Czasem nie łapałem, że ludzie zwracają się do mnie w ten sposób. Topielica przyzywała na zupełnie inne sposoby. Miałem ochotę ich zignorować, ale ciekawość wzięła górę. Podjechałem. – Co znowu, zacier szlag trafił? Mówiłem, że nikt tu nie rzuca uroków, a już na pewno ja ich nie odczyniam. – Szmalcownicy! W domu po Micorach. Popatrzyłem w tamtym kierunku. Rzeczywiście, pod letniskową chawirą, którą wynajmowaliśmy najbogatszym, zaparkowane były dwa odrapane auta terenowe. Uśmiechnąłem się. Starcy stali w kupie, przyglądając mi się bez lęku i nieprzyjaźnie. Ludziom, w których więcej śmierci niż życia, trudno się dostosować. Porzuceni przez to, czego już nie ma, niepasujący do nowego świata, są krnąbrni i nużący. Nie przynosili kości, ale dawali mi bimber. Kopnąłem nogę od motoru, odchyliłem się na siedzeniu. Bimbrownicy mieli jeszcze jedną zaletę, poza gorzałą. Pamięć. – Długo tu mieszkacie, prawda? – Pamiętamy, jakżeś był berbeć. – Kto postawił kapliczkę z Maryjką na wzgórzu? – Marynarz – odparł Patera. Rozchylił usta, przejechał językiem po popsutych zębach, splunął. – Twój rówieśnik. Sztorm był, oddał się pod opiekę Matki Boskiej. Obiecał jej kapliczkę, jak go ocali. Zacmokałem. Łatwo przychodziło ludziom układać się z niepojętymi bytami, gdy je ubrać w złote szaty i nieskalanie. – Co się z nim stało? – To, co z resztą. Wlazł do jeziora. Przyjrzałem się ich pobrużdżonym, zaciętym twarzom, powąchałem bezsilny gniew w zwiędłych ciałach. Oceniłem towar, który prędzej czy później miałem zgarnąć – dobre, stare kości, nie tak podatne na chorowiznę, należące do świata przed. Wyszczerzyłem zęby. Zawróciłem motor w stronę letniego domu. – Wczoraj przejeżdżał tędy inny trupokupiec – wypalił najbardziej pijany staruch. – I czego chciał? Mężczyzna spuścił wzrok. – Tylko włosów. Same włosy. Taka dieta raczej nie sugerowała, by trupokupiec zbierał towar dla czegoś potężnego. Mimo to zdjąłem okulary i przejechałem wzrokiem po ich siwych łbach upstrzonych łysymi plackami. – I co, daliście? Czmychnęli nieporadnie z powrotem do bimbrowni. Ruszyłem do willi Micorów. Świat zdawał się pęcznieć napięciem, migotać, wprawiając mnie w otępienie. Wciąż o niej myślałem. O nich wszystkich. Dlaczego podobają się im słowiańskie przebrania? Czy nie lepszy Bóg bezosobowy, transcendentny, zamiast animalizmu i polidoksji? Skąd ja znam te słowa? Wziąłem zbyt ostry zakręt, motor się wywalił. Zdołałem uchronić nogę przed kontuzją, ale przeorałem kolanem po gorącym, spękanym asfalcie. Usiadłem obok przewróconej maszyny, przyjrzałem się rozdartym dżinsom i ranie. Zobaczyłem, co z niej wypływa. Zebrałem się z drogi, powstrzymując mdłości. Czy nie zyskaliby więcej jako bogowie popularni tuż przed Implozją, a nie przeszłe zjawy? A ona, czemu nie jest jedna, tylko pałęta się tu wszędzie zgraja pomniejszych… Śmieszne istoty z kart starych ksiąg, pokraczne stworzenia, które nie miały już komu służyć ani kogo straszyć… Szmalcownicy okazali się zafrasowani tym samym. Nie weszli jeszcze do domu, stali przed frontem i żywo o czymś dyskutowali. Chociaż niedawno go czyściliśmy, budynek znów obrósł glonami, z białego stając się zgniłozielonym; taras przypominał dno oceanu, widziałem chyba nawet jakąś skaczącą rybę? Na mój widok przybysze natychmiast chwycili za broń. Byli młodzi i bardzo mocno dotknięci. Widziałem to pod płaszczami, filtrami i maskami zdradzającymi, że przyjechali z Południa. Widziałem wszystko, aż do szpiku kości. – Witam państwa. To należy do mnie. – Wskazałem na willę. – Tam są zjawy. – Chłopak z maską wielorybnika wycelował lufą pistoletu w jedno z okien. Zerknąłem. – Ach, faktycznie. Duszyczki albo inne bożątka. Popatrzyli po sobie. – No nie pierdol. Jeden chłopak podszedł do mnie i obejrzał motor. – Jesteś trupokupcem. Nie