literaturą uformowaną na tradycji oświeceniowej czy pozytywistycznej, tylko realizuje stare mity w nowych szatach, nieobecne zresztą w prozie głównonurtowej, zajmującej się blokowiskami. Stąd mamy literaturę „poziomą”, realistyczną, obyczajową, „plotkarską” i „pionową”, mityczną, stawiającą pytania o sens świata, cierpienia czy istnienie Boga (ta druga to oczywiście science fiction). I nie jest też tak, że „plotki” są niepotrzebne, wręcz przeciwnie, Jęczmyk o „kobiecej” skłonności do plotkowania (tak w życiu codziennym, jak w literackich czy telenowelowych „plotkach o nieznajomych”) wyraża się z dużą estymą jako o niezbędnym spoiwie społecznym. Ale takie podejście miło łechce dumę fantastów, których często oskarża się o eskapizm, no i wydaje się też, że takim komplementem wiele kobiet poczuje się urażonych. Jęczmyk swoje felietony zaczął pisać w latach dziewięćdziesiątych, w czasach rozkwitu w Polsce fantastyki religijnej (jej też poświęca trochę miejsca) i zapewne sprawił, że sporo konserwatystów i „religiantów” zaczęła patrzeć przychylnym okiem na fantastykę. Ale też być może zmienił podejście do religii u części fantastów, których uwiodła jego erudycja i gawędziarstwo. Warto porównać „nowośredniowieczne” tezy Jęczmyka z książką „Nowe Oświecenie” Stevena Pinkera (recenzja tutaj), kwestionującą niemal wszystkie „apokaliptyczno-katastroficzne” tezy Jęczmyka. U Pinkera korzyści wynikające z postępu i rozwoju zdecydowanie przewyższają minusy. Giełda i kredyt to nie tylko zastąpienie „pracy i modlitwy” (u Jęczmyka filarów zachodniej cywilizacji), ale dopuszczenie ryzyka, wiary w przyszłość, do gry – coś, co było nie do pomyślenia w średniowieczu. A cierpienia mimo wszystko lepiej jest unikać, a przynajmniej starać się je minimalizować, niż je uszlachetniać. Konsekwencją wyzwolenia się z „pęt racjonalizmu” i pobłażliwego traktowania nauki jako „nie aż tak ważnej” (a i niebezpiecznej) jest np. bagatelizowanie odkrycia bozonu, skoro ludzkie zbawienie jest nieskończenie ważniejsze. Tak jak Vonnegut, choć kierowany inną motywacją, pomstował na „niepotrzebne” (!) lądowanie na Księżycu (pamiętamy to z filmu „Pierwszy człowiek”), bo są przecież pilniejsze potrzeby, ludzie nie mają pracy i w ogóle źle się dzieje. Trudno też przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza bardzo daleko posuniętą prorosyjskość autora (nie mylić z sympatią do ZSRR). Jest ona zapewne efektem rusycystycznych studiów i osobistych sympatii, ale też logiczną konsekwencją poglądów. Otóż, skoro Zachód umiera i przegrywa światową rywalizację, to trzeba zwrócić się na Wschód. Skorzystamy na tym gospodarczo, a drażnienie niedźwiedzia i agresywne potrząsanie szabelką przez słabą Polskę i angażowanie się w sprawy Ukrainy jest skrajną głupotą. Zatem nie dziwi mnie, tak jak kiedyś, wspólne pojawienie się z Korwin-Mikkem – kiedyś owszem, ponieważ o korwinowskich, egoistycznych liberałach Jęczmyk miał jak najgorsze zdanie. Ale jedno ich łączy – podejście do Rosji właśnie. Czy publicystyka Lecha Jęczmyka przekracza utarte koleiny w myśleniu o świecie i fantastyce, czy przeciwnie, jest próbą dopasowania arbitralnych tez i dogmatów do świata, nadinterpretacją faktów, rozpoznaniem nieistniejących wzorców na podstawie słabych poszlak? Zależy od stanowiska czytelnika, ale warto zapoznać się z jego publicystyką, choćby po to, żeby się nie zgadzać z jego tezami, bo bywa naprawdę fascynująca. Jeśli patrzymy na świat bardziej sceptycznie czy pesymistycznie, to stwierdzimy, że wiele z tez właściwie się sprawdziło – kryzysy imigracyjne, coraz większe rozwarstwienie społeczne czy wzrost znaczenia Chin. Jako wnikliwy obserwator przemian społecznych i zjawisk cywilizacyjnych, o których często nie wspomina się w oficjalnym obiegu, Jęczmyk bywa naprawdę świetny. Ale też często bazuje na poszlakach i ma skłonności do nadinterpretacji, a pochwała irracjonalizmu również nie przekonuje.
Tytuł: Życie jako okręt oglądany od spodu Data wydania: 15 czerwca 2020 ISBN: 9788366280618 Format: 368s. Cena: 34,99 Gatunek: eseje / felietony, non-fiction Ekstrakt: 70% |