powrót; do indeksunastwpna strona

nr 2 (BRE2)
Sebastian Chosiński #1 2022

Kidusz Haszem
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Złego diabli nie biorą… Tak przecież mówi wasze przysłowie? – upewnił się.
Maryna, nieco uspokojona, stanęła na paluszkach, by pocałować go w policzek i, zrazu niechętnie, potem ponaglana przez Libra, z większym już przekonaniem ruszyła z powrotem do domu. Liber splunął przez ramię, jakby chciał odegnać od siebie złe duchy, i skręcił w uliczkę prowadzącą do rynku. Z okien kamieniczek sypały się przekleństwa posyłane pod nie wiadomo czyim adresem; choć wszyscy się domyślali, nikt nie był pewien w stu procentach, kogo należy obarczyć winą za niecodzienny o tej porze dnia harmider w miasteczku.
Tymczasem w oddali rozległa się kolejna eksplozja. Głuchy wybuch, który spowodował jeszcze większy wybuch paniki. Liber przyspieszył kroku. Na rynku mieściła się siedziba miejscowych władz i posterunek policji. Jeśli ktoś miał być dobrze poinformowany co się dzieje, to właśnie oni.
Widział już z daleka stojący w centralnym punkcie rynku pomnik jeźdźca na koniu, gdy nagle czyjaś ręka chwyciła go za kołnierz kurtki i wciągnęła do bramy. Na moment stracił równowagę i runął na ziemię. Kiedy próbował się podnieść, ukłuły go wycelowane dokładnie w jego pierś trzy lufy karabinów.
Pierwsza myśl, że ma do czynienia z wojskowymi, rozpierzchła się jak stado przepiórek. Mężczyźni ci nie mieli bowiem na sobie żadnych mundurów, jedynie stare, powycierane marynarki i założone na ręce ponad łokciami czerwone opaski.
– Ty kto? – spytał ten, który stał w środku, może najważniejszy z całej trójki, skoro pierwszy zabrał głos.
– Liber Goldstadt – przedstawił się, przez cały czas klęcząc.
Żyd, znaczy się?
Kiwnął potakująco głową. Na głupie pytania nie zwykł odpowiadać.
– Dokąd idziesz?
– Na rynek.
– Broń masz?
Liber powoli, by nie wzbudzać paniki, poklepał się po kieszeniach kurtki, a następnie – wyprostowawszy się już – również spodni. Nie uwierzyli mu, bo po chwili zrobili dokładnie to samo jeszcze raz.
– Po co ty tam idziesz? – spytał ten sam, co poprzednio; w świetle budzącego się słońca wyglądał na najstarszego z całej trójki. Liber nie znał go, nie miał nawet pewności, czy jest tutejszy. Twarze dwóch pozostałych, znacznie młodszych, może nawet młodszych od samego Libra, wydawały mu się znajome; nie potrafił jednak dopasować ich do konkretnych imion czy nazwisk.
– Dowiedzieć się, co to za wybuchy – wyjaśnił zgodnie z prawdą.
– Wybuchy, i tyle! – usłyszał w odpowiedzi. – Nie lepiej to siedzieć w domu, u mamy, gorące mleko pić?
Już chciał odpowiedzieć coś hardego, kiedy usłyszał za swoimi plecami czyjeś kroki i znajomy głos:
– To młody Goldstadt, mieszka na przedmieściu, puśćcie go!
Liber odwrócił się. Przed nim stał uśmiechnięty od ucha do ucha Janka Ostapienko. On również miał na ramieniu czerwoną opaskę, a w ręku pistolet.
Skąd oni wzięli nagle tyle broni? – pomyślał Liber.
Uścisnął dłoń podaną przez Jankę, a potem posłał nieprzyjazne spojrzenie pozostałej trójce. Mężczyźni opuścili karabiny i rozeszli się na swoje stanowiska, wyłapywać kolejnych mieszkańców zmierzających w stronę rynku.
– Wybacz, stary – mruknął Janka. – Pomyśleli pewnie, żeś policjant. Usłyszałeś wybuch, to spieszysz na posterunek…
– To źle? – zdziwił się Liber.
Uśmiech przez cały czas nie schodził z twarzy Janki. Liber znał go od lat, ale nigdy nie widział aż tak radosnego. Bez wątpienia był on człowiekiem, któremu przyszłość jawiła się w jasnych barwach.
– My już policji potrzebować nie będziemy… – wyjaśnił enigmatycznie Białorusin.
– Policja zawsze jest potrzebna! – wtrącił Żyd.
– Jeśli tak twierdzisz, to pewnie masz rację… Uczony jesteś! – Janka poufale klepnął go w ramię, tak mocno, że aż zabolało; rękę miał twardą, nawykłą do ciężkiej pracy na roli. – Ale to już inna policja będzie, nasza… – dodał. Przerwał na moment, biorąc głęboki oddech. Spojrzał w niebo i ręką zatoczył duży krąg, jakby objąć chciał nie tylko tę kamienicę, nieodległy zamek, miasto, nieboskłon, lecz także wszystko, co znajduje się poza ich polem widzenia. – Wszystko to teraz będzie nasze!
