 | Wilno w 1941 r. Fot. www.zwoje-scrolls.com
|
Do sprawy bojkotu powracał Mackiewicz w swych artykułach jeszcze parokrotnie. Zastanawiał się, pytał, porównywał i uczciwie przyznawał, że towary w sklepach chrześcijańskich (polskich) – obojętnie z jakiej branży – zawsze są droższe. Gdy pytał właścicieli-sprzedawców(lub w. i s.), dlaczego, ci odpowiadali tak samo: „bo są lepsze, bo solidniejsze”. Mackiewicz jednak w to nie wierzył. Zauważył przy tym, że w chwili obecnej (1936 rok) sklepy chrześcijańskie korzystają z bojkotu i z tego, że ludzie u Żydów kupować nie chcą, lecz – jego zdaniem – ta reakcja „solidarności chrześcijańskiej” to jedynie „spoczywanie na laurach sztucznej koniunktury”. Zadziwiający obiektywizm jak na człowieka, który bojkot popierał. Zdarzyło mu się przecież napisać wprost: „(… )chodzi o wielką akcję odżydzania Państwa, o zbiorowy wysiłek społeczeństw chrześcijańskich, o wydarcie potęgi, czy nawet monopolu materialnych korzyści w kraju, o złamanie żydowskiej hegemonii w handlu, hegemonii, która znajduje później swój wyraz ujemny w polityce i literaturze, sztuce i gospodarce. O hegemonię, którą zwalczamy. (…) Słuszne lub niesłuszne są metody akcji antyżydowskiej, ale odcinek jej jeden, bojkotowy, a popierający firmy chrześcijańskie, wydaje się nam celowy i zrozumiały. O wiele zaś sympatyczniejszy od metod pałkarskich i druzgotania szyb. Spokojny, legalny, owocny”. W tym przypadku dziennikarz „Słowa” był legalistą i wyraźnie odcinał się od metod stosowanych przez endeckie bojówki. Chociaż Mackiewicz nie był antysemitą, widoczny jest w jego publicystyce z tego okresu (1936-1939) wyraźny dystans wobec ludności żydowskiej. Przejawia się on przede wszystkim w słownictwie – typowym dla całej publicystyki międzywojennej, dziś jednak zdecydowanie rażącym i nieprzyjemnym (chociażby twierdzenia o „zażydzeniu” kraju lub nagminne pisanie nazwy tego narodu z małej litery: „żydzi”, jak też zestawianie na zasadzie antonimów przymiotników „chrześcijański – żydowski” – ten drugi oznaczający oczywiście coś znacznie gorszego. Artykuły Mackiewicza w tym wypadku współbrzmiały ze stanowiskiem większości publicystów i rządu Rzeczypospolitej. Tak było również w przypadku opisu wydarzeń w miasteczku Przytyk pod Radomiem, gdzie w marcu 1936 roku doszło do krwawych rozruchów antyżydowskich. W tym liczącym około czterech tysięcy mieszkańców, prowincjonalnym mieście ponad 90% ludności stanowili, żyjący często w skrajnej nędzy, Żydzi. Zaczęło się od bojkotu ich sklepów i straganów. Gdy chłopi przestali kupować towary u Żydów, ci zostali zmuszeni do likwidowania interesów – stanęło przed nimi widmo bankructwa. Zamykano stopniowo młyny, warsztaty, w końcu sklepy. „Wtedy doszło do rewolwerów” – napisał Mackiewicz w „Słowie”. Żyd Leske strzelił do wieśniaka, chłopi zaś – pragnący zemsty – zamordowali żydowskie małżeństwo Milikowskich; w efekcie doszło do pogromu. Jednak kiedy w czerwcu rozpoczął się w Radomiu proces sądowy w sprawie zajść w Przytyku, na ławie oskarżonych zasiedli tylko Żydzi (57 osób). Mackiewicz przysłuchiwał się rozprawie, wyciągając z niej następujące wnioski: „Przede wszystkim nasuwa się pytanie: czy zajścia były zaplanowane przez kogoś? I przede wszystkim nasuwa się odpowiedź: olbrzymi, żywiołowy, antysemicki już nie