powrót; do indeksunastwpna strona

nr 2 (BRE2)
Sebastian Chosiński #1 2022

Sybiracki los
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Pamiętam, że byliśmy strasznie zawszeni – wspominał pierwsze godziny spędzone z żoną. – Wzięliśmy kąpiel w balii, nasze rzeczy wyrzucono, a i tak jeszcze dłuższy czas, z przyzwyczajenia, drapaliśmy się po całym ciele. Żona, jak to kobieta, opowiadała wszystkim, kim byłem wcześniej, że znam się na samochodach. I pewnego dnia przyszło dwóch nieznajomych w cywilu. Żona przestraszyła się, że znowu coś złego. A oni do niej: „Przyjechał twój?”. Żona odpowiedziała zgodnie z prawdą: „Przyjechał!”, po czym poprosiła, aby usiedli. Oni zaczęli tłumaczyć, że wszyscy mężczyźni wzięci do wojska, dróg i tak nie ma, więc nie ma ani co budować, ani co naprawiać. Okazało się, że to byli sekretarz komitetu powiatowego z przewodniczącym powiatowej rady. Nasza gospodyni, kołchoźnica od razu na nich naskoczyła – czego od nas chcą, nie ma za co żyć, nie ma co jeść. A oni od razu szofera do kołchozu posłali po jedzenie i ten przywiózł nam mąkę, pół barana, kawałek słoniny. Wszyscy byli zadowoleni. Zapowiedzieli, że jutro przyjedzie naczelnik POM-u, zabierze mnie, pokaże warsztaty i powie, co trzeba zrobić. Przede wszystkim – twierdzili – naprawić kombajny! Drogi mogą czekać, ale zboże nie, trzeba je z pola zebrać. I tak naprawiałem kombajny, samochody, ciągniki, choć z początku nie miałem o tym zielonego pojęcia.
Powrót
Dworzec kolejowy w Pietropawłowsku</br> Fot. http://mypiter.kz
Dworzec kolejowy w Pietropawłowsku
Fot. http://mypiter.kz
– Kiedyś wezwali mnie do Komitetu Partii i mówią: „Mamy spółdzielnię produkcyjną i nie ma jej kto prowadzić, wszyscy w wojsku. Dróg i tak budować nie będziesz, więc weź się za to. Poradzisz sobie na pewno!”. Robili w tej spółdzielni różne rzeczy, między innymi szyli buty. Pierwszy raz wszedłem do warsztatu, a tam pracowali sami Polacy i Kirgizi. Robota jakoś szła. Pewnego dnia przysłali nam z garbarni zamsz. Na zwykłe buty się to nie nadawało, szkoda było. I oto zjawił się drugi sekretarz, poprosił, żeby mu kurtkę zrobić; a potem żona prokuratora – pantofelki chciała. I żeby tylko Polak szył, nie Kirgiz przypadkiem!
Mijały kolejne dni. Wojna, choć odległa, nie dawała o sobie zapomnieć. Z frontu docierały jednak coraz pomyślniejsze wieści – Niemcy zostali powstrzymani pod Stalingradem, nie udało im się zdobyć Leningradu, przegrali bitwę na Łuku Kurskim.
– A ja prowadziłem tę spółdzielnię. Potem nawet most pomagałem budować. Aż się wreszcie wojna skończyła, mężczyźni zaczęli wracać z frontu. W międzyczasie zmarła moja żona. Ożeniłem się więc po raz drugi, syn mi się urodził. W końcu okazało się, że można wracać do Polski. Żona i syn dostali bez problemu zgodę na powrót, a ja nie. Poszedłem więc do NKWD, a tam mi powiedzieli: „Musisz udowodnić, że jesteś Polakiem!”. Ale jak ja miałem to udowodnić? Przecież nie wypisano mi tego na czole. Mówię oficerowi, że muszą mieć jakieś dokumenty. „Dokumenty są – odpowiedział enkawudzista – ale w nich nie ma słowa, że jesteś Polakiem”. Wstrzymano mi zgodę na wyjazd. Wróciłem zdenerwowany do domu i mówię żonie, jak jest. Niech ona jedzie, z Polski będzie starać się mnie ratować. Na to jedna z kobiet wstała i powiedziała: „Niech nie zaprzeczają, mam twoją fotografię”. I poszła pieszo po to zdjęcie, chociaż mieszkała trzydzieści kilometrów dalej. Okazało się, że była to jeszcze fotografia sprzed wojny, a na niej ja w mundurze polskim jako dowódca oddziału motocyklistów. Poszedłem z tym do NKWD i pokazałem oficerowi, a on uśmiechnął się tylko i powiedział mi na osobności: „Ja też mam to zdjęcie, ale mnie rozkazali was tu zatrzymać”. Zgodę na wyjazd jednak otrzymałem.
Wtedy zaczęło się pakowanie. Krótkie, bo zabierać nie było czego. Prócz kilku rzeczy codziennego użytku, torby wypełniono zapasami jedzenia. Nikt przecież nie wiedział, jak długo pojedzie pociąg z Kazachstanu do Polski.
– Droga powrotna nie była łatwa – stwierdził pan Artemiusz. – W pociągu jakieś trzysta pięćdziesiąt osób: starsi panowie, kobiety, dzieci. Mnie przydzielono nadzorowanie całego transportu. Przyjechaliśmy w końcu do Polski. Był rok 1946. Pociąg dojechał do Poznania. W miejscowym Powiatowym Urzędzie Repatriacyjnym wystaraliśmy się o rzeczy dla dzieci, o jedzenie z UNRRY, byliśmy nawet z delegacją u wojewody poznańskiego. Krótko po powrocie od niego przyjechał po mnie samochód – wojewoda znów prosił. Przeczuwałem najgorsze. Myślałem: „Kiedy się to wreszcie skończy?” Ale chodziło o coś zupełnie innego. Pamiętano mnie w urzędzie sprzed wojny, szybko się dowiedziano, że wróciłem z Syberii i zaproponowano pracę w Poznaniu. Ale najpierw musiałem jeszcze odtransportować pociąg do Szczecina.
Po drodze stanęliśmy na stacji w Stargardzie Szczecińskim. Przyszło dwóch wojskowych i kazali ludziom głosować: „3 razy tak”! Kobiety pytały, o co chodzi, a oni: „To wybory!” Zdziwiły się: „Jakie wybory? Kogo wybierają?”. I odesłały ich do mnie: „Idźcie do niego, jak on powie, to będziemy głosować”. A ja tłumaczę: „My nic nie wiemy!”. I dali nam spokój… Dojechaliśmy do Szczecina. Tu nas posegregowano, rozdzielono. Wróciliśmy z Kazachstanu bez niczego, praktycznie z gołymi rękami. Nie mieliśmy żadnych pieniędzy, żadnego dobytku, musieliśmy wszystko zaczynać od zera. Nie wiedziałem, co robić, więc poszedłem do Wojewódzkiego Zarządu Dróg Publicznych. Okazało się, że naczelnik wydziału budowy dróg był bratem człowieka, który jeszcze przed wojną, jako student, odbywał u mnie praktykę. Dostałem pracę w Kamieniu Pomorskim, później przeniesiono mnie do Stargardu Szczecińskiego. Tam doczekałem się nominacji na kierownika Inspekcji Dróg i Mostów w województwie szczecińskim. W tym czasie żona zaczęła chorować, trzeba było jeździć do lekarzy w Poznaniu, a nas – pomimo zniżki na pociąg – nie było na to stać. Wtedy poprosiłem o przeniesienie do Poznania. Przyszła odpowiedź z ministerstwa – odmowna. Z braku fachowców muszę zostać w Szczecińskiem – napisano. Nic mnie już jednak wtedy to nie obchodziło, byłem zdesperowany. Doszło do tego, że sam się zwolniłem.
Wągrowiec
Czym jeszcze może życie zaskoczyć człowieka, który przeżył dwie wojny światowe, antysowiecką partyzantkę, zesłanie do łagru i pobyt w północnym Kazachstanie? Takie przeżycia hartują – i ciało, i ducha. Nie straszne są już przeciwności losu. I może tylko, gdy trafia się na mur ludzkiej obojętności i niezrozumienia, człowiek zastanawia się: Po co to wszystko? Po co – na przekór historii i przeznaczeniu – tak bardzo chciało się żyć?
Polscy zesłańcy pracujący w kazachskim kołchozie w 1941 roku</br> Fot. http://trurl.sandiego.edu
Polscy zesłańcy pracujący w kazachskim kołchozie w 1941 roku
Fot. http://trurl.sandiego.edu
– Nie chcieli mnie puścić, więc sam odszedłem. Miałem, na szczęście, znajomego w Poznaniu, jeszcze z czasów Kamienia Pomorskiego. Udałem się do niego i przyjął mnie do pracy. Sprowadziłem się do Wągrowca, biuro miałem w Rogoźnie. Zarządzałem drogami w dwóch ówczesnych powiatach: wągrowieckim i obornickim. Najpierw zamieszkałem z żoną w domu przy ulicy Przemysłowej, potem przenieśliśmy się na Kcyńską, do domu, w którym przed nami też mieszkał drogowiec. Cały dom sam wyremontowałem, potem przepisałem go na syna. Trudno było nam, starym, więc chcieliśmy zamieszkać w bloku spółdzielczym. Staraliśmy się o mieszkanie, ale nie było nas na nie stać. Przyszło kiedyś pismo, że możemy je dostać, lecz trzeba było wpłacić dość pokaźną sumę. A skąd my ją mieliśmy wziąć? – pyta pan Artemiusz.
