powrót; do indeksunastwpna strona

nr 6 (CCXVIII)
lipiec-sierpień 2022

Lagasz. Za cenę krwi
Barbara Konopka
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Strażnicy, którzy go znaleźli, rozpoznali jego oblicze. Pogłoski o przegranej bitwie dotarły do pałacu i spodziewano się, że upadły król, jeśli zachowa życie, a wrogowie się nad nim ulitują, będzie szukał schronienia i azylu właśnie w Lagasz.
Zaniesiono go do pałacu, ale król Szaachann nie był zachwycony widokiem bratanka. Nie mogąc zignorować więzów krwi, wyłącznie z obowiązku nakazał umieścić go w jednej z komnat i opatrzyć rany.
– Ma nadzieję, że krewny wyzionie ducha przed zachodem słońca. Czeka go rozczarowanie – szeptały niewolnice, przemywając głębokie rany po pazurach lamparta na twarzy i torsie Hassema. Krwawe bruzdy smarowano maściami, które miały uśmierzyć ból i przyśpieszyć gojenie. Kapłani odprawili modły do bogów i czary. Okadzono komnatę świętym dymem. Ustawiono błagalne figurki wotywne.
Ensi Szaachann nadszedł ocenić gorliwe starania kapłanów i służby, powiódł surowym wzrokiem po swych poddanych, zacisnął usta i opuścił komnatę bratanka. Wszyscy, którzy w jednej chwili pojęli niechęć króla, szybko podążyli za nim, pozostawiając Hassema własnemu losowi. Wszyscy prócz niskiego kapłana o nalanej twarzy i bystrych oczach, który szacował nieprzytomnego mężczyznę tak, jak szacuje się narzędzie, z którego ma się nadzieję zbudować wielki dom. Niski kapłan przechylił głowę i widział przed sobą nie człowieka z krwi i kości, ale szansę, którą mógł pochwycić w garść.
„Ktoś, kto przetrwał mimo przegranej bitwy, kto nie umarł ranny na pustyni, musi nie tylko mieć ogromną siłę i hart ducha, ale też być częścią boskich planów” – Gizzoh chciał stać się ich częścią, a może nawet (na ile śmiertelnik mógł się ważyć) mieć na nie wpływ.
• • •
Hefirhenn śniła o górach Elbruz i błyszczących ślepiach lamparta. Śniła o świecie bez bólu. Z tego snu nie chciała się budzić, ale bogowie nie spełnili jej życzenia. Otworzyła oczy, wiedząc, że znajduje się na powrót w swej komnacie w pałacu w Urhussum.
Napotkała spojrzenie Nasserheha, który czuwał przy jej łóżku.
– Jak się dziś czujesz? – spytał z cieniem uśmiechu na wargach.
– Moje ciało jest coraz zdrowsze, ale umysł chory, pełen ciemności, krwi i żądzy zemsty.
– Noszenie na sobie boskich zaklęć to ogromne brzemię. Czy czujesz ich moc?
– Nie, tylko piekący ból, królu. Ból i żal, który mu towarzyszy i przyćmiewa wszystko inne. – Rześkie powietrze poranka zakołysało zasłonami. Hefirhenn spojrzała na nieskalany błękit nieba, palmy daktylowe widoczne w ogrodzie i na kwiaty hibiskusa. Usiadła i opuściła bose stopy na posadzkę.
Popatrzył na drobne, smagłe ramiona pokryte symbolami, odczytując boskie imiona i zaklęcia. Zastanawiał się, czy, gdy już zgaśnie ból, pewnego dnia lub nocy, lub poranka, Hefirhenn odkryje, że jej zdolności albo wiedza wykraczają poza obszar dostępny śmiertelnikom. Kapłani dostarczyli mu gliniane tabliczki opisujące podobne przypadki. Wedle tych opisów, Hefirhenn nie była już człowiekiem. Jej świętość nie podlegała dyskusji. Słudzy, których jej przydzielił, mieli obowiązek zabezpieczać jej magiczne włosy, paznokcie i świętą krew tak, aby nikt nieupoważniony nie mógł ich wykorzystać.
Czymże jednak była? Demonem? Narzędziem bogów? Ciekawość rozpalała myśli Nasserheha, ale nie znajdował odpowiedzi na żadne ze swych pytań. Jeszcze nie.
Wiedział nazbyt dobrze jakie to uczucie być zdradzonym, jakie to uczucie doświadczyć niesprawiedliwości i nienawidzić kogoś ze wszystkich sił. Ale nie chciał o tym mówić Hefirhenn, bo dla niej krzywda jakiej doznała była jedyną krzywdą na świecie, wyjątkową, godną najwyższego potępienia, ponieważ była jej własna.
– Dlaczego mi pomogłeś… Dlaczego mnie oszczędziłeś? – spytała, bawiąc się w zamyśleniu kosmykiem włosów.
– Z wielu powodów. Chciałabyś, żebym je wymienił?
– Nie. Myślę, że znam wszystkie. Po pierwsze, otrzymałam już karę, na którą zasłużyłam. Po drugie, biorąc pod uwagę okoliczności, mamy wspólnego wroga, którego zguby żarliwie pragniemy. Poza tym sądzisz, że bogowie mnie oszczędzili, a nosząc na sobie ich zaklęcia, zasługuję na cień zigguratu.
– Mylisz się co do jednego. Nie uważam, że zasłużyłaś na to, co cię spotkało. Wprost przeciwnie. Myślę, że Hassem nie ma honoru ani poczucia przyzwoitości. Jego czynu nie sposób usprawiedliwić.
