W świecie ksenomorfów i korporacji Wayland-Yutani chodzi wyłącznie o to, żeby dopaść robale i wykiwać Złych Ludzi. Jeśli to komuś wystarcza, „Ratunek” można uznać za spełniający oczekiwania. Patrząc jednak z boku, jest to kolejny Alienowy przeciętniak. Szkoda.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
W świetle reflektorów staje Alec Brand, niegdysiejszy młody kolonista. Rzucony przez brutalne interesy na pożarcie krwiożerczym bestiom, zostaje ocalony cudem. Wiele lat później czuje się w obowiązku spłacić dług w szeregach elitarnych kolonialnych marines. Brand trafia do jednostki, gdzie ruszy do akcji u boku legend serii, czyli Amandy Ripley i Zuli Hendricks. Dzielny wojak, na którym skupia się cały czas oko historii, wraz z oddziałem trafia w miejsce, gdzie będzie musiał zmierzyć się z demonami przeszłości. Misja dotyczyć będzie oczywiście robali, tyle że te zachowują się tu jakoś dziwnie… Opowieść o zemście za doświadczenia z młodości, spotkaniu z dawnymi idolami i poświęceniu to akcyjna sztampa. Wood kontynuuje wątki z kreowanych wcześniej przez siebie podcykli „Bunt” i „Opór”. Niestety, tym razem wnosi niewiele nowego. Fabuły starczyłoby tu może na jeden, góra dwa zeszyty. W czterech tempo się ślimaczy, a to, co istotne, rozmywa w licznych wtrętach przeznaczonych dla niewtajemniczonych w bieg zdarzeń z poprzednich tomów. Zamiast klimatu grozy, jaki zrodził legendę „Alienów”, mamy tu permanentną nawalankę. Rzecz przypomina bardziej traperskie opowieści o łowach na grubego zwierza. Tylko czy po to trzeba lecieć daleko w kosmos? Mimo licznych przypominajek „Ratunek” wygląda, jakby wycięto go z większej, ale nieukończonej całości. Co gorsza, same przeskoki między zeszytami zieją wielkimi, fabularnymi dziurami, których sensownie zasypać nijak nie sposób. Nasuwa to ogólną smutną konstatację nad „Alienami” będącymi już na ostatniej prostej ich pobytu w wydawnictwie Dark Horse. Dogorywająca seria poraża bezpłciowością i inercją. Smutny to finał dorobku Wooda – pracy, która u początków rysowała się bardzo obiecująco. Nieco oddechu nadają temu tomowi rysunki. McKeown prezentuje piękne komiksowe rzemiosło. Jasny podział na kadry czy przejrzystość rysunków obwiedzionych delikatną konturówką sprawiają, że pod względem estetycznym obcowanie z tą historią to czysta przyjemność. Szczególnie dla miłośników komiksowego tradycjonalizmu. Uwagę zwracają szczególnie ukazywane efektownie ksenomorfy. Niestety są one tylko tłem historii, a do tego obrośniętym niedopowiedzeniami. Może i przyjmują afektowane pozy i zaskakujące rozmiary, jednak chciałoby się zgłębić powody tych odmienności wyglądu i zachowania. Niestety. Tom nie popycha świata „Alienów” naprzód. Gdyby nie obrazki, byłoby już zupełnie słabo. Ot, epizod spotkania z robalami dla miłośników wielkiej rozpierduchy. Jakby na podtrzymanie serii, akurat na tyle, żeby pacjent nie zszedł przedwcześnie. Wiemy już jednak, że pacjent będzie prowadzony przez kogo innego. Oby Marvel miał pomysł na reanimację. Kolejny tom z cyklu, jakich stworzyć można bez liku. Rozwleczona opowieść, która jest bardziej wypełniaczem niż popycha świat Alienów do przodu. Zadyszkę Wooda tuszują bardzo dobre, „tradycyjnie komiksowe” rysunki, cieszące oko barwami i wyrazistą przejrzystością. Plusy: - przejrzyste, tradycyjne grafiki, bez niepotrzebnych udziwnień
Minusy: - fabularna sztampa bez błysku
- zawieszenie historii w niedookreślonym kontekście
- rozwlekłość historii, w której toną istotne detale
Tytuł: Aliens. Ratunek Data wydania: 28 lutego 2020 ISBN: 9788366291362 Format: 96s. 170x260 mm Cena: 59,99 Gatunek: groza / horror, SF Ekstrakt: 50% |