powrót; do indeksunastwpna strona

nr 1 (CCXIII)
styczeń-luty 2022

Wędrowny Teatr Lalek Jeremium Patajasz
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Chodziliśmy tak po miasteczku, gawędząc, przystając tu i ówdzie, popatrując na miejscowe kobiety, na dzieciaki pędzące na rowerkach, na statecznych mieszkańców. Miasteczko było wysprzątane, a jego ulice pustoszały wieczorową porą. Potem dały się słyszeć pojedyncze kroki, rozszczekały się psy. Z rzadka przejechał samochód. Światła w oknach paliły się krótko, a wnętrza domów chowały się za ciężkimi zasłonami. Pachniało krupnikiem, czy inną jarzynową, i proszkiem do prania z Niemiec. Tutejsza młodzież była niemal niezauważalna. I niewiele też widziała, chłonąc wieści ze świata przez okna swoich telefonów. Pewne ożywienie wprowadzały ekipy przygotowujące scenę i festyn z okazji jubileuszu. Burmistrz wprawdzie spodziewał się wizyty wojewody oraz licznej reprezentacji lokalnych mediów, ale ci mieli pojawić się dopiero w sobotę.
– Jeremiaszu, stare jest to miasteczko, ale jakby takie niedopieszczone – zauważyłem przy naszej skromnej kolacji złożonej z pomidorów z cebulką ze śmietaną i chleba.
• • •
Czułem jak Z. powolutku przesiąka przeze mnie, destyluje się i zostawia mi szlamowate nacieki. Nie można długo tu siedzieć, bo można zarosnąć od środka, jak nic.
Popijaliśmy kolację chłodnym piwem, bo wieczór był upalny. Jeremiasz uważał, że piwo wymyśliła ludzkość w chwili największego swojego natchnienia i trzeba przyznać, że i w tym miał rację.
– Wiesz, Michałku, coraz mam mniej ochoty na te całe występy – powiedział, smakując złoty napój. – Pora by z tym skończyć. O, co by mi szkodziło siedzieć na jakimś ciepłym ganku, w zielonym ogródku i piwo sobie pić wieczorem.
Czasem tak mówił. Zresztą, widać i jemu to miejsce dawało się odczuć; jak reumatyzm w deszczowe lato.
– Ty byś dzieci miał, psa i kota. Co by ci to szkodziło? – snuł swoją wizję, która nijak się miała do moich pragnień.
Nie mówiłem nic, bo i nie wymagało to odpowiedzi.
– Może byśmy sobie pojechali cichutko, raniutko, co? – zaproponował.
To już wymagało riposty.
– Może jednak nie – powiedziałem tylko.
I nie zdążył mi nic powiedzieć, bo przed nami pojawił się ksiądz. Nawet gdyby nie miał koloratki pod szyją, i tak trudno byłoby pomylić się co do jego profesji. Jakby przed nim szło kadzidło, a za nim mirra i złoto.
– Panowie artyści? – zagaił.
Panowie przytaknęli.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
– Pięknie, pięknie. – Dostaliśmy pochwałę na wyrost. – Ja sam kiedyś grywałem, he, he. Jak nasz ojciec święty, nie przymierzając. I nawet teatr mieliśmy. Ale co zrobić, jak Bóg do posługi powołał.
Niedoszły aktor westchnął bardzo ładnie i obdarzył nas ciepłym uśmiechem. Jeremiasz odpowiedział swoim, szerokim od ucha do ucha, trzymanym na specjalne okazje. Od słowa do słowa znaleźliśmy się na kolacji u szanownego proboszcza, zamieniając nasze pomidorki na chwiejnym stoliku na ciężki stół z pełnymi jadła talerzami malowanymi w koguciki i kwiatki. Jeremiasz na tę okoliczność przyczesał włosy i siedział przy księżowskim stole z godną miną. Na obrusie w elegancki hafcik naustawianych była mnogość marynowanych grzybków, pachnących pasztecików, chrupiących bułeczek. Nie odmawialiśmy ani jedzenia, ani napitku, chwaląc ich jakość i moc.
– Ewunia nam dzisiaj gotuje, bo gospodyni coś zaniemogła – wyjaśnił gospodarz, gdy młoda kobieta krzątała się wokół stołu. – Ale mama ją wszystkiego wyuczyła jak trzeba.