wiesz, że ich nie należy hodować? Ani dokarmiać? Rozparty na motorze wzruszyłem ramionami. – Same się hodują i karmią. Zbliżyła się też dziewczyna z fatalnym naszyjnikiem z zębów. Reszta ruszyła za nią, okrążając mnie. – Co to za zapyziała wieś? – odezwała się wróżka zębuszka. – Naukowcy wychodzą ze skóry, robią badania. Z księżmi nawołują, żeby nie innowierzyć, nie dawać temu posłuchu, obnażyć. A tutaj, kurwa, bożęta w domu. – Powiedziała panienka z ciekawą ozdobą – odparłem, przekrzywiając głowę i oglądając ich szkielety. Tę młodzież dotknęło coś agresywnego i zaborczego. Pożerała choroba bez nazwy ani remedium. Podziwiałem to przez chwilę. Chłopak zachwycony motorem wzdrygnął się i zwrócił uważne spojrzenie na mnie. Nawet przez szkła maski zwykły człowiek dostrzegłby, jak zaszlamione ma oczy. Wróżka podeszła jeszcze dwa kroki. Odsłoniła twarz. Zalane krwią gałki w zapadniętej twarzy. Sczerniałe usta. Była całkiem śliczna, taka wyjedzona. – Nie widzisz tego, co chore – rzuciła. – Si, señorita. – To nie jest normalne u zwykłego trupokupca. – Jestem bardzo niezwykły – zapewniłem. – To cię dotyka. – Dotknęło. Raz. Zresztą sami wyglądacie na ofiary poważnego molestowania. Dałaś się wydymać bardzo parszywej… – Ta wioska jest skażona! Wycelowali we mnie broń. Pokręciłem głową. Nie musiałem oglądać się za siebie, by wiedzieć, że z jeziora podnosi się olbrzymia fala, tylko po to, by opaść z rumorem. Przeniknął nas zimny wiatr, który niemal oparzył piekących się w skwarze szmalcowników. Ostrzeżenie. Topielica była łaskawa. Ale wątpiłem, by skorzystali z danej im szansy. Wróżka odsunęła się, celując prosto w moją głowę. – To nie może nas tknąć, jesteśmy… – Daleko od domu, dziewczyno. Na Dzikiej Północy. Strzeliła. Kula przeobraziła się w locie: dostałem w twarz cuchnącym wodorostem. Parsknąłem śmiechem i zrzuciłem go na ziemię. Młodzież zaczęła zgodnie rzęzić. Dzieciaki próbowały chwilę bezskutecznie walczyć z wodnymi roślinami i stworzeniami, które usiłowały wydostać się z ich ciał. Niektórzy zdołali zdjąć maski, inne wypełniały się błyskawicznie wodą. Nie minęła minuta i wszyscy byli martwi, pokryci rojem niezidentyfikowanych istnień natychmiast rozkładających trupy. Zgnilizna znikała, wyrastały z niej białe, nieskazitelnie czyste kości. Wyciągnąłem z kufra kolejny worek. Dzień obfitował w tyle towaru, że zebrało mi się na śpiew. Ze świata czterech stron, z jarzębinowych dróg, gdzie las spalony, wiatr zmęczony, noc i front, gdzie niezebrany plon, gdzie poczerniały głóg, wstaaajeee dzień. Bożątka wyszły zaciekawione na werandę. Rzuciłem im zabawkę. Słońce przytuli nas do swych rąk. I spójrz: ziemia aż ciężka od krwi, znowu urodzi nam zboża łan, złoty kurz… Podobało im się, jak śpiewam. Dokończyłem teatralnie: Za dzień, za dwa za noc, za trzy choć nie dziś Ukłoniłem się i ruszyłem wreszcie na miejsce spotkania z topielicą. Marlenka jak zwykle siedziała w jednej ze starych łódek i pisała w grubym, poplamionym notesie. Łódka kołysała się lekko, choć woda stała, tworząc idealnie gładką taflę. Łańcuch, którym łajba była przypięta do molo, pulsował i przywodził na myśl pępowinę. Czerń jeziora kontrastowała z bielą nieba i szarością burzy. Przez długą chwilę po prostu patrzyłem na świat ograbiony z barw i myślałem o tym, że niczego mu nie brakuje. Ruszyłem ku wodzie. – Jak ci idzie, Marlenko? – spytałem uprzejmie, taszcząc kopę kości. Podniosła na mnie zasłonięte bielmem oczy. Na skórze niby papier rysowały się rumieńce. Nie byłem pewien, czy śpi, czy nie, ani czy te stany w jej wypadku czymś się jeszcze różniły. – Genialnie! Nie ma infodumpów, świat przedstawiony ocieka zajebistością, bohaterowie są z krwi i kości. Infodumpy. Znałem to słowo. Zbyt obszerne, odautorskie wyjaśnienia, stopujące akcję. Skąd je znałem? |