Zombi zdecydowanie są na czasie. Świadczy o tym nie tylko wysyp kolejnych filmów, mniej lub bardziej nawiązujących do klasycznych dzieł George’a A. Romero, lecz także cykle komiksowe, których głównymi bohaterami są „żywe trupy”. „Wiele mil za nami” – drugi tom opowieści Roberta Kirkmana – powoduje, że włos się jeży na głowie i ciarki przechodzą po plecach. Co krótko można podsumować: jest ok.!  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Ludzkość od wieków próbowała znaleźć odpowiedź na pytanie, co dzieje się z człowiekiem po jego śmierci. Jedni wierzą, że po zejściu z ziemskiego padołu trafiamy do piekła bądź nieba, inni dużo bardziej skłonni są dać wiarę, że istnieje jeszcze inna forma życia pozagrobowego, która daje nam – ograniczoną, co prawda, ale jednak – możliwość powrotu do świata żywych, bądź to pod postacią ducha, bądź też jako… zombi. Scenarzysta „Żywych trupów” wybrał drugą opcję. Postanowił przedstawić świat – a mówiąc konkretniej: Stany Zjednoczone – zainfekowane przez żądne ludzkiego mięsa monstra. Nie dowiedzieliśmy się wprawdzie jak doszło do tego, że amerykańskie miasta i miasteczka zostały opanowane przez zombi, wiemy jedynie, że jest ich całe mnóstwo i że wygłodniałe polują na ocalałych z kataklizmu ludzi. W tomie pierwszym – „Dniach utraconych” – poznaliśmy między innymi gliniarza Ricka Grimesa, który ranny podczas strzelaniny, został uratowany od śmierci, ale zapadł w śpiączkę. Jakaż niespodzianka czekała go, gdy otworzył oczy! Nie dość, że zapodziała się gdzieś jego rodzina, to na dodatek świat cały opanowały wałęsające się bez większego sensu truposze. Sytuacja jak z horroru. Ale też komiks Kirkmana jest klasycznym horrorem gore. Bohaterowie „Dni utraconych” stanęli przed bardzo poważnym problemem: jak żyć w świecie, którym zawładnęły krwiożercze potwory? I – co jest może jeszcze ważniejsze – jak w takich warunkach pozostać wrażliwym człowiekiem? Druga odsłona „Żywych trupów” to w zasadzie opowieść drogi. Grupka bohaterów ocalałych z pożogi przemierza Amerykę w poszukiwaniu innych ludzi i miejsca, gdzie mogliby spokojnie żyć – jeśli oczywiście takie miejsce w ogóle jeszcze gdzieś istnieje. Co rusz natrafiają jednak na ślady obecności zombi. A gdy wydaje im się, że są już bliscy odnalezienia azylu – choćby na kilka dni – scenarzysta serwuje im kolejne pokaźnych rozmiarów rozczarowanie. Ich świat kurczy się jak wyschnięty owoc. Nie znają dnia ani godziny, kiedy zostaną zaatakowani przez pozbawione uczuć i rozumu poczwary. Fabuła skłania do przemyśleń. Jak zresztą każda opowieść, której bohaterowie muszą się zmierzyć z kataklizmem. Podobny patent zastosował Herbert George Wells w „Wojnie światów”, nie inaczej postąpił Albert Camus w „Dżumie”. Autor „Żywych trupów” nie miał wprawdzie aż tak wygórowanych ambicji, ale kilka zagadnień filozoficznych musiał chcąc nie chcąc poruszyć. Mam na myśli przede wszystkim stosunek ludzi do zombi. O ile w pierwszym tomie podział na „złych” i „dobrych” jest wyraźny i prosty jak budowa cepa, o tyle w „Wielu milach za nami” ów uproszczony obraz świata zostaje nieco zakłócony. A to za sprawą farmera Hershela Greene’a, który na kilka dni udziela schronienia w swoim gospodarstwie uciekającym przed przeznaczeniem bohaterom. Wszystkich zaskakuje jego stosunek do zombi – zamiast zabijać je od razu i bez zastanowienia, stara się odizolować je od ludzi i tym samym chronić przed… powtórną śmiercią. Dlaczego? Niech wystarczy stwierdzenie, że ma swoje powody. Przy okazji jednak porusza bardzo czułą strunę i zmusza czytelnika do głębszego wniknięcia w psychikę zombi. Stawia przy tym pytanie, z którym w przyszłych tomach będzie musiał zmierzyć się scenarzysta komiksu. Jeśli znajdzie właściwą odpowiedź – komiks zyska na sile osiągnie psychologiczną głębię. Fabuła drugiego albumu „Żywych trupów” pozbawiona jest fajerwerków, w wielu miejscach da się ją przewidzieć. Ale mimo to opowieść nie irytuje miałkością. Od lektury trudno się oderwać. W czym zatem tkwi moc tej historii? Odpowiedź ponownie może zaskakiwać. Pomimo swej fantastyczności – w realizmie. Tyle że – realizmie psychologicznym. Postaci zaludniające komiks nie są żadnymi superbohaterami. Są ludźmi z krwi i kości, niepozbawionymi wad, którzy nawet w obliczu totalnej zagłady kochają i nienawidzą, przyjaźnią się i rywalizują ze sobą, starają się – w miarę możliwości – normalnie żyć. Tym samym skłaniają do zadania sobie odwiecznego pytania: jak ja zachowałbym się na ich miejscu? Jakim uczuciom czy emocjom bym się poddał? I znów należałoby przywołać w tym miejscu postać Hershela Greene’a, który może nam się jawić nieomal jak patriarcha stający w obronie grzeszników i nie tracący nadziei, że nadejdzie taki moment, kiedy będzie im dane odkupić swoje winy. „Żywe trupy” są komiksem czarno-białym. Dla wielu czytelników może to być spore rozczarowanie. Niesłusznie zresztą. Ta ponura opowieść o świecie i ludziach powinna być oddana właśnie w takiej kolorystyce. Dodanie kolorów popsułoby jedynie neurasteniczny klimat. Trzeba być jednak przygotowanym na pewną zmianę: autora rysunków do „Dni utraconych” Tony’ego Moore’a zastąpił Charlie Adlard. Czy była to zmiana na lepsze – mam pewne wątpliwości. Nie oczekuję co prawda od takiej historyjki superrealistycznych rysunków, ale pewne uproszczenia w kadrowaniu, jak też sposobie przedstawiania postaci i krajobrazów są chyba niepotrzebne. Na szczęście nie psują one radości z lektury komiksu, co najwyżej pozostawiają malutki niedosyt i świadomość, że mogło być jeszcze lepiej. Opowieść Roberta Kirkmana będzie miała ciąg dalszy. To dobrze. Pytanie tylko: ile jeszcze tomów zamierza spłodzić scenarzysta? Bo chyba każdy następny powyżej trzeciego będzie już jedynie odcinaniem kuponów. Gdybym miał możliwość zasugerowania czegokolwiek autorowi „Żywych trupów”, prosiłbym go usilnie, aby raczej wziął przykład z twórców „Midnight Nation” aniżeli „Kaznodziei”.
Tytuł: Żywe trupy #2: Wiele mil za nami Tytuł oryginalny: The Walking Dead vol. 2 Data wydania: styczeń 2006 ISBN-10: 83-60298-07-6 Format: 136s. 170×260mm; oprawa miękka; czarno-biały: Cena: 27,90: Gatunek: groza / horror Ekstrakt: 80% |