Dziewczyna nie komentowała, nie uśmiechała się, serwowała śledziki, zbierała talerze, podawała sałatkę, wędliny i udźce kurczaków z chrupiącą skórką. Księżulo bawił rozmową Jeremiasza, wedle starszeństwa i nie zwracając na mnie większej uwagi. Nie było dla mnie miejsca w konwersacji o sprawach najwyższych, jak czuwanie nad owieczkami i strzeżenie ich przed złymi wilkami, którzy to wilcy w różnych kryją się przebraniach.
• • •
– A panowie tak w drodze cały czas? – zapytał po kilku przekąskach i kieliszkach wódki zimnej i oleistej. – Co i rusz w innym miejscu?
Nie wiem, czy w głosie była bardziej tęsknota, czy przygana.
– Ano, taka dola – przytaknął Jeremiasz.
– Łatwo się zgubić – poinformował nas gospodarz. – Człowiek potrzebuje, żeby korzenie zapuścić – pouczył.
– Kiedy nas muzy powołały na służbę. – Jeremiasz podniósł kieliszek. – Za powołania!
Wypiliśmy.
– Tu, w Z., nie mamy wiele sztuki – powiedział ksiądz, chrupiąc marynowaną cebulkę. – Ale to dobre miasteczko i ludzie u nas z sercem na dłoni.
– Różnie słyszeliśmy. Jakieś historie o złym policjancie – odezwałem się.
Niepotrzebnie. Gospodarz wydął usta, patrząc na mnie chłodnym wzrokiem, jakby chciał przeskanować moje grzechy główne i poboczne.
– Zawsze się znajdą się tacy, co niewinnego będą chcieli zmieszać z błotem – powiedział w końcu. – I nieprzychylne uszy, które chcą słuchać. Ja bym uważał. Nie każdemu musimy u nas dawać posłuch.
Co zabrzmiało jak groźba. Jeremiasz podniósł kieliszek. Ksiądz dobrodziej przyjął toast, poluzował pasek od spodni i zmienił temat.
– A wiecie, że ja to grałem i Romea? – zachichotał. – Byłem za amanta.
Gdy przeszedł do deklamowania fragmentów wierszy poetów polskich i zagranicznych, podniosłem się dyskretnie z krzesła. Szukając łazienki, zbłądziłem do kuchni. Z bliska Ewa wyglądała na starszą. Kroiła ciasto i przekładała je na paterę.
– Smakowało? – zapytała i zlizała okruszki z noża. – Dać dokładkę?
Lubię, kiedy kobiety mnie karmią, zanim wezmą do łóżka. Do jej łóżka trafiłem godzinę później. Stało w domku niedaleko plebanii. Ewa smakowała wanilią i nie mogłem się nią nasycić. I ona wydawała się wygłodniała, z takim bezwstydem brała, co chciała.
– W każdym mieście dziewczyna, co? – spytała, kiedy leżeliśmy odpoczywając.
Zawsze coś takiego mówią. Nie należy wtedy odpowiadać. Pomilczeliśmy sobie.
– Pojechałabym z wami – powiedziała i słyszałem w jej głosie to samo pragnienie, które pokazała mi już wcześniej.
– Z nami, czy stąd? – zapytałem.
Uśmiechnęła się i przytuliła.
• • •
Rano, w dniu występu, zrobiliśmy próbę świateł i dźwięku w salce tutejszego domu kultury. Kiedy przyszła pora naszego przedstawienia, sala była pełna, przyszli też oficjele. Widać pomogła reklama, którą robiliśmy sobie od przyjazdu. Od niechcenia rzucane słowa i zapowiedzi zrobiły swoje, bilety się wyprzedały. Zamknąłem kasetkę i schowałem ją w niedużym sejfie w naszym samochodzie zaparkowanym tuż obok budynku.
– Dzień dobry – usłyszałem i, gdy się odwróciłem, zobaczyłem Ewę.
