Nowy „Candyman” cierpi na kilka przypadłości. Jednak tą najdotkliwszą jest niedobór Tony′ego Todda w czasie antenowym.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Pierwszy „Candyman” z 1992 roku to jeden z horrorów mojej młodości. Doskonale pamiętam moment, kiedy oglądałem go po raz pierwszy i jakie zrobił na mnie wrażenie. Z kolejnymi odsłonami serii nie było już jednak tak dobrze. Po kompletnym nieporozumieniu, którym była część numer trzy, nie zdziwiłem się, że na ponad dwie dekady porzucono ten tytuł. Niemniej postać czarnoskórego, potężnego mężczyzny z szaleństwem malującym się na twarzy, ubranego w brudny kożuch, pod którym skrywa ciało oblepione pszczołami i z hakiem zamiast dłoni, stała się tak samo kultowa, jak Freddy Krueger, Jason Voorhees czy Michael Myers. Złe wspomnienie po kontynuacjach dawno minęło i w sumie z odświeżenia marki „Candymana” byłem całkiem zadowolony. Smaczku całości dodawała wiadomość, że pieczę producencką nad tą produkcją objął Jordal Peele (współtworzył też scenariusz). Może zachwyty nad „Uciekaj!” wobec niego były lekko przesadzone, a „To my” zawierał niepotrzebne udziwnienia, ale oba filmy posiadały ciekawy klimat. Była więc nadzieja na to, że nowy „Candyman” będzie solidnie zrobiony. Główny bohaterem filmu jest Anthony (Yahya Abdul-Mateen II), malarz i fotograf, który zamieszkał ze swoją dziewczyną w nowym bloku w dzielnicy Cabrini-Green w Chicago. Spacerując po okolicy w poszukiwaniu inspiracji, dowiaduje się o legendzie Candymana, w którą wierzyli okoliczni mieszkańcy za czasów, gdy Cabrini-Green było synonimem ubóstwa i przestępczości. Podobno złego ducha mężczyzny z hakiem zamiast dłoni można było wywołać powtarzając pięć razy przed lustrem jego imię. Historia ta staje się obsesją Anthony′ego, który przelewa ją na swoje dzieła. Mamy więc trochę powtórkę z rozrywki, tyle tylko, że zamiast studentki Helen Lyle otrzymaliśmy artystę. Twórcy idą więc tą samą ścieżką, co w oryginale. Znów towarzyszy nam tajemnica i powolne jej odkrywanie – oraz straszącego w ciemności Candymana. Są kolejne osoby wymawiające jego imię przed lustrem, co kończy się dla nich nieprzyjemnie. Wreszcie jest popadający w coraz większy obłęd główny bohater i jego bliscy, którzy nie wierzą w opowieści o klątwie. I w sumie nie powinniśmy spodziewać się czegoś innego. Niestety Yahya Abdul-Mateen II nie potrafi przekonująco wczuć się w rolę. Ani przez moment mu nie współczujemy, a największe emocje wywołuje nie w momencie, kiedy mierzy się Candymanem, a kiedy robi obciach swojej dziewczynie na załatwionym przez nią wernisażu. Nieco inaczej podchodzi się tu za to do samej postaci mordercy. Jest on pewną ideą, personifikacją lęków osób wykluczonych ze społeczeństwa. Tu z naciskiem na Czarnych, którzy w głównej mierze zamieszkiwali Cabrini-Green. Nie zmienia to jednak faktu, że posiada on twarz. I niestety nienależącą do Tony′ego Todda. Choć ta też się pojawia, tyle, że tylko na ułamek sekundy. W przeważającej większości scen aktorem wcielającym się w Candymana jest Michael Hargrove, który nawet w diabolicznej charakteryzacji nie budzi takiego przerażenia, jak jego poprzednik. To niestety problem, który ciężko przeskoczyć, a który dotknął chociażby nową wersję „Koszmaru z ulicy Wiązów”, gdzie zamiast Roberta Englunda pojawił się Jackie Earle Haley. Na końcu nie mogę nie poruszyć nachalnego przesłania spod znaku ruchu Black Lives Matter. I nie chodzi o to, że pozytywni bohaterowie są Czarni, a ofiarami głównie Biali. To nawet dało się zgrabnie wyjaśnić wskrzeszeniem mitu Candymana jako czegoś, co należało do pierwotnych mieszkańców Cabrini-Green. I to nawet uważam za plus tej produkcji, ponieważ pokazywała znany motyw w innym świetle. Jednak ostentacyjne prezentowanie policji, niczym Białych sadystów, którzy tylko filują, by spuścić śmiertelny łomot jakiemuś kolorowemu jest szyte zbyt grubymi nićmi. Niestety im bliżej finału, tym tego typu zagrania stają się coraz mocniejsze, aż wreszcie następuje końcówka, o której nie można powiedzieć inaczej, niż to, że jest dodana całkowicie od czapy i zasadniczo psuje cały film. I nie chodzi o to, by wybielać (nomen omen) stosowanie nieuzasadnionej przemocy przez mundurowych, ale tu posłużono się taką łopatologią, że aż żal, iż w sumie nie najgorsze wrażenie, jakie robi cały film zostało zniweczone. Przecież pierwsza część „Candymana” też mówiła o nierównościach społecznych, ale o wiele subtelniej. W sumie więc mamy do czynienia z rozczarowaniem. Owszem, od strony wizualnej nie ma się do czego przyczepić, niemniej od emocjonalnej wieje pustką. Po pierwszej części bałem się powiedzieć pięć razy „Candyman” przed lustrem. Po seansie tej nawet mi się tego nie chce robić.
Tytuł: Candyman Data premiery: 25 sierpnia 2021 Kraj produkcji: USA Czas trwania: 1 godz. 31 min Gatunek: groza / horror Ekstrakt: 50% |