powrót; do indeksunastwpna strona

nr 05 (CCVII)
czerwiec 2021

Kości dla trupokupca
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Czasem nie łapałem, że ludzie zwracają się do mnie w ten sposób. Topielica przyzywała na zupełnie inne sposoby. Miałem ochotę ich zignorować, ale ciekawość wzięła górę. Podjechałem.
– Co znowu, zacier szlag trafił? Mówiłem, że nikt tu nie rzuca uroków, a już na pewno ja ich nie odczyniam.
– Szmalcownicy! W domu po Micorach.
Popatrzyłem w tamtym kierunku. Rzeczywiście, pod letniskową chawirą, którą wynajmowaliśmy najbogatszym, zaparkowane były dwa odrapane auta terenowe. Uśmiechnąłem się.
Starcy stali w kupie, przyglądając mi się bez lęku i nieprzyjaźnie. Ludziom, w których więcej śmierci niż życia, trudno się dostosować. Porzuceni przez to, czego już nie ma, niepasujący do nowego świata, są krnąbrni i nużący. Nie przynosili kości, ale dawali mi bimber. Kopnąłem nogę od motoru, odchyliłem się na siedzeniu. Bimbrownicy mieli jeszcze jedną zaletę, poza gorzałą. Pamięć.
– Długo tu mieszkacie, prawda?
– Pamiętamy, jakżeś był berbeć.
– Kto postawił kapliczkę z Maryjką na wzgórzu?
– Marynarz – odparł Patera. Rozchylił usta, przejechał językiem po popsutych zębach, splunął. – Twój rówieśnik. Sztorm był, oddał się pod opiekę Matki Boskiej. Obiecał jej kapliczkę, jak go ocali.
Zacmokałem. Łatwo przychodziło ludziom układać się z niepojętymi bytami, gdy je ubrać w złote szaty i nieskalanie.
– Co się z nim stało?
– To, co z resztą. Wlazł do jeziora.
Przyjrzałem się ich pobrużdżonym, zaciętym twarzom, powąchałem bezsilny gniew w zwiędłych ciałach. Oceniłem towar, który prędzej czy później miałem zgarnąć – dobre, stare kości, nie tak podatne na chorowiznę, należące do świata przed. Wyszczerzyłem zęby. Zawróciłem motor w stronę letniego domu.
– Wczoraj przejeżdżał tędy inny trupokupiec – wypalił najbardziej pijany staruch.
– I czego chciał?
Mężczyzna spuścił wzrok.
– Tylko włosów. Same włosy.
Taka dieta raczej nie sugerowała, by trupokupiec zbierał towar dla czegoś potężnego. Mimo to zdjąłem okulary i przejechałem wzrokiem po ich siwych łbach upstrzonych łysymi plackami.
– I co, daliście?
Czmychnęli nieporadnie z powrotem do bimbrowni.
Ruszyłem do willi Micorów. Świat zdawał się pęcznieć napięciem, migotać, wprawiając mnie w otępienie.
Wciąż o niej myślałem. O nich wszystkich.
Dlaczego podobają się im słowiańskie przebrania? Czy nie lepszy Bóg bezosobowy, transcendentny, zamiast animalizmu i polidoksji?
Skąd ja znam te słowa?
Ilustracja: <a href='mailto:rafal.wokacz@gmail.com'>Rafał Wokacz</a>
Ilustracja: Rafał Wokacz
Wziąłem zbyt ostry zakręt, motor się wywalił. Zdołałem uchronić nogę przed kontuzją, ale przeorałem kolanem po gorącym, spękanym asfalcie. Usiadłem obok przewróconej maszyny, przyjrzałem się rozdartym dżinsom i ranie. Zobaczyłem, co z niej wypływa. Zebrałem się z drogi, powstrzymując mdłości.
Czy nie zyskaliby więcej jako bogowie popularni tuż przed Implozją, a nie przeszłe zjawy?
A ona, czemu nie jest jedna, tylko pałęta się tu wszędzie zgraja pomniejszych… Śmieszne istoty z kart starych ksiąg, pokraczne stworzenia, które nie miały już komu służyć ani kogo straszyć…
Szmalcownicy okazali się zafrasowani tym samym. Nie weszli jeszcze do domu, stali przed frontem i żywo o czymś dyskutowali. Chociaż niedawno go czyściliśmy, budynek znów obrósł glonami, z białego stając się zgniłozielonym; taras przypominał dno oceanu, widziałem chyba nawet jakąś skaczącą rybę?
Na mój widok przybysze natychmiast chwycili za broń. Byli młodzi i bardzo mocno dotknięci. Widziałem to pod płaszczami, filtrami i maskami zdradzającymi, że przyjechali z Południa. Widziałem wszystko, aż do szpiku kości.
– Witam państwa. To należy do mnie. – Wskazałem na willę.
– Tam są zjawy. – Chłopak z maską wielorybnika wycelował lufą pistoletu w jedno z okien.
Zerknąłem.
– Ach, faktycznie. Duszyczki albo inne bożątka.
Popatrzyli po sobie.
– No nie pierdol.