W ułamku chwili pomyślałem, że naprawdę chce z nami wyjechać, że jest gotowa rzucić wszystko i pójść za mną. „Uratuję ją jedną” – pomyślałem i ujrzałem się rycerzem w lśniącej zbroi. Wyświetlił mi się film, jak tulę ją co wieczór na mojej twardej koi, jak pijemy razem kawę i jak Jeremiasz śmieje się do nas.
A potem obok niej pojawił się mężczyzna, który mocnym ramieniem objął ją w niemylnym znaku własności.
– Narzeczona wyciągnęła mnie na to wasze przedstawienie – powiedział w ramach powitania, a potem odszedł, gdy zawibrowała mu komórka.
Patrzyłem na Ewę, filigranową, złocistą jak letnie popołudnie dziewczynę i wciąż widziałem ciężką rękę na jej ramieniu.
– Byłam z tobą – powiedziała cicho – bo nie jesteś prawdziwy, więc to nie grzech.
• • •
Jestem kuglarzem, artystą wędrownym. Włączyłem światła, jak trzeba, pouczyłem realizatora od dźwięku raz jeszcze, co i jak, zostawiłem mu rozpiskę, żeby się chłopak nie zagubił i dołączyłem do Jeremiasza. Siedział już na swoim zydelku przy scenie. Stary mężczyzna z lalką na kolanach. Głowę miał pochyloną, oczy przymknięte, jakby drzemał. Bez słowa wziąłem swoją lalkę. Kiedy nadszedł czas, dźwiękowiec zaczął. Jeremiasz podniósł się, mrugnął do mnie i weszliśmy na kolebiącą się scenę. A potem zaczęło się dziać.
Jeremiasz opowiadał historię prostą, historię wstrząsającą, historię trudną. Akompaniowałem mu, jak setki razy wcześniej. Jego ruch – mój ruch. Jego lalka – moja lalka. Jego głos, mocny, ciężki. Mój głos, głos cienia, głos zza lustra, które on ustawił przed ludźmi, przed całym miasteczkiem. Widzieli się w swoich kuchniach, słyszeli w swoich szeptach. Dźwiękach zamykanych drzwi. Urwanych krzykach i skowytach. Postawił im lustro i kazał patrzeć. Na policjanta, który gwałcił córkę. Która odeszła jak Lot, bez jednego spojrzenia przez ramię. Kazał patrzeć na księdza, który macał kolejne gospodynie i grzeszył po cichu w przepoconej pościeli. Na każdego rodzica, który nie wiedział, że jego latorośl gnije. Na wszystko, co małe, spleśniałe, co śmierdzi. A przecież, mówił im Jeremiasz, mówiły jego lalki, nasze lalki, a przecież człowiek ma nad sobą niebo gwiaździste. Ma prawo moralne w sobie. Ma jedno życie. Każdej nocy z tego życia odcina bezpowrotnie jeden dzień.
I tak, minuta po minucie, robił im Jeremiasz to, co umiał robić najlepiej.
Szum narastał powoli i nieuchronnie, a na koniec był już całkiem głośny.
– Tego chuja trzeba było dawno powiesić za jaja – rzucił ktoś w drugim rzędzie i chyba wyraził uczucia części widowni, bo dostał oklaski.
– Jebnij się w łeb – odpowiedziała mu przeciwna strona.
– Odezwał się święty!
Zaczęły się szurania krzesłami i krzyki. Ktoś wbiegł na scenę i wykrzyczał, szarpiąc mnie za kark:
– Wy skurwysyny!
Ktoś przewrócił Jeremiasza, ktoś zrzucił reflektor. Wyszarpnąłem się z uścisku, jednym skokiem byłem przy Jeremiaszu. Odepchnąłem jakiegoś niezbyt ciężkiego przeciwnika, dźwignąłem starca i, osłaniając go sobą, ruszyłem z nim do tylnego wejścia. Oberwałem jeszcze w łeb, ale udało się wyjść.
Samochód był blisko, wsiedliśmy. Zablokowałem drzwi. Usłyszeliśmy dźwięki syren – policja i chyba straż pożarna. Dom kultury rozbłysnął światłami. Dały się słyszeć głośniejsze krzyki i jakieś awantury.
– Lepiej już stąd jedźmy, Michałku – powiedział Jeremiasz.
I, przysięgam, w jego głosie była uciecha.
powrót; do indeksunastwpna strona

16
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.