– Moja druga żona po długiej chorobie zmarła. Zostałem sam. Przez długich dziewięć lat. Sam prałem, gotowałem, sprzątałem. Czasami pomagali mi znajomi, sąsiedzi. Chciałem wstąpić do ZBoWiD-u, żeby otrzymać status kombatanta, ale oni nie chcieli mnie przyjąć. Mówili, że trzeba mieć dwóch wprowadzających, a ja nie znałem tu nikogo i nikt mnie nie znał. Należałem do partii (najpierw do PPS-u, a później – po Kongresie Zjednoczeniowym – znalazłem się w PZPR), bo musiałem. Inaczej nie mógłbym zostać kierownikiem. Cały okres powojenny wypełniła mi praca. Dostałem nawet odznaczenie, nie partyjne, ale za pracę. Przysługiwał mi z tej racji specjalny dodatek – trzy tysiące złotych. Po denominacji kwota ta wynosiła trzy grosze. Ciągle ją dostaję. Miałem już nawet zamiar napisać list do ministra Kołodki, że jeśli te moje trzy grosze na coś mu się przydadzą, to niech je sobie weźmie, bo ja się bez nich obędę. Nie zapomniał o mnie też Związek Pracowników Drogowych. Wybrali mnie na członka honorowego, dostałem legitymację z numerem 1.
W 1985 roku ożeniłem się po raz trzeci. Moja obecna żona była wdową, w czasie wojny straciła na Ukrainie męża i trzytygodniowe dziecko, potem była na froncie, a po wojnie zamieszkała w Bydgoszczy. Znałem ją, ponieważ była koleżanką brata mojej drugiej żony. Kiedy zostałem po raz drugi wdowcem, pewnego dnia przyjechała z bratem do Wągrowca. Postanowiła się mną zaopiekować, ale dojeżdżając – raz w tygodniu – z Bydgoszczy. Wtedy ja powiedziałem: „Nie ma mowy, jeśli już, to na stałe”. I postanowiliśmy się pobrać. Ale nie było to takie proste, gdyż nie posiadała papierów poświadczających śmierć jej męża. Trzeba się było o nie wystarać w Związku Radzieckim. Trwało to tak długo, że żona w końcu się zdenerwowała i sama pojechała do Równego. W tym samym czasie przyszły wreszcie oczekiwane dokumenty z konsulatu radzieckiego. W styczniu 1985 roku wzięliśmy cywilny ślub.
Po 1989 roku wstąpiłem do Związku Sybiraków. Sam się o to nie starałem, to oni dotarli do mnie. Specjalnie w tym celu przyjechali do Wągrowca. Wreszcie uznany zostałem za kombatanta, dostałem dodatek. Jakoś wiążemy koniec z końcem, nie narzekamy – ani żona, ani ja. Szkoda tylko, że już wychodzić z domu nie mogę. Ale wzrokowo pamiętam chyba każdą ulicę w Wągrowcu. Wiele z nich sam budowałem. Nie pamiętam tylko nazw, może poza Kościuszki, bo to ta największa, najważniejsza ulica. Na zdrowie nie narzekam, chociaż ostatnio chorowałem na grypę. Mimo swoich lat czuję się nieźle. Chciałbym dożyć kolejnego stulecia. Byłoby to trzecie stulecie w moim życiu, bo przecież trzeba mi zaliczyć dwa lata tamtego wieku. Nie daje mi też spokoju myśl, jak zabezpieczyć żonę – żeby jej się dobrze żyło, jak mnie już zabraknie.
Gdy pan Artemiusz wspomniał o żonie, zegar wybił właśnie kolejną pełną godzinę. Po chwili otworzyły się drzwi pokoju i zajrzała do nas pani Antonina. – Jak się czujesz? – spytała męża. – Dobrze – odparł, choć nie był już w stanie ukryć zmęczenia. Postanowiłem się pożegnać. – Nie powiedziałem jeszcze panu, że planujemy ślub – usłyszałem na „do widzenia”. – Jak to? – zamurowało mnie. – Kościelny – dodał staruszek, uśmiechając się serdecznie.
Postscriptum
Los dopisał zaskakujący ciąg dalszy tej historii. 4 listopada 1998 roku Artemiusz Ihnatowicz uroczyście obchodził stulecie urodzin. Zaproszony przez burmistrza miasta, podejmowany był „na salonach”. W tym samym dniu w kościele farnym w Wągrowcu – w świetle telewizyjnych kamer (przyjechali reporterzy wielu stacji zarówno komercyjnych, jak i publicznych) – wziął ślub kościelny ze swoją trzecią towarzyszką życia. Zmarł w kwietniu roku następnego. Nie dożył, niestety, XXI wieku.
powrót; do indeksunastwpna strona

849
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.