Jeden chłopak podszedł do mnie i obejrzał motor.
– Jesteś trupokupcem. Nie wiesz, że ich nie należy hodować? Ani dokarmiać?
Rozparty na motorze wzruszyłem ramionami.
– Same się hodują i karmią.
Zbliżyła się też dziewczyna z fatalnym naszyjnikiem z zębów. Reszta ruszyła za nią, okrążając mnie.
– Co to za zapyziała wieś? – odezwała się wróżka zębuszka. – Naukowcy wychodzą ze skóry, robią badania. Z księżmi nawołują, żeby nie innowierzyć, nie dawać temu posłuchu, obnażyć. A tutaj, kurwa, bożęta w domu.
– Powiedziała panienka z ciekawą ozdobą – odparłem, przekrzywiając głowę i oglądając ich szkielety.
Tę młodzież dotknęło coś agresywnego i zaborczego. Pożerała choroba bez nazwy ani remedium. Podziwiałem to przez chwilę.
Chłopak zachwycony motorem wzdrygnął się i zwrócił uważne spojrzenie na mnie. Nawet przez szkła maski zwykły człowiek dostrzegłby, jak zaszlamione ma oczy. Wróżka podeszła jeszcze dwa kroki. Odsłoniła twarz. Zalane krwią gałki w zapadniętej twarzy. Sczerniałe usta. Była całkiem śliczna, taka wyjedzona.
– Nie widzisz tego, co chore – rzuciła.
Si, señorita.
– To nie jest normalne u zwykłego trupokupca.
– Jestem bardzo niezwykły – zapewniłem.
– To cię dotyka.
– Dotknęło. Raz. Zresztą sami wyglądacie na ofiary poważnego molestowania. Dałaś się wydymać bardzo parszywej…
– Ta wioska jest skażona!
Wycelowali we mnie broń.
Pokręciłem głową. Nie musiałem oglądać się za siebie, by wiedzieć, że z jeziora podnosi się olbrzymia fala, tylko po to, by opaść z rumorem. Przeniknął nas zimny wiatr, który niemal oparzył piekących się w skwarze szmalcowników.
Ostrzeżenie. Topielica była łaskawa. Ale wątpiłem, by skorzystali z danej im szansy.
Wróżka odsunęła się, celując prosto w moją głowę.
– To nie może nas tknąć, jesteśmy…
– Daleko od domu, dziewczyno. Na Dzikiej Północy.
Strzeliła. Kula przeobraziła się w locie: dostałem w twarz cuchnącym wodorostem. Parsknąłem śmiechem i zrzuciłem go na ziemię.
Młodzież zaczęła zgodnie rzęzić. Dzieciaki próbowały chwilę bezskutecznie walczyć z wodnymi roślinami i stworzeniami, które usiłowały wydostać się z ich ciał. Niektórzy zdołali zdjąć maski, inne wypełniały się błyskawicznie wodą.
Nie minęła minuta i wszyscy byli martwi, pokryci rojem niezidentyfikowanych istnień natychmiast rozkładających trupy. Zgnilizna znikała, wyrastały z niej białe, nieskazitelnie czyste kości.
Wyciągnąłem z kufra kolejny worek. Dzień obfitował w tyle towaru, że zebrało mi się na śpiew.
Ze świata czterech stron,
z jarzębinowych dróg,
gdzie las spalony,
wiatr zmęczony,
noc i front,
gdzie niezebrany plon,
gdzie poczerniały głóg,
wstaaajeee dzień.
Bożątka wyszły zaciekawione na werandę. Rzuciłem im zabawkę.
Słońce przytuli nas do swych rąk.
I spójrz: ziemia aż ciężka od krwi,
znowu urodzi nam zboża łan,
złoty kurz…
Podobało im się, jak śpiewam. Dokończyłem teatralnie:
Za dzień, za dwa
za noc, za trzy
choć nie dziś
Ukłoniłem się i ruszyłem wreszcie na miejsce spotkania z topielicą.
• • •
Marlenka jak zwykle siedziała w jednej ze starych łódek i pisała w grubym, poplamionym notesie. Łódka kołysała się lekko, choć woda stała, tworząc idealnie gładką taflę. Łańcuch, którym łajba była przypięta do molo, pulsował i przywodził na myśl pępowinę. Czerń jeziora kontrastowała z bielą nieba i szarością burzy. Przez długą chwilę po prostu patrzyłem na świat ograbiony z barw i myślałem o tym, że niczego mu nie brakuje.
Ruszyłem ku wodzie.
– Jak ci idzie, Marlenko? – spytałem uprzejmie, taszcząc kopę kości.
Podniosła na mnie zasłonięte bielmem oczy. Na skórze niby papier rysowały się rumieńce. Nie byłem pewien, czy śpi, czy nie, ani czy te stany w jej wypadku czymś się jeszcze różniły.
– Genialnie! Nie ma infodumpów, świat przedstawiony ocieka zajebistością, bohaterowie są z krwi i kości.
Infodumpy. Znałem to słowo. Zbyt obszerne, odautorskie wyjaśnienia, stopujące akcję. Skąd je znałem?
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

4
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.