Co było słychać w 2007 roku? Dla naszego zespołu redakcyjnego na pewno największym wydarzeniem było powstanie osobnego działu Muzyka w Esensji. A bardziej ogólnie – rynek muzyczny zalicza kolejne spadki sprzedaży, co na szczęście nie odbija się szczególnie na zawartości albumów – chociaż, jak zwykle, rzadziej mieliśmy okazję klękać z zachwytu niż krzywić się z niesmaku.Na pewno sporo zamieszania narobił Radiohead – nie tyle tym, jaki wydali album, ile tym, jak go wydali; z zaciętego boju, jaki o konsumenta toczyli 50 Cent i Kanye West, wyszło wielkie nic; White Stripes i Neil Young wciąż w dobrej formie, gorzej ze Smashing Pumpkins; z polskich rzeczy podobał się nam duet Waglewskiego i Maleńczuka.Zresztą – zobaczcie sami! Przygotowaliśmy dla Was nasze prywatne zestawienia. Znamienne, że tylko jeden album („Comicopera” Wyatta) się powtórzył – oto, jak różne mamy gusta…  | ‹Icky Thump›
|
NAJLEPSZE PŁYTY 1. The White Stripes – „Icky Thump” Jack White i jego urocza partnerka Meg przyłożyli się do nagrania tej płyty. Miesiąc kombinowania w studio zrobił swoje i otrzymaliśmy dzieło perfekcyjne w najdrobniejszych elementach. Ani jednego zbędnego dźwięku. Czyżby okazało się, że „Elephant” został zdetronizowany? 2. „Grindhouse vol. 1: Death Proof Soundtrack” Quentin Tarantino nie odpuszcza. Wciąż robi świetne filmy i wciąż dobiera do nich rewelacyjną muzykę. Soundtrack do „Death Proof” można spokojnie postawić obok tego do „Pulp Fiction”. Klasyka od ręki. 3. Scorpions – „Humanity – Hour 1” Wielki powrót wielkiego zespołu. W tak dobrej formie Scorpionsi nie byli od pamiętnej płyty „Love at First Sting” z 1984 roku. To, że wrócili do mocnego, rockowego grania w dziwny sposób wiąże się z przyjęciem w swoje szeregi Polaka, Pawła Mąciwody. Czyżby to sabotaż polskiego fanklubu, zmęczonego miałkimi dokonaniami zespołu z lat 90.? 4. Korn – „MTV Unplugged” Niestety ostatnie studyjne płyty Korna nie należą do najlepszych. Muzycy zespołu musieli to czuć, dlatego postanowili wyciągnąć wtyczki z gniazdek i nagrali płytę akustyczną. Okazało się, że pod drapieżnymi riffami kryje się mnóstwo melodii. Może to jakaś wskazówka na przyszłość, Jonathanie Davis? 5. Behemoth – „The Apostasy” Nergal i koledzy wspięli się na kompozytorskie wyżyny. Udowodnili, że death metal to nie tylko jednostajna młócka. Czego na tej płycie nie ma: metal progresywny, folk, nieco gotyku, a nawet granie akustyczne. Najważniejsze jest jednak to, że mimo takiego zróżnicowania Bestia nie straciła niczego ze swojej brutalności. 6. The Doors – „Live in Boston 1970” Zdradźcie mi, gdzie ta perełka się uchowała? Czemu dopiero teraz ujrzała światło dzienne? Doorsi w swoim żywiole, czyli na scenie. Pełen odlot. A jak dorzucić do tego piękne, trzypłytowe wydanie, to orgazm na miejscu. Ile jeszcze podobnych cudeniek kryje świat przed słuchaczami? 7. Maleńczuk/Waglewski – „Koledzy” Jedyna płyta po polsku w moim zestawie. To na pewno mało ilościowo, ale nadrabiamy to klasą. O niezwykłości spotkania kolegów Maleńkiego i Wagla pisałem niedawno, więc jedyne, co teraz mogę zrobić, to podziękować im za to, że obaj od lat są z nami, słuchaczami i nigdy nas nie zawodzą. 