Tych, którzy zamierzają zasiąść do siódmej części „Drogi bez powrotu” (w polskiej wersji, nie wiedzieć czemu z dopiskiem „Geneza”), chciałem uprzedzić, by jednak z tej drogi zawrócili i obrali całkiem inny szlak. Ten bowiem prowadzi prosto w przepaść… rozpaczy.  |  | ‹Droga bez powrotu 7: Geneza›
|
Przyznam, że popularność, z jaką spotkał się film „Droga bez powrotu”, jest dla mnie zagadkowa. Ani nie był specjalnie wyszukany, ani oryginalny, ani nawet krwawy. Ot, grupka nastolatków będąca na wycieczce w górach, sama pakuje się w łapy rodziny mutantów-kanibali. Czyli powtórka chociażby ze „Wzgórza mają oczy” i tysięcy innych podobnych pozycji. Tymczasem cykl zaczął nieoczekiwanie pączkować, osiągając aż sześć odcinków. Nie wszystkie były udane („piątka”), ale jeśli ktoś lubi slashery ocierające się o estetykę gore, „dwójka” i „czwórka” mogły się podobać (zwłaszcza „dwójka” za dużą porcję autoironii). Przy „szóstce” seria zaczęła zdradzać symptom wypalenia i twórcy poszli w odważną erotykę, by zamaskować nielogiczności scenariusza. Było to w 2014 roku i wydawało się, że na tym się zakończy. Ktoś jednak postanowił reanimować tytuł i niespodziewanie na początku roku otrzymaliśmy kolejną część. Choć to spore nadużycie. Pewnie dlatego polscy dystrybutorzy dopisali do tytułu tę nieszczęsną „Genezę”. Bo to żadna geneza, a film nie ma nic wspólnego z poprzednimi odsłonami serii. Ba, o zgrozo, nie opowiada nawet o mutantach-kanibalach! Do niewielkiego miasteczka w Appalachach przyjeżdża pewien dojrzały mężczyzna, który wszystkich rozpytuje o zaginioną córkę. Mieszkańcy zwodzą go, unikając odpowiedzi. Nim dobrze rozeznamy się w okolicy, następuje przeskok czasowy o kilka tygodni wstecz, kiedy to spotykamy zaginioną i jej przyjaciół. Wybierają się na wyprawę w góry. Choć miejscowi ostrzegają ich, by nie zbaczali z wyznaczonych szlaków, ci skręcają w bok przy pierwszej okazji. O tym, że była to fatalna decyzja, przekonują się, kiedy w wyniku wypadku ginie jeden z nastolatków. A to tylko początek nieszczęść, ponieważ w lesie ukrywa się jeszcze ktoś, kto najwyraźniej nie ma zamiaru puścić ich wolno. Krótko mówiąc, jeśli chodzi o oś fabularną, otrzymujemy standard. Może z tą różnicą, że tym razem najbardziej zblazowaną parą nie jest osiłek z blondynką, a dwóch gejów. Jednak każdy, kto decyduje się sięgnąć po siódmą część kiczowatego slashera, jest na to przygotowany. Trudno więc mówić tu o jakimś rozczarowaniu. To przychodzi w momencie, kiedy okazuje się, że dybiącymi na życie wędrowców nie są mutanci, a zwykli ludzie z założonej 200 lat temu komuny ukrytej głęboko w lesie. Informację tę można traktować jako spoiler, ale myślę, że świadomość tego, co nas czeka w trakcie seansu jest w tym wypadku istotna, by nie skończyło się dosadniejszym wypluciem z siebie żalu: „co to ma być”. Tak, drodzy Państwo, postanowiono zrobić nas w bambuko, bo zamiast obiecanej bezmyślnej rozrywki w towarzystwie Trzypalcego i jego rodzinki otrzymujemy historię całkowicie z nimi niezwiązaną. A przecież wystarczyło zmienić tytuł i wszystko byłoby ok. Tyle tylko, że nikt by się wtedy tą produkcją nie zainteresował. Jeśli zatem nawet twórcy nie wierzyli w powodzenie swojego „dzieła”, to wiedzcie, że coś się dzieje. A dzieje się tyle, że jako osobny film „Droga bez powrotu. Geneza” też niezbyt się sprawdza. Jest po prostu nudna, rozwlekła i niespójna, zaś główni bohaterowie zupełnie nie budzą sympatii (nie, nie dlatego, że są wśród nich geje). Myślę, że duża w tym „zasługa” reżysera Mike′a P. Nelsona, który niegdyś zrealizował bardzo przyzwoity film z gatunku postapokaliptycznego „Domownicy”. Wtedy udało mu się wytworzyć ciekawy klimat i zaskoczyć kilkoma szokującymi scenami. Wydawało się, że może potrzebuje nieco wprawy, by poskromić artystyczne zapędy i przemienić je w żywą akcję. Tak się jednak nie stało i ponownie otrzymaliśmy coś, co z założenia miało chyba pobudzać nas do głębszej refleksji. Otóż przywódca komuny nie jest zwyczajowym sadystą i kretynem, ale człowiekiem opanowanym i – zdawałoby się – inteligentnym. Z tym że tylko takie sprawia pierwsze wrażenie, bo po tym, co wyrabia później, powyższe nie ma zastosowania. W sumie więc osadnicy z jednej strony są portretowani jako ludzie z zasadami, choć twardymi, a z drugiej, niespecjalnie różnią się od mutantów z poprzednich odsłon „Drogi bez powrotu”. Co najwyżej można docenić stroje i dekoracje, wykorzystane w filmie. Nelson chyba jest miłośnikiem polowań, bo w „Domownikach” też obficie korzystał z poroży jako rekwizytów. Wrażenie robi także scena archaicznego sądu w osadzie, ale to za mało, by uratować tę pozycję. W związku z powyższym, o ci, którzy pokusicie się na seans przez sentyment do poprzednich części „Drogi bez powrotu”, porzućcie wszelką nadzieję, kiedy wciśniecie „play”. Wynudzicie się niemiłosiernie, albowiem spokojnie można było wyciąć z fabuły dwadzieścia minut, dla lepszego efektu. Rozczarujecie się, bo nie spotkacie dobrze znanych, zdeformowanych postaci. I w efekcie pomyślicie: „czemu nie posłuchałem/am tego gościa z „Esensji” i sięgnąłem po ten badziew”. Tylko nie mówcie, że nie ostrzegałem.
Tytuł: Droga bez powrotu 7: Geneza Tytuł oryginalny: Wrong Turn 7 Data premiery: 26 stycznia 2021 Rok produkcji: 2021 Kraj produkcji: Niemcy, USA, Wielka Brytania Czas trwania: 109 min Gatunek: groza / horror Ekstrakt: 30% |