powrót; do indeksunastwpna strona

nr 05 (CCVII)
czerwiec 2021

Z filmu wyjęte: Wilkołaka czas zacząć (znowu)
Wilkołaki to bardzo wdzięczny temat dla tych, którzy chcą się pośmiać z wyobraźni filmowych twórców. Nie to, co wampir – wystarczy wcisnąć aktorowi w usta kły i już jest krwiopijca jak malowanie.
Kiepska sprawa z tymi wilkołakami. Co film, to spece od efektów dwoją się i troją, żeby wymyślić wygląd stwora po swojemu. Niby wiadomo, że powinien w jakiś sposób przypominać wilka, ale nigdy w końcu nie ustalono, czy ma mieć dużo futra, czy może wcale, czy powinien mieć długi, psi pysk, czy też po prostu ludzką twarz, albo czy w ogóle powinien mieć na sobie ciuchy. Z takimi na przykład wampirami zazwyczaj nie było problemu – płaszcz i sztuczne kły doskonale załatwiały sprawę. Dziś jest z nimi nawet prościej – odpadł problem płaszcza. Z duchami też nie ma co kombinować – dawniej malowało się delikwentowi twarz na biało bądź pakowało dziewoję w muślin i voilà, już można straszyć. Obecnie panuje trochę większa dywersyfikacja w dziedzinie duchów, ale nadal głównie chodzi o makijaż twarzy i jakieś zwiewne płaszcze (oczywiście o ile nie inwestujemy w efekty specjalne).
A wracając do pchlarzy – pochylałem się już nad nimi trzykrotnie. Pierw był to pies w garniturze, będący w zasadzie szakalołakiem, zaserwowany w „Draculi (Zbereźnym staruchu)” z 1969 roku. Następnie kolej przyszła na golasa z futrzaną czapą, futrzanymi rękawiczkami i futrzanym listkiem figowym, wyciętego z włoskiego „Krzyża z siedmioma klejnotami” z 1987 roku. Trio zaś zamknął niewidomy szmaciarz z niewiarygodnie tandetnych „Oczu wilkołaka” z 1999. Dziś menażeria zostaje uzupełniona o czwartą kreację – wężowego starca.
Tym razem stwór pochodzi z filmu meksykańskiego, i to dość leciwego, bo nakręconego w 1962 roku. Mowa o szumnej produkcji „Frankestein el vampiro y compañía”, czyli na nasze „Frankenstein, wampir i ferajna”. Jest to komediowa głupawka z perypetiami dwóch durniów, w sposób dość przykry dowodząca, że ówczesne meksykańskie kino rozrywkowe znajdowało się sto lat za… no, mieszkańcami Afryki. A dlaczego? Bo film zasadniczo stanowi kopię amerykańskiej głupawki z 1948 roku, czyli „Bud Abbott Lou Costello Meet Frankenstein” (na nasze „Bud Abbott i Lou Costello spotykają Frankensteina”), która z kolei była na tyle popularna, że w 1953 splagiatowali ją Egipcjanie, kręcąc beznadziejnie głupi „Haram alek” (niby po naszemu znaczy to „Wstydź się”, ale na rynku anglojęzycznym film krążył jako „Ismail and Abdel Meet Frankenstein”, czyli „Ismail i Abdel spotykają Frankensteina”). I trzeba było aż dziesięciu lat, by na pomysł nakręcenia swojej wersji przebrzmiałego już dawno temu filmu wpadli wreszcie Meksykanie.
Ponieważ jest to dość ordynarna zrzynka, fabuła jest w sumie tożsama dla wszystkich trzech filmów. Szalony naukowiec pragnący przejąć władzę nad światem ściąga z Włoch skrzynie z potworem Frankensteina i rumuńskim wampirem, aczkolwiek zostają one wykradzione przez kobietę planującą ostateczne wyeliminowanie obu potworów z naszego świata. Niestety, nim ona wbije kołek, wampir się budzi i przejmuje nad nią kontrolę, zmuszając do zorganizowania przyjęcia, na którym zrobi sobie szwedzki stół. Zleca też ściągnięcie dwóch durniów z firmy przewozowej, którzy transportowali skrzynie, żeby mózg tego głupszego włożyć w głowę potwora Frankensteina i uczynić go w końcu uległym. W rozgrywkę, której koniec jest raczej nietrudny do przewidzenia, włącza się dodatkowo dżentelmen trapiony wilkołaczą klątwą. Uznał bowiem, że przed samobójczą śmiercią (bo nijak inaczej nie może poradzić sobie z klątwą) zrobi coś dobrego dla ludzkości i ukatrupi obu włoskich imigrantów. Do kompletu dochodzi trzeci dureń – kurduplowaty detektyw, zdaje się wzorowany na Herculesie Poirot (aparycją, a nie inteligencją, co jest raczej oczywiste). Film ogląda się dzisiaj źle, choć i tak lepiej niż wersję egipską, która po prostu jest żenująco zła.
Natomiast co do wyglądu wilkołaka – jaki jest, każdy widzi na kadrze. Aktor – młody i przystojny, żeby nie było – dostał do założenia wykonaną z pianki lub gumy starczą maskę ze świńskim ryjem, krzaczastymi brwiami, wielgachnymi uszami, cieniutkimi kłami chapniętymi z jakiegoś jadowitego węża oraz blond barankiem tak na czubku głowy, jak i na brodzie. W połączeniu z garniturem i krawatem tworzy to iście zabójczą mieszankę. Tym bardziej, że powyższe zdjęcie zostało wykonane w taki sposób, że przywodzi na myśl fotografię podejrzanego wykonaną na komisariacie.
Jakby co – za tydzień jeszcze jeden wilkołak.
powrót; do indeksunastwpna strona

78
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.