8. Perry Farrel’s Satellite Party – „Ultra Payloaded” Perry Farrel to wielki przegrany tego roku. Z towarzyszeniem całej plejady znanych artystów nagrał wyśmienitą płytę, na której każdy znajdzie coś dla siebie. Jedni mogą zachwycić się przemyślaną koncepcją Kosmicznej Imprezy, innym wystarczy ultraprzebojowa muzyka. Balanga jest tak wyborna, że postanowił na nią wpaść sam Jim Morrison, którego możemy usłyszeć w finałowym utworze. 9. Feist – „The Reminder” Feist to piękna kobieta obdarzona delikatnym, zmysłowym głosem. Jej najnowsza płyta jest uosobieniem męskich fantazji o dziewczynie z gitarą. Spokojne, naturalne dźwięki płynące z głośnika trafiają prosto w serce. Można się zakochać. Nie mówcie mojej dziewczynie, ale czy ktoś wie, czy Feist jest jeszcze wolna?  | ‹Minutes to Midnight›
|
10. Him – „Venus Doom” Było coś dla mężczyzn, to teraz coś dla kobiet. Na szczęście nie tylko. Him starają się zerwać z dotychczasowym stylem. Love metal zmieniają na doom metal. Panowie grają mocno i głośno jak nigdy. Trudno powiedzieć, czy fankom Villego Valo spodoba się nowy kierunek muzyczny, w jakim poszedł ich ulubiony zespół. Mężczyźni powinni być usatysfakcjonowani. Z OSTATNIEJ CHWILI: Małe Wu Wu – „Małe Wu Wu śpiewa wiersze księdza Jana Twardowskiego część I” Trudno powiedzieć, czy to płyta dla dzieci, czy dla dorosłych. Ale w gruncie rzeczy taka jest twórczość księdza Twardowskiego. W prostych słowach potrafił mówić o rzeczach skomplikowanych. A gdy za komponowanie zabrali się fachowcy z „dużego” Voo Voo, to już wiadomo, że będzie dobrze. Ale, że aż tak, to się nie spodziewałem. Płyta nie opuszcza mojego odtwarzacza. NAJWIĘKSZE ROZCZAROWANIA: 1. Linkin Park – „Minutes to Midnight” Miało być ciężej, mroczniej, bez nadmiernego udziwniania i z ograniczoną liczbą rapowanek. I tak jest. Tylko po co. Przez to przemeblowanie Linkini stracili swój charakter. W efekcie nie zadowolili ani fanów, ani przeciwników. Ale co najgorsze, znając marketingowe zacięcie muzyków już niedługo wypuszczą wszystko w zremiksowanej wersji, koncertowej i z gadanymi wstawkami Jay-Z. 2. Silski – „Alodium” Kolejna nieudana płyta kolejnego dobrze zapowiadającego się uczestnika programu „Idol”. I to tym razem zwycięzcy. A mogło być tak pięknie. Silski ma przecież i fajny głos, i rockowe ciągoty. Udowodnił, że w tym repertuarze czuje się jak ryba w wodzie. Widać nie starczyło talentu, by skomponować ciekawe utwory. Płyta jest nijaka, męcząca i w gruncie rzeczy nie tak rockowa, jak miała być. Silski zdecydowanie przegrał nawet z innym rockowym Idolem, niejakim Zalefem. 3. Archive – „Live at Zenith” Byłem na dwóch koncertach Archive w Warszawie i wyszedłem zauroczony. Tym bardziej nie mogę przeżyć, że nie postarali się, by „Live at Zenith” miał porządne brzmienie. Dźwięk jest płaski, wokaliści fałszują, a estradowej energii ze świecą szukać. Nie tak zapamiętałem ich występy. Może ktoś ma jakiś porządny bootleg? 4. Tomek Makowiecki – „Ostatnie wspólne zdjęcie” Gdzieś czytałem wywiad z Tomkiem Makowieckim, w którym zastanawiał się, czemu jego muzyka nie sprzedaje się tak dobrze jak Brodki, Eweliny Flinty czy Szymona Wydry. Jego najnowsza płyta udziela odpowiedzi na to pytanie. Facet śpiewa ładnie, ale niemiłosiernie nudzi. Jego utwory są bliźniaczo podobne i tak samo ślamazarne. Do tego okraszone są mało interesującymi tekstami. Cytując starego Czereśniaka z „Czterech pancernych”: „Tomuś, nie piskaj”. 