ruch a pęd”. Następnego dnia pojechał na miejsce zdarzeń. Spotkał się z Żydami, rozmawiał z chłopem Korczakiem, „ponoć przywódcą strony chrześcijańskiej w Przytyku”. Po powrocie do Wilna napisał: „Nienawiść do Żydów w Radomskiem (…) jest tak wielka, że na pierwszy rzut oka wydaje się, że wszelkie problemy usunięte zostały dla chłopów na plan dalszy. (…) Podział na pana i chłopa jest teraz znikomy i dla nikogo nie ważny”. Nastąpiła całkowita konsolidacja społeczności polskiej przeciwko Żydom i w tej chwili „obydwie strony są strasznie na siebie zażarte”. Niewiele się zmieniło do czasu następnej wizyty Mackiewicza w Radomiu w październiku 1936 roku. Wciąż trwała „wojna” i obopólny bojkot. Rozwinął się już jednak bardziej chrześcijański handel, powstały nowe sklepy, stragany, a nawet dwie hurtownie (mąki i cukru). Rozwój ten Mackiewicza cieszył, choć – prawie zawsze wątpiący – zastanawiał się, czy nie splajtują, bo przecież „nie można koniunktury handlu chrześcijańskiego opierać na powtarzalności przytyków”. Nowopowstające sklepy, należące do chrześcijan, powinny były – jego zdaniem – oprzeć się na zdrowych fundamentach. Znów więc dała znać o sobie obawa dziennikarza przed „sztuczną solidarnością”, a z drugiej strony – dbałość o to, by budowano i opierano się nie na fikcji, lecz rzeczywistych społecznych potrzebach. Po dniu spędzonym w Radomiu wyjechał Mackiewicz do Warszawy. Tam spotkał się z żydowskim adwokatem, Wilhelmem Rippelem, wodzem istniejącego od paru miesięcy „Frontu Młodo-Żydowskiego”. Nazwisko adwokata stało się głośne z powodu głoszonych przez niego skrajnie nacjonalistycznych poglądów – aż do tego stopnia, że skłócony z wszystkimi innymi organizacjami żydowskimi „Front” był określany przez nie jako żydowski ONR. Sympatycy Rippela postanowili zorganizować marsz z Warszawy do Palestyny, bez wiz i paszportów, a więc – z prawnego punktu widzenia – nielegalny. Przygotowywali się do tego marszu bardzo starannie: odbywali ćwiczenia wojskowe, uszyli mundury ( także nielegalne), w końcu o swoich planach poinformowali władze. I wyruszyli. W Pyrach pod Warszawą pochód zatrzymała policja, doszło do starć. Byli ranni i aresztowani. Rippel trafił na parę dni do aresztu, po czym – do czasu przyszłej rozprawy – został wypuszczony. W rozmowie z Mackiewiczem zdradził, że na wiosnę 1937 roku planuje kolejny taki marsz. Jego celem miało być wyprowadzenie z Polski do Palestyny pół miliona Żydów. „Co młodsi Żydzi i ci najenergiczniejsi, ci co pchać się będą do ławek uniwersyteckich i zażydzać handel, ci co powiększają bezrobocie i szeregi komunistycznej młodzieży, ci co się rozpychają i robią nam samym ciasnotę w kraju. Tych chce Rippel wywieść do Palestyny. (…) Chwała Bogu! Co za genialna myśl! Polonię Restitutę mu na szyję i Krzyż Zasługi na drogę” – pisał Mackiewicz z entuzjazmem, dziwiąc się zarazem postępowaniu polskich władz: „Tak by się zdawało ze zdrowego rozsądku. Ale u nas robi się wszystko na opak, a zwłaszcza w sprawach żydowskich, jakoś tajemniczo, niewyraźnie, pokątnie, nieszczerze. I trzyma się tych w kraju, nie wypuszcza, jakby byli skarbem jakim czy klejnotem rodzinnym”. W planach Rippela widział Mackiewicz dobro dla Polski; pytał zatem: „Po co ich zatrzymywać?” Pogląd to stanowczo uproszczony, bezkompromisowość w polityce nie zawsze bowiem przynosiła dodatnie efekty. Pozbycie się półmilionowej rzeszy Żydów z Polski być może – choć to bardzo iluzoryczne przekonanie – wyszłoby polskiej gospodarce na dobre, ale jak odebrano by to za granicą?  | Synagoga w Wilnie Fot. www.avotaynu.com