– A ty kim będziesz?
– Ja? – zamyślił się Ostapienko. – Człowiekiem będę, jak byłem do tej pory.
– Rządzić nie chcesz?
– Od rządzenia mądrzejsi ode mnie będą. O!… – krzyknął, jakby wpadł właśnie na genialny pomysł; palcem wskazującym ukłuł Libra prosto w pierś. – Takich jak ty nam potrzeba. Co to niejedną książkę w życiu przeczytali… – Na koniec zaśmiał się, ale jakoś tak nieszczerze, złowrogo.
Liber odwrócił się od przyjaciela; nie chciał, aby ten zobaczył teraz jego twarz i wyrażającą skrajną dezaprobatę minę.
– Iść muszę – stwierdził tylko.
– Dokąd?
– Zasięgnąć języka.
– Więc idź, zasięgaj!
Odprowadził go do ulicy i pożegnał, po raz kolejny mocno ściskając dłoń. Liber, nie zwracając uwagi na protesty pozostałej trójki, ruszył w stronę rynku. Zatrzymać go już nie mogli, a strzelać na pewno nie mieli odwagi. Zresztą, wcale nie był pewien, czy potrafią.
Przed posterunkiem policji panował wzmożony ruch. Umundurowani mężczyźni wybiegali z budynku i wracali doń po chwili, zapakowawszy metalowe skrzynie na tył terenowego samochodu. Wokół zbierał się tłum gapiów; tłum jednak bardzo nietypowy, bo milczący, niemal nieobecny. Gapie przyglądali się policjantom, jakby ci odgrywali role w jakimś pantomimicznym przedstawieniu teatralnym. Biegali jak w transie, w ogóle nie zwracając uwagi na gęstniejący wokół nich kordon.
W pewnej chwili nawet oni zamarli; z budynku obok, który pełnił rolę ratusza, wyszedł mężczyzna okołopięćdziesięcioletni w nienagannie skrojonym garniturze i kapeluszu na głowie. W rękach niósł dwie niezwykle ciężkie – z trudem bowiem utrzymywał je tuż nad brukowymi kostkami – walizki; mimo to dystyngowanym krokiem zmierzał do samochodu. Policjanci przerwali na moment swoje czynności i pomogli mu usadowić się na tylnym siedzeniu. Jeden z nich szepnął mu coś na ucho, po czym zniknął w korytarzu prowadzącym do posterunku.
Tłum nie reagował; nie przejawiał żadnych uczuć ani emocji.
Po pięciu minutach pojawił się na ulicy komendant posterunku. Zasalutował przed mężczyzną siedzącym w samochodzie i złożył raport:
– Komisarz Jabłoński melduje, że oddział gotowy jest już do opuszczenia miasta, panie burmistrzu!
Burmistrz bez słowa pochylił głowę, po czym uczynił w kierunku komendanta zapraszający gest ręką; policjant usiadł obok niego. Pozostała czwórka mundurowych zajęła miejsca na skrzyniach z tyłu. Odjechali nie żegnani nawet słowem. Liber ruszył za nimi, ale nie był w stanie dogonić samochodu; kierowca zresztą widząc, że ktoś rzucił się za nimi w pogoń, nacisnął jeszcze pedał gazu i wóz wkrótce zniknął Librowi z oczu, skręcając w jedną z bocznych ulic.
Kiedy Liber wrócił na rynek, tłum biegał jak oszalały. Mężczyźni, kobiety, nawet nastoletnie dzieci, wszyscy z okrzykiem triumfu wpadali do opuszczonych przed chwilą budynków, wynosząc z nich, co tylko się dało unieść w rękach bądź na plecach. Nie powstrzymały ich nawet najbardziej siarczyste przekleństwa z ust młodego Ostapienki i jego trzech towarzyszy. Dopiero gdy padły ostrzegawcze strzały w powietrze, tłum znieruchomiał.
Janka wyszedł mu naprzeciw; podszedł do niewiele od siebie starszego chłopaka trzymającego w ręku ozdobne krzesło i zdzielił go pięścią w twarz. Mężczyzna padł na bruk i zalał się krwią. W podobny sposób Ostapienko potraktował jeszcze troje młodych, po czym nie znoszącym sprzeciwu tonem oświadczył:
– Wszystko ma wrócić na swoje miejsce, natychmiast!
Liber trzymał się na uboczu; zauważył jednak, jak jeden z uderzonych przez Jankę mężczyzn podniósł się z ziemi i ze wściekłością w oczach ruszył ku Białorusinowi. Chciał nawet krzyknąć coś ostrzegającego w jego kierunku, ale Janka instynktownie poczuł, że ktoś zbliża się w jego stronę, odwrócił się natychmiast i wycelował w niego pistolet. Młodzieniec zamarł.
– Sam mówiłeś, że kiedyś to wszystko będzie nasze, wspólne! – wygarnął Ostapience niemal prosto w twarz. – Kiedyś, to chyba znaczy, że dzisiaj, co?!
Janka zaśmiał się na to obłąkańczo.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

37
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.