– Masz wątpliwości co do stanu mego zdrowia? Rebeka przerwała czyszczenie szyby i niemal tanecznym krokiem podeszła do Adriana. Stanęła blisko, bardzo blisko, talią wbijając się w jego biodro. Czuł jej oddech na szyi. „Jak na taką gówniarę, to znakomicie potrafi wykorzystywać atrybuty kobiecości” – pomyślał, z trudem powstrzymując się przed przytuleniem jej mocno do siebie. – Nie sądzisz, że po ucieczce będziesz jednym z najpilniej poszukiwanych przestępców na Kserksesie? – zapytała Rebeka. – Przestępców? – Zdecydowanie nie spodobało mu się to słowo. – Alisa nie odpuści. Znam ją. – I ja – mruknął do siebie. – Wiem jednak, jak ci pomóc! – powiedziała twardo. – I dlatego wieziesz mnie do jakiejś tam kliniki. – Nie jakiejś tam – poprawiła go. – To jedno z najpilniej strzeżonych miejsc na planecie. – Strzeżonych przed kim? – zainteresował się. – Nieważne. – Machnęła od niechcenia ręką. – Tam wykonali mi zabieg. – Chcesz…? – Zakrztusił się prawie, kiedy zdał sobie sprawę z tego, co Rebeka zaplanowała. – Chcesz, aby i mnie wprowadzono do organizmu implant? – To jedyne wyjście! – Nie byłoby prościej wykonać operację plastyczną? – Nie rozśmieszaj mnie – poprosiła błagalnie, siląc się jednak przy tym na ironię. – W XXIV wieku? Chirurdzy plastyczni dawno temu przeszli już do historii. Teraz liczy się tylko chirurgia genetyczna… – A jeśli ja… ja się nie zgodzę? – To była ostatnia linia obrony; linia, która, był pewien, też zostanie przez Rebekę zdobyta, bo to ona miała w tym sporze rację. – W taki razie równie dobrze mogę cię wpakować do wozu i odwieźć prosto do Alisy! Pod Adrianem ugięły się nogi. Wszystko toczyło się tak szybko. Wydarzenia ostatnich dni spowodowały niemały zamęt w jego głowie. Nie nadążał za tokiem akcji, co miało nań o tyle fatalny wpływ, że przecież był jednym z głównych bohaterów tego filmu. Filmu, który dział się naprawdę! – Co wybierasz? – spytała Rebeka. Odwrócił twarz w drugą stronę. Nie chciał na nią patrzeć. Nie miał jednak wyboru. Inicjatywa była po jej stronie. „Głupia smarkula!” – przeszło mu przez myśl, ale nie miał śmiałości wyrazić tej opinii na głos. – Czy to bezpieczne? – W jakim sensie? – Czy operacja może się nie udać? – Nie ma takiej możliwości – uspokoiła go. – A twój ojciec? – Co z nim? – Nie przewidzi takiego rozwoju wypadków? Po chwili wahania, odpowiedziała: – Ojciec nie wie wszystkiego. – To znaczy? – Nie zna wszystkich moich osobowości. – Znów sięgnęła ręką do karku i odszukała opuszkami palców właściwe miejsce. – Oto kolejna z moich osobowości. – Po chwili zamiast Rebeki stał przed Adrianem niemłody już, lekko przyprószony siwizną mężczyzna o typowym wyglądzie naukowca. – Kim jesteś teraz? – Doktor Rastenberger – przedstawił się, mocno, prawdziwie po męsku, ściskając Adrianowi dłoń. – Jestem dyrektorem tajnej Państwowej Kliniki Inżynierii Genetycznej. Czyli ośrodka, do którego właśnie jedziemy… Adrian długo i bezczelnie wpatrywał się w twarz naukowca, starając się odkryć najmniejsze chociażby podobieństwo do Arweny albo Rebeki, ale tym razem wszystkie jego starania z góry były skazane na porażkę. Doktor Rastenberger nie miał z dziewczynami nic wspólnego. Nic – poza umysłem i duszą, jeżeli w ogóle wierzył w jej istnienie. – Skończ już tę maskaradę – poprosił Adrian. – A przekonałam cię? – spytała Rebeka chwilę po kolejnej transformacji osobowości. – Biorąc pod uwagę, że nie oszalałem, spektakl, jaki rozpoczęłaś wczoraj i dzisiaj kontynuujesz, jest wyjątkowo realny i przekonywujący – odparł. – Ruszajmy więc dalej, czeka nas jeszcze kilka godzin drogi! Przez kolejnych kilka godzin jazdy Adrian, siedząc wygodnie na tylnym siedzeniu, bił się z własnymi myślami i sumieniem. Rozpatrywał wszystkie „za” i „przeciw” i za każdym razem nieznacznie szalę przeważała pierwsza z opcji. Kiedy już pogodził się z pomysłem zaproponowanym przez Rebekę, zaczął się zastanawiać, czy będzie mu dane mieć