Czy można opowiedzieć historię człowieka w 36 minut? Na dodatek nie używając do tego ani jednego słowa? Jak się okazuje – tak. Dokonała tego włoska kapela progresywna Planetarium na wydanej w 1971 roku fascynującej – jedynej zresztą w swoim dorobku – płycie „Infinity”. Co ciekawsze, po dziś dzień nie wiadomo, kto tę grupę tworzył.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Dzisiaj młodym adeptom muzyki rockowej trudno zapewne będzie w to uwierzyć, ale na przełomie lat 60. i 70. ubiegłego stulecia najbardziej wyraziste i wartościowe kapele progresywne działały w trzech krajach europejskich: Wielkiej Brytanii (którą należy uznać za ojczyznę prog rocka; nazwy Pink Floyd, Yes, Genesis, King Crimson czy Van der Graaf Generator mówią w końcu same za siebie), Niemczech (gdzie zespoły krautrockowe starały się – najczęściej udanie – łączyć rocka z bluesem, psychodelią i muzyczną awangardą, vide Amon Düül II, Faust, Guru Guru, Gomorrha i inne) oraz – uwaga! – we Włoszech (gdzie do dzisiaj przetrwały tylko nieliczne z godnych uwagi zespołów sprzed ponad trzech dekad, jak chociażby Premiata Forneria Marconi czy New Trolls, inne – jak Goblin, Arti e Mestieri, Il Balletto di Bronzo, Quella Vecchia Locanda, Banco del Mutuo Soccorso i właśnie Planetarium – przeszły już do historii). W zalewie kapel progresywnych nad Tybrem wiele było wtórnych, starających się jedynie odcinać kupony od sławy brytyjskich tuzów art rocka; ich jedynym wyróżnikiem było zaś to, że śpiewały nie po angielsku, ale włosku. Żadnej z tych pejoratywnych uwag nie można jednak odnieść do grupy Planetarium – kto wie, czy nie najbardziej tajemniczej w dziejach italskiego rocka progresywnego. Planetarium przemknęło przez muzyczną scenę jak meteor. Kapela pojawiła się nagle i nie wiadomo skąd, zajaśniała jak nic wcześniej, po czym zniknęła na zawsze w odmętach kosmosu. Pozostawiła po sobie zaledwie jeden album długogrający zatytułowany „Infinity” oraz dwa – zaczerpnięte z niego – single: „Love” i „Life” oraz „Man (part 1)” i „Man (part 2)”. Wszystkie płyty ukazały się w tym samym, 1971 roku. Konsternację potęguje fakt, że do dzisiaj nikt nie wie, jacy muzycy kryją się za nazwą Planetarium (poza nimi samymi, rzecz jasna). Można jedynie spekulować, że grupa została pomyślana przez nich tylko jako jednorazowy projekt poboczny, który z różnych względów nie mógł zostać zrealizować w ich macierzystych zespołach. Bo że nie byli to debiutanci – słychać wyraźnie. „Infinity” to concept album, na dodatek prawie w stu procentach instrumentalny. Na płycie nie pada ani jedno słowo (jedynie w kilku utworach – między innymi „Life”, „The Moon” oraz tytułowym – słychać wokalizy). Bo też nie musi – muzyka jest tak wyrazista i przekonywająca, że słowa stają się zupełnie niepotrzebne do zrozumienia przesłania. A dotyczy ono człowieka, czy też – mówiąc szerzej – ludzkości. To jakby jego dzieje ujęte w instrumentalną formę, która czasowo nie przekracza trzydziestu siedmiu minut. Da się w tym czasie opowiedzieć o początkach naszej cywilizacji, o odwiecznych pragnieniach i dążeniach, o miłości i nienawiści, wreszcie o przemożnej chęci wyrwania się z ziemskich opłotków? Przykład „Infinity” pokazuje, że tak. Muzyka uderza przede wszystkim bogactwem brzmień – poza klasycznym rockowym instrumentarium słyszymy tu jeszcze gitarę akustyczną, melotron i skrzypce – oraz sugestywnością. Jestem przekonany, że większość uważnych słuchaczy, nie wiedząc, jak poszczególne utwory są zatytułowane, bez większych wpadek tytuły te właściwie by przyporządkowała. Po nieco burzliwym „Początku” („The Beginning”), pełniącym rolę intro, rozpoczyna się jeden z najbardziej dynamicznych utworów na płycie – z morskich odmętów wyłania się bowiem „Życie” („Life”). Mijają kolejne miliony lat i na Ziemi pojawia się „Człowiek” („Man”). Dwie części tego kawałka mają troszkę odmienny charakter – pierwsza, niemal w całości akustyczna miniatura, wprawia nas w sielski nastrój, druga natomiast – zwłaszcza pod koniec – wprowadza pewien niepokój. Jakby zapowiadała narodziny emocji, które targać będą duszą człowieczą, gdy osiągnie on już odpowiedni poziom rozwoju emocjonalnego. Pierwsza jest „Miłość” („Love”), w odzwierciedleniu której pomogły muzykom przede wszystkim delikatne dźwięki fortepianu i skrzypiec; w ślad za nią nadciąga jednak „Wojna” („War”), znaczona ostrym, hipnotycznie denerwującym, marszowym rytmem i – dla spotęgowaniu nastroju – odgłosami syren alarmowych (na początku i końcu utworu) i wystrzałów karabinowych (w środku). Po wojnie nadchodzi jednak czas pokoju, kiedy to ludzkość – wylizawszy się z ran – zaczyna realizować swoje najskrytsze, niespełnione dotąd marzenia. Kolejny utwór zatytułowany jest „Księżyc” („The Moon”). Od pierwszych dźwięków tchnie on nadzieją i optymizmem, co zresztą staje się w pełni zrozumiałe, jeśli weźmiemy pod uwagę, że zaledwie dwa lata wcześniej amerykański kosmonauta Neil Armstrong postawił stopę na jedynym satelicie Ziemi (po misji Apollo 11 do 1972 roku Amerykanie lądowali na Księżycu jeszcze pięciokrotnie). Stąd zaś był już tylko niewielki – jak mogło się wówczas wydawać – krok do „Wieczności” („Infinity”). W ostatnim utworze, trwającym ponad jedenaście minut prawdziwym opus magnum albumu, niemal dosłownie odpływamy w przestrzeń kosmosu; psychodeliczna wokaliza, „pływające” tony organów Hammonda, dźwięki (jak można wnioskować) startującej rakiety – wszystko to przenosi nas w zupełnie inny wymiar. A dokąd prowadzi? Na to pytanie każdy musi już odpowiedzieć sobie sam. Muzycy Planetarium pozostawili nas w niepewności. O płycie „Infinity” pamiętają dzisiaj nieliczni. Niesłusznie, bo to jeden z najwybitniejszych koncept albumów w dziejach rocka progresywnego. Dla nikogo nie byłoby obciachem ustawienie tego krążka na jednej półce obok „The Dark Side of the Moon” Pink Floyd, „The Lamb Lies Down on Broadway” Genesis czy też „Snow Goose” Camela.
Tytuł: Infinity Data wydania: 1971 Nośnik: CD Czas trwania: 36:23 Utwory CD1 1) The Beginning: 3:13 2) Life: 7:05 3) Man (part 1): 1:53 4) Man (part 2): 3:57 5) Love: 2:46 6) War: 2:42 7) The Moon: 4:04 8) Infinity: 11:03 Ekstrakt: 90% |