Lubcza to mała mieścina, w której życie toczy się leniwie, od dawna utartym i niczym niemąconym torem. Jedyną atrakcją są dla miejscowych przyjeżdżający co roku latem archeologowie, którzy prowadzą swoje żmudne badania. Dopiero gdy jeden z nich zostaje zamordowany, spokój miasteczka pryska. Taki jest punkt wyjścia mikropowieści Witolda Szymanderskiego „Ekspedycja”.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Prozaik Witold Szymanderski (1941-2011) zaliczył dwa podejścia do „powieści milicyjnej”: jedno mocno sztampowe i z tego też powodu – mówiąc eufemistycznie – średnio udane (vide „ Spokojne uzdrowisko” z 1973 roku); drugie – dla odmiany – całkiem przyzwoite. W tym przypadku chodzi o wydaną rok wcześniej „Ekspedycję”. Oba teksty ukazały się w serii „Ewa wzywa 07…”, co już samo w sobie zapewniało sporą popularność wśród czytelników, bo zeszyty Iskier wydawane były przecież w olbrzymich, jak na dzisiejsze czasy, stu-, a nawet stupięćdziesięciotysięcznych nakładach. Tematycznie mikropowieść ta nawiązuje do wydanej pierwotnie piętnaście lat wcześniej książki Zbigniewa Nienackiego zatytułowanej „Uroczysko”. Wspólnym mianownikiem obu dzieł jest fakt, że ich (współ)bohaterami są pracujący na wykopaliskach archeologowie. I – oczywiście – pojawiający się w nich wątek sensacyjno-kryminalny. Podstawowa różnica polega natomiast na tym, że Szymanderski napisał „Ekspedycję” dla dorosłych czytelników, podczas gdy targetem Nienackiego była młodzież. Mamy lipiec 1970 roku; ostatnie miesiące „panowania” Władysława Gomułki. Nic jeszcze nie zapowiada jego żałosnego końca. Michał Jasiołd, warszawski student Akademii Sztuk Pięknych – długowłosy, co ma znaczenie dla dalszego ciągu tej opowieści – planuje wakacyjny wypad na obóz wędrowny w Bieszczady. Pojawia się jednak u niego kuzyn, Marian Zakrzewski, i namawia na zmianę kierunku: zamiast na połoniny – proponuje wspólny wyjazd do Lubczy, niewielkiej miejscowości, w której od kilku lat w miesiącach letnich pracują archeologowie. Wykopaliskami kieruje docent Zenon Karpiak, który jest u progu dokonania rewelacyjnego odkrycia. Otóż wszystko wskazuje na to, że nieopodal zamku znaleziono pozostałości nie tylko po osadzie wczesnopiastowskiej (z czasów księcia Mieszka I), ale znacznie, znacznie starszej, bo sięgającej epoki kultury łużyckiej, a więc starożytności. Gdyby to się ostatecznie potwierdziło, docent Karpiak zapisałby się w annałach polskiej, ba! europejskiej, archeologii. Co miałby w tym gronie robić Jasiołd? Jako malarz – wykonywałby rysunki odnalezionych w ziemi przedmiotów oraz tak zwane „profile”. Zastąpiłby w tym asystentkę docenta Barbarę Kawecką, która w czasie prac doznała kontuzji nogi, uniemożliwiającej jej wchodzenie do wykopów. I nawet jeśli wizja romantycznych spacerów po bieszczadzkich pagórkach i wzniesieniach była bardzo kusząca, Michał potrafi z niej zrezygnować. I to w miarę bezboleśnie, licząc zapewne na przychylność pracujących na wykopaliskach studentek – Hanki i Bożeny. Grono archeologów, nie licząc zatrudnionych miejscowych robotników i licealistów, uzupełnia jeszcze doktor Benedykt Tur, bardzo rzetelny badacz, który lubi każde stanowisko zbadać najdokładniej, jak się da. Zdawałoby się, że w takiej ekipie trudno byłoby znaleźć potencjalną ofiarę, a tym bardziej ewentualnego przestępcę. A jednak! Gdy tylko pojawiają się w Lubczy Zakrzewski i Jasiołd, zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Do wynajmowanego przez kuzynów pokoju włamuje się miejscowy „niebieski ptak”, Miecio Kowalski, którego nakrywa i przepędza właścicielka domu, pani Malińska. Tego samego dnia, przeglądając z ciekawości przedmioty zgromadzone w wyniku prac archeologicznych przez doktora Tura, gospodyni trafia na słoiczek ze złotymi monetami, który następnie znika. Znikają także Marian i Michał, a Benedykt zostaje znaleziony martwy w zasypanym dole, w którym jeszcze kilka godzin wcześniej trwały prace. Na dodatek po sekcji zwłok okazuje się, że nie był to wcale nieszczęśliwy wypadek, ale… brutalne morderstwo. Miejscowy komendant, starszy sierżant Łukaszczyk, nie miał do tej pory do czynienia z podobnymi zdarzeniami. Owszem, kradzieże, bójki, ale zbrodnia i to, jak się zdaje, dokonana z premedytacją – tego w Lubczy, przynajmniej od czasu wojny, nie było. Mimo to ambitny milicjant rusza do akcji i niechętnie patrzy na przysłanego z powiatu porucznika Szłapowicza, a jeszcze bardziej niechętnie na porucznika Urbaniaka z Komendy Wojewódzkiej MO. Na szczęście dla Łukaszczyka tamci traktują sprawę jako dopust Boży, co z kolei jemu daje szansę wykazania się. Zwłaszcza że sierżant interesuje się archeologią i podstawową wiedzę na jej temat posiada. Ma też mózg i wie, jak tego organu używać. W każdym razie pierwsza teoria, jaka się pojawia – że to kuzynowie obrabowali Tura (vide zniknięcie słoiczka z monetami), a potem uciekli z Lubczy – wydaje mu się zbyt prosta. Zaczyna więc regularne śledztwo. Wątek kryminalny nie jest wprawdzie szczególnie nowatorski, ale z zainteresowaniem śledzi się tło obyczajowe opowieści. Wszak to głęboka prowincja, chciałoby się rzec, że dziura zabita dechami. Milicjanci jeżdżą po okolicy rowerami, a kiedy trzeba wybrać się do powiatu – przesiadają się na motocykl. W całej miejscowości jest jeden kiosk Ruchu, do którego gazety – w tym obowiązkową „Trybunę Ludu” – codziennie rano dowodzi autobus PKS-u. Ta zbrodnia dokonana na młodym, niespełna trzydziestoletnim naukowcu absolutnie tu nie pasuje. Tym bardziej jest więc intrygująca. Szymanderski postawił na „egzotyczne” tło akcji i tym wygrał. Podobny manewr wykonał w przypadku wydanego rok później „ Spokojnego uzdrowiska”, lecz w tym drugim przypadku zawiodła go wyobraźnia i chęć nadmiernego skomplikowania intrygi. Jak się okazuje, czasami – chociaż nie zawsze – prościej oznacza też: lepiej.
Tytuł: Ekspedycja Data wydania: 1972 Format: 51s. Gatunek: kryminał / sensacja / thriller Ekstrakt: 60% |