Kojarzymy go głównie, jako twórcę muzyki filmowej, ale sprowadzać twórczość Vangelisa jedynie do tego wyrywka jego działalności muzycznej byłoby sporą niesprawiedliwością. Ponieważ październik jest dobrym miesiącem na wspominki, przypomnijmy dziesięć najwspanialszych utworów zmarłego w maju artysty. I oczywiście motywów z soundtracków nie zabraknie. „Heaven and Hell Part I” („Heaven and Hell”, 1975 r.) Zaczniemy od pierwszego wielkiego dzieła w solowej karierze Vangelisa. Wielkiego w sensie duchowym, jak i fizycznym, albowiem w wydaniach albumu na CD krótsze utwory połączono w dwie, ponad dwudziestominutowe suity. Choć wcześniej Grek współtworzył psychodeliczną formację Aphrodite’s Child (wraz z m.in. Demisem Roussosem), nagrał kilka soundtracków i dwie płyty solowe, prawdziwą klasę pokazał właśnie na albumie „Heaven and Hell”, nowatorsko łącząc rock progresywny z elektroniką. Warto dodać, że fragment z podtytułem „So Long Ago, So Clear” to pierwsze wspólne dokonanie kompozytora z Jonem Andersonem. „I’ll Find My Way Home” („The Friends of Mr Cairo”, 1981 r.) Jeden z największych hitów w dorobku Vangelisa to efekt współpracy z wokalistą Yes (wówczas poza zespołem) Jonem Andersonem. Co ciekawe, nie trafił na pierwsze wydanie albumu „The Friends of Mr Cairo” i stał się jego częścią dopiero od drugiej edycji (młodszej o kilka tygodni). W historii polskiej muzyki rozrywkowej „I’ll Find My Way Home” zapisał się tym, że znalazł się na szczycie pierwszego notowania Listy Przebojów Programu Trzeciego, wyprzedzając takie kultowe nagrania, jak „O! Nie rób tyle hałasu” Maanamu (miejsce drugie), „For Those About to Rock (We Salute You)” AC/DC (miejsce trzecie) oraz „51” TSA (miejsce czwarte). „Chariots of Fire” („Chariots of Fire”, 1981 r.) 1981 rok był przełomowy dla Vangelisa. Z niszowego twórcy stał się megagwiazdą popkultury. Nie tylko stworzył radiowy hit z Jonem Andersonem, ale do tego napisał jeden z najbardziej rozpoznawalnych motywów w historii muzyki filmowej. Wraz z ekranową sekwencją biegu w zwolnionym tempie, stał się swoistego rodzaju ikoną, do której później wielokrotnie nawiązywano. Kompozycja ta to również przykład muzyki popularniejszej od filmu, który ilustruje. Gdyby nie Vangelis, dziś nikt by nie pamiętał o „Rydwanach ognia”. „Nerve Centre” („The City”, 1990 r.) Album „The City” został zainspirowany zgiełkiem wielkiego miasta. Vangelis skomponował go w pokoju hotelu De La Ville w Rzymie. Mieszkał tam w czasie, kiedy Roman Polański kręcił „Gorzkie gody”, do którego to obrazu Grek pisał ścieżkę dźwiękową. Swoją drogą, głos reżysera i aktorki Emmanuelle Seigner, pojawiają się na „The City”. Choć cały krążek jest świetny, najbardziej lubię industrialny „Nerve Centre”, o którym można śmiało powiedzieć, że w pełni ilustruje hasło: „miasto, masa, maszyna”. „Conquest of Paradise” („1492: Conquest of Paradise”, 1992 r.) Kolejny kultowy motyw przewodni, który podniósł rangę filmu. W tym wypadku chodzi o obraz Ridleya Scotta „1492. Wyprawa do raju”. Utwór niespodziewanie stał się przebojem, pomimo, że jego osią jest chór śpiewający po łacinie. Kompozycja w kilku krajach dotarła na pierwsze miejsce list przebojów (Belgia, Holandia, Niemcy, Szwajcaria). Natomiast album zawierający cała ścieżkę dźwiękową, całkiem zasłużenie, w Polsce zdobył status Złotej Płyty. „Main Titles” („Blade Runner”, 1994 r.) Jak wiemy, „Łowca androidów” nie od razu spotkał się z uznaniem krytyki. Dotyczy to również ścieżki dźwiękowej autorstwa Vangelisa. Pierwotnie opublikowano tylko jej wersję orkiestrową. Dopiero w 1994 roku oficjalnie wydano oryginał. Dziś jest otoczony równie wielkim kultem, co film. Ciężko wybrać jej najlepszy fragment. Sięgnijmy więc po motyw przewodni, który na płycie urozmaicony jest dźwiękami archaicznego komputera i głosem Harrisona Forda. „Tears in Rain” („Blade Runner”, 1994 r.) Ponieważ uwielbiam ten album i jest on nielicznym przypadkiem soundtracków, które można słuchać niezależnie od filmu, pokuszę się o jeszcze jednego jej reprezentanta. Skoro wyżej był motyw otwierający, to tutaj będzie kompozycja zamykająca płytę. Towarzyszy jej słynny monolog Rutgera Hauera: „Widziałem tak wiele rzeczy, których wy, ludzie, nie moglibyście sobie wyobrazić… Okręty wojenne w ogniu, wznoszące się z ramienia Oriona… Widziałem promienie C świecące w ciemności, w pobliżu Bramy Tannhäuser… Wszystkie te chwile zostaną stracone z czasem… jak… łzy w deszczu… Czas umrzeć. „. „Ask The Mountains” („Voices”, 1995 r.) Wspólne nagranie Greka z eteryczną Szwedką Stiną Nordenstam. Nie jest to pozycja specjalnie przebojowa, choć została wydana na singlu promującym album „Voices”. Służy raczej kontemplacji i najlepiej słuchać jej na słuchawkach. Tak, by nikt nie przeszkadzał w bezpamiętnym zatopieniu się w kojących dźwiękach. „Movement VI” („El Greco”, 1998 r.) Album „El Greco” nie jest wymieniany jednym tchem wraz z innymi największymi dokonaniami Vangelisa. Mniej na nim elektroniki, a więcej muzyki klasycznej. Mam jednak do niego sentyment, a zwłaszcza do tych najbardziej mrocznych fragmentów, sugestywnie oddających klimat epoki renesansu. „The Dragon” („The Dragon”, 1978 r.) Na koniec pokuszę się o przywołanie fragmentu albumu, który ukazał się bez zgody Vangelisa. Zawiera nagrania z jam session z 1971 roku. Nie powiem, by była to muzyka lekka i przyjemna. Niemniej piętnastominutowa wariacja „The Dragon” (nie mylić z identycznie zatytułowanym nagraniem z krążka „China”), czerpiąca całymi garściami z ducha rocka psychodelicznego, folku i muzyki spod znaku fusion, robi piorunujące wrażenie. Po szeregu nastrojowych kompozycji, ta może być szokiem dla słuchaczy. Ale taki był Vangelis. Prawdziwy artysta, którego ciężko było zaszufladkować. |