Miarę bogactwa kraju można mierzyć po tym, czego się używa jako zakładek w czytanych książkach. U nas na ogół jest to jakiś śmietek, a w USA…?  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Dzisiejszy kadr przedstawia burżuazyjnego amerykańskiego czytelnika, który jeszcze nie podpala papierosa czy cygara studolarówką, ale już ma tendencję do używania oficjalnego środka pieniężnego jako zakładki. No dobrze, jest to tylko jeden dolar, ale przecież od czegoś trzeba zacząć. Z drugiej strony jednak – być może używanie dolarówek jako zakładek świadczy o mocno zauważalnej dewaluacji amerykańskiego pieniądza. W końcu taki dolar z 1913 roku miał siłę nabywczą aktualnych 27 dolarów. Różnica duża. Choć mniejsza, jeśli porównać dolara bliższego naszej epoce, bo dolar z najlepszego 1974 roku wart jest obecnie 5,42 dolara. A żeby pokazać na konkretnym przykładzie – hamburger w 1970 roku kosztował w USA oszałamiające 18 centów, podczas gdy dzisiaj trzeba już na niego wyłożyć 2,5 do 3 dolarów. Film, z którego pochodzi ten kadr, to „Mandy” z 2018 roku, absolutnie pretensjonalne, [biiip] ahtystyczne [biiip], którego nie sposób jednoznacznie zaszufladkować. Jest to rodzaj utopionego w szkarłacie halucynacyjnego tripu, wytwarzającego odrealniony klimat rąbanki w rytm ponurej muzyki. Żeby jednak go docenić, to trzeba najpierw przetrwać dramatycznie pustą pierwszą połowę filmu, w której główne zajęcie aktorów to chodzenie i patrzenie w ekran. Dopiero druga część chwyta za migdałki, śledzionę i ścięgno Achillesa za jednym zamachem. Ta druga połowa jest wyjątkowo mocna, pokrętna i bogata interpretacyjnie. A o co w ogóle w tym wszystkim chodzi? Ano członkowie malutkiej sekty (guru z małym narządem, dwie kochanki i czterech pomagierów) wzywają gang czterech motocyklistów, żeby władowali się do posadowionego w leśnej głuszy domku i obezwładnili żyjących tam małżonków, bo kobieta wpadła w oko guru. Następnie sekta narkotyzuje kobietę (poprzez użądlenie owadem), ale że ta histerycznie wyśmiewa walory krocza guru, zostaje na oczach męża żywcem spalona w worku. Mąż naturalnie poprzysięga zemstę i gdy tylko się uwolni, zaczyna gromadzić broń, a potem tropić niegodziwców. Robi się krwawo, posępnie, a chwilami po prostu dziwnie. Świetnie tutaj współgrają ciemne, głównie nocne zdjęcia z chętnie topionym w szkarłacie krajobrazem i wiszącymi nisko wielgachnymi planetami, całość zaś oblewa wolna i mroczna muzyka, w tak której mści się Cage ubabrany krwią jak demon zemsty. Ach, no tak, nie powiedziałem, że męża gra Nicolas Cage. Owszem, gra. Znaczy robi twarz. Ale w połączeniu z pozostałymi frykasami wizualnymi i dźwiękowymi, to się w pewnym momencie faktycznie zaczyna oglądać z niezdrową fascynacją. Niby nie ma tu fantastyki, a film bez sensu próbuje udawać artystyczne dzieło, ale mimo wszystko polecam „Mandy”. Z pewnością nie pozostawia obojętnym. Ciekawe, jak duża część tej psychodelii pochodzi od jednego z producentów, czyli włochatostopego Elijaha Wooda. Aha – dla dociekliwych, którzy chcą wiedzieć, w jakiej to konkretnie książce tkwi zakładka. Otóż jest to „Seeker of the Serpent’s Eye” Lenory Tor. Chyba nie będzie zaskoczeniem, jak powiem, że to książka najzupełniej fikcyjna? |