jakikolwiek wpływ na wybór osobowości, jakie zostaną mu oferowane. I ile ich w ogóle otrzyma? Rebeka, przeczuwając zapewne, co gryzie Adriana, starała się niepotrzebnymi pytaniami nie przerywać jego rozmyślań. Czekała, aż sam się odezwie. Prędzej czy później, musiał zerwać kurtynę milczenia. Wytrzymał wyjątkowo długo. Gdy pustynny krajobraz ustąpił miejsca typowym domkom z przedmieścia, ni to stwierdził, ni zapytał: – Dojeżdżamy? Przytaknęła ruchem głowy. W lusterku dostrzegła napięcie malujące się na jego twarzy. Był tak zaaferowany, że nie dostrzegł nawet transformacji, jakiej się w międzyczasie poddała. Za kierownicą wozu nie siedziała już młoda i atrakcyjna Rebeka, ale szanowany, z naukowym dorobkiem doktor Rastenberger. Dostrzegłszy wreszcie przemianę, Adrian mimowolnie drgnął. – Mogłabyś mnie uprzedzić – stwierdził od niechcenia, czym w zasadzie starał się zamaskować własny strach. – Wybacz – odparł dostojny naukowiec – ale musisz być przygotowany na różne niespodzianki… – Jak mam się teraz do ciebie zwracać? – Po prostu: panie doktorze. Ewentualnie po nazwisku: Rastenberger! – A imię? – Dla takich jak ty, zwykłych klientów – położył nacisk na dwa ostatnie słowa – jestem doktorem. Nie mam imienia. – Rastenberger nagle nacisnął pedał hamulca i stanął przed wysoką metalową bramą, za którą zapewne mieścił się tajny instytut. – I, proszę cię, nie rób żadnych głupstw! Z budki strażniczej wymaszerował uzbrojony żołnierz. Na widok doktora uśmiechnął się serdecznie. – Dawno pana u nas nie było. – Obowiązki, obowiązki w stolicy – odparł Rastenberger. – Widzę, że kogoś pan z sobą przywiózł. – Klient! – No proszę, a nasi lekarze narzekali ostatnimi czasy na brak zajęć. – Żołnierz poświecił latarką w twarz Adriana. Ten wysilił się na uśmiech, choć w duchu mocno musiał się powstrzymywać przed eksplozją wściekłości. – Proszę jechać! Brama uchyliła się i wjechali do środka. Rastenberger doskonale znał rozkład terenu. Przejechał jeszcze kilkadziesiąt metrów i zatrzymał się przed niedużym, nowocześnie wyglądającym gmachem. – Wysiadamy! – zakomenderował. Adrian wywlókł się z samochodu. Ścierpnął i teraz rozmasowywał zbolałe łydki. Zapadł zmrok, a z niewidocznych już chmur zaczął siąpić deszcz. – Jesteś w stanie iść? – spytał Rastenberger. – Nie jestem inwalidą – odparł urażony Adrian. Zanim doszli do drzwi budynku, naprzeciw nim wyszła trzyosobowa delegacja: kobieta w białym kitlu i dwóch znacznie od niej starszych mężczyzn w ciemnych garniturach. Jeden z nich serdecznie przywitał się z doktorem. – Wszystko jest już przygotowane – oznajmił, a potem przeniósł wzrok na Adriana. – To nasz… klient? – Owszem. Adrian kiwnął głową, co miało w jego mniemaniu zastąpić słowa powitania. – Nie będziemy więc odwlekać zabiegu – stwierdził szef delegacji, która ich powitała. – Doktor Carter – głową skinął w stronę kobiety – przygotuje pana. Proszę robić wszystko, co panu poleci. Rastenberger powędrował korytarzem ku windzie z dwoma pracownikami kliniki, zaś Adrian, nim się zreflektował, został w korytarzu sam z nieznaną sobie kobietą. Momentalnie wpadł w panikę i kto wie, czy nie rzuciłby się do ucieczki, gdyby nie skręcona kostka. – Angela Carter – przedstawiła się kobieta. Była młoda i ładna. „Ale nie tak młoda i nie tak ładna jak Rebeka – pomyślał. – Tyle że Rebeka nie istnieje… Jest jedynie sztucznym tworem, homunkulusem, hologramem, klonem, czy jak ją tam jeszcze nazwać.” Doktor Carter spojrzała na nogę Adriana. – Może pan chodzić? – zapytała z troską. – To nic poważnego – odparł. – Skręciłem kostkę. Ale do wesela się zagoi. – Na Kserksesie widocznie jednak nie znano tego powiedzenia, bowiem Angela (tak zdążył już ją nazwać w myśli) rzuciła mu pełne niezrozumienia spojrzenie. Postanowił na czas pobytu w klinice wyzbyć się starych przyzwyczajeń. Był przecież wśród obywateli Kserksesa, a ci, jak zauważył, zbytnio na żartach się nie znali. |