Wstała, aby się ubrać. W międzyczasie więc Nasserheh przywołał niewolnice, by wniosły jedzenie. Patrzył, jak harfiarka nakłada tunikę, podczas gdy kobiety ustawiały nakrycia i potrawy dla dwojga.
Szata, którą wybrała Hefirhenn, była nad wyraz skąpa. Utkana z delikatnego, białego lnu nie drażniła niedawno poranionego ciała, a przez przejrzysty materiał zmysłowo prześwitywały kontury ciała. Krawędzie cięć nie były już krwistoczerwone, ale jasnoróżowe tam, gdzie skóra zasklepiła rany. Uzdrowiciele doskonale się sprawili. Twierdzili, że wskutek działania maści i opatrunków blizny na twarzy będą nieznaczne. Skaryfikacje na ciele miały jednak pozostać głębokie i wyraźnie widoczne.
– Czy odurzył cię czymś?
Dziewczyna spojrzała na niego, lekko unosząc brwi, w niemym pytaniu. Nie zrozumiała, co miał na myśli.
– Gdy nacinał znaki… – dopowiedział, żałując, że musi ją o to pytać. Chciał jednak wiedzieć. Chciał wiedzieć wszystko.
– Nie. Związał mnie. Byłam całkowicie świadoma, jeśli o to ci chodzi. Krzyczałam, ale mnie nie dostrzegał, nie patrzył na mnie jak na człowieka. Zachowywał się jak ktoś zupełnie odległy i obcy.
Nasserheh poczuł wściekłość.
– Powinienem był go zabić, gdy był w mojej mocy – warknął.
Hefirhenn uśmiechnęła się nieznacznie. Jej mroczne oczy wpatrzyły się w niego przenikliwie, ale z odrobiną zdziwienia, jakby nie spodziewała się jego współczucia.
– Oboje popełniliśmy ten błąd.
• • •
Hassemowi śniły się nabiegłe krwią i przerażeniem ślepia rozszarpywanych koni. Rżenie przeszło w przeraźliwy skowyt, od którego zrobiło mu się niedobrze. Nozdrza wypełnił mu smród ich agonii, ciężki, metaliczny, przerażający. Ścisnął mocniej w ręce mały nożyk, niemal bezbronny w starciu ze zgłodniałym, wściekłym lampartem.
Zwarty kłąb sierści i pazurów powalił Hassema na ziemię, przygniótł swoim ciężarem zadając rany. Hassem ciął raz po razie, niemal na oślep, gdy spływająca po twarzy krew zamknęła mu prawe oko. Ból przeszywał go na wskroś i tylko rosnąca panika dawała mu siłę, by mógł bezradnie ścigać małym nożykiem błyski futra i kłów, czując, że jest zgubiony.
Nagle przez czerwonawą mgłę dostrzegł rozjarzone furią oko i ugodził je. Oko za oko. Dźgał wielokrotnie na oślep, krzycząc z bólu i paniki, dopóki lampart całkiem nie znieruchomiał. Uspokoił się, dopiero gdy drapieżnik znieruchomiał, rzężąc w agonii.
Drżąc na całym ciele przeczołgał się pod truchłem zwierzęcia, po mokrym, czerwonym piasku, kalecząc łokcie i kolana na ostrych kamieniach i żwirze. Czołgał się i pełzł w raniącym gorącu, odbierającym mu dech i wysysającym ostatek woli, każącym przeć naprzód, aż znajdzie cień, aż znajdzie wodę, aż przestanie boleć.
Innym razem śniła mu się bogini Ereszkigal siedząca na grzbietach lwów, otoczona przez sowy, na tle nocy i migotliwych gwiazd. Stał przed jej strasznym obliczem, czując bliskość śmierci. Sowy zerwały się do lotu. Pofrunęły, stając się coraz większe i większe. Pióra ich skrzydeł wypełniły całe niebo, skłębiły się jak gęste burzowe obłoki. Dzioby cięły się nawzajem, aż niebo spłynęło szkarłatem.
Innym razem szedł przez pustkowie, a straszne pragnienie toczyło go od środka. Miał z sobą bukłak wody i chociaż pił i pił, dopóki woda się nie skończyła, nie potrafił zaspokoić nią pragnienia.
• • •
Hassem, każdego dnia zdrowszy i silniejszy, był też coraz bardziej świadomy nieustannie towarzyszących mu spojrzeń. Uporczywe, niechętne oczy towarzyszyły mu wszędzie, dokąd się udał. Może dlatego ziggurat w Lagasz wydawał mu się ponurym i mrocznym miejscem, pełnym groźnych zakamarków. Przez okna wpadało niewiele światła, ściany sal zdobiły mozaiki z czerwonych i czarnych kamieni, a on czuł się tak, jakby znalazł się w potrzasku, otoczony przez nieprzyjaciół. Nie tego oczekiwał.
Aż w końcu pewnego dnia Szaachann nakazał mu stawić się przed swoim obliczem. Spotkanie przebiegało w oficjalnej, chłodnej atmosferze. Wuj zasiadał na tronie i patrzył z góry na bratanka, który musiał się przed nim pokłonić. Obaj wiedzieli, że nie przywykł do okazywania poddaństwa i że gorzko przełknął to upokorzenie. Z boku, poniżej podwyższenia, siedziały nałożnice władcy rozmawiając szeptem i chichocząc. Najstarszy syn króla stał za ojcem. Miał czternaście lat.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

6
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.