|
Sprawa adwokata Rippela znalazła swój epilog w sądzie. W maju 1937 roku został on oskarżony tylko i wyłącznie o znieważenie władzy (artykuł 127): o to, że w czasie rozbijania pochodu w Pyrach krzyczał pod adresem policji: „mordercy!”. Mackiewicz obecny był na tym procesie, który odroczono. W niczym nie zmienił jednak swoich poglądów na temat „marszu” Rippela. Pisał: „Wobec przeludnienia naszych miast i miasteczek elementem żydowskim, wobec przeludnienia naszych wsi ludnością chrześcijańską, którą do miast nie dopuszcza ten właśnie element żydowski – takie wyprowadzenie mogłoby w idealnej formie rozstrzygnąć sprawę żydowską”. Plany Rippela spaliły na panewce. Nie udało mu się wiosną zorganizować olbrzymiego pochodu; niepowodzenie poprzedniego marszu odsunęło od niego najbliższych nawet i najzagorzalszych sympatyków, cała akcja odniosła odwrotny skutek. Mackiewicz zauważył to i wyjaśnił następująco: „(…) wśród społeczeństwa żydowskiego nastąpiła ogólna psychoza antyemigracyjna. Żydzi nie chcą opuszczać Polski. Obrażeni są, że ich się wyrzuca, więc nie chcą. (…) Wygodni panowie z gotówką boją się o swoje interesy, o zbyt towarów, mają wpływy i prowadzą propagandę antyemigracyjną. (…) Wszystko zostanie po staremu”. Przy innej natomiast okazji Mackiewicz narzekał na „zażydzenie” kraju. Podczas wizyty w Chełmie nie mógł nadziwić się, że w szkołach powszechnych i gimnazjach duży odsetek nauczycieli (w tym nawet na stanowiskach dyrektorskich) to Żydzi. „Tragiczne współżycie dwóch ras” Cała przedwojenna publicystyka Mackiewicza dotycząca spraw żydowskich, mimo pewnej konsekwencji, pełna jest sprzeczności. Stara się on na czarne i białe dzielić to, co się tak łatwo podzielić nie da, gdyż wszystkie podziały będą sztuczne i nie wytrzymają próby czasu. Sam Mackiewicz miał zapewne tego świadomość, a może po prostu zwykły humanitaryzm nie pozwalał mu na głoszenie sądów ostatecznych. Na marginesie rozruchów antysemickich w Brześciu (w maju 1937 roku) przyznawał, że to „tragiczne współżycie dwóch ras [wymaga] natychmiastowego rozwiązania problemu żydowskiego w Polsce. Czym prędzej – tym lepiej dla Rzeczypospolitej”. W przeciwnym razie dochodzić będzie ciągle do wypadków podobnych temu: Gdy policja chciała odebrać żydowskiemu rzeźnikowi mięso z nielegalnego rytualnego uboju, jakiś Żyd (przyjaciel albo pracownik sklepu) przebił policjanta – „chrześcijanina” – sztyletem rzeźnickim. Ten, ranny, zaczął strzelać. Taka pogłoska rozeszła się po Brześciu, wywołując burzę (Mackiewicz, jak zwykle wątpiąc, pytał: „Ale czy tak było naprawdę?”). Przybyły oddziały szturmowe policji, a następnie rzucono hasło niszczenia żydowskiego mienia. „Niemal dwa dni trwała masakra. Zaczęło się we czwartek rano. (…) Niszczono nie tylko sklepy, ale i mieszkania prywatne. (…) Jakaś przeraźliwa siła zniszczenia, jakaś nienawiść przerastająca nieomal fizyczne możliwości człowieka. (…) Nie ocalał ani jeden sklep żydowski!” – opisywał Mackiewicz zajścia w Brześciu, współczując poszkodowanej ludności żydowskiej. |