5. Mostly Autumn – „Heart Full of Sky” O Mostly Autumn mówiło się jako o folkowym wcieleniu Pink Floyd. Niestety od pewnego czasu zespół ten stara się prześcignąć mistrza, zapominając o folkowych korzeniach. Stracił przez to całą swą oryginalność. Choć tendencję zniżkową zalicza już od kilku albumów, wciąż mam nadzieję, że muzycy jeszcze wyciągną z tego wnioski. Tym razem się nie udało. I to podwójnie – to informacja dla tych, którzy nie zdobyli limitowanej, dwupłytowej edycji. NAJLEPSZE PŁYTY (kolejność alfabetyczna):  | ‹Walking With Strangers›
|
Ayreon – „01011001” Trzy długie lata cierpliwie czekałem na nowy album swojego ulubionego prog-metalowca, jedynego artysty w tym gatunku, któremu udało się na mojej prywatnej liście zdystansować stachanowców z Dream Theater. Tym artystą jest Arjen Anthony Lucassen, od kilkunastu już lat kierujący międzynarodowym projektem o nazwie Ayreon. Lucassen jest pedantem i perfekcjonistą, długo więc sporządzał listę gości, którzy mieli pojawić się na jego najnowszym albumie. Lista ta może przyprawić wręcz o zawrót głowy. Na „01011001” zaśpiewali i zagrali bowiem między innymi: Anneke van Giersbergen, Jørn Lande, Hansi Kürsch, Bob Catley, Daniel Gildenlöw, Phideaux Xavier, Ty Tabor, Michael Romeo, Derek Sherinian i Tomas Bodin – by wspomnieć tylko o tych najbardziej znanych gwiazdach ze świata rocka progresywnego i symfonicznego metalu. W efekcie powstał podwójny koncept-album, muzycznie łączący w sobie finezję i monumentalizm Dream Theater z lekkością i melodyjnością The Flower Kings. Mimo tak fantastycznej obsady płyta jest bardzo spójna – każda z gwiazd zna swoje miejsce w szeregu i świetnie się na nim spisuje. Duża w tym zasługa dyrygenta tej orkiestry, który wykazał się nie tylko sporym talentem organizacyjnym, ale także wyczuciem, każdemu powierzając najbardziej odpowiadającą mu rolę. Deine Lakaien – „20 Years of Electronic Avantgarde” Przyznam, że nie przepadam za płytami rockowych kapel nagranych z towarzyszeniem orkiestr symfonicznych. Niezwykle często melanże takie prowadzą bowiem na manowce, o czym najdobitniej chyba przekonali się panowie z Metalliki (którzy zresztą całą tę modę w latach 90. ubiegłego wieku spopularyzowali). A jednak w przypadku elektro-gotyckiego duetu Alexander Veljanov – Ernst Horn efekt jest zadziwiająco interesujący. Czuję w tym rękę Horna, który – to przecież nie tajemnica – jest absolwentem konserwatorium. Świetnie rozłożono akcenty: orkiestra ani nie zdominowała zespołu, ani nie dała się zepchnąć na dalszy plan; wszystko podane zostało w idealnych proporcjach. Nawet najbardziej znane i osłuchane hity Deine Lakaien zyskały nowe oblicze („Over and Done”, „Return”, „Wunderbar”, „Awal”, „Love Me to the End”). Nie będę też jednak ukrywał pewnego rozczarowania, wiążącego się z brakiem dwóch piosenek, bez których podobnego wydawnictwa sobie nie wyobrażałem – „The Game” oraz „Sometimes”. Cóż, jak widać, nie można jednak mieć wszystkiego. |