Podbiegł do dziewczyny i mocno pociągnął za sobą; z trudem utrzymała się na nogach. Zacisnął zęby, a jego twarz nie wyrażała nic innego poza wściekłością. „Ktoś nas wrabia” – pomyślał. Przebiegli przez hol, potem przez kolejny długi korytarz, na końcu którego znajdowały się drzwi prowadzące na lotnisko. Modlił się, aby nie były zamknięte. I Bóg, ku jego ogromnemu zdziwieniu, wysłuchał modlitwy. – Co się, do cholery, stało?! – spytała Arwena, kiedy znaleźli się na dworze. Do twarzy jej było ze złością, chociaż słowa, których użyła, z pewnością nie pasowały do manier, jakie powinna reprezentować. – Ktoś zabił prezydenta! – Zabił?! – powtórzyła z niedowierzaniem. – Zastrzelił – dopowiedział. – Podczas uroczystości! – Ale kto? – Ty nie wiesz? – spytał odruchowo. – Ja? – wzruszyła ramionami. – A skąd ja mam to wiedzieć? „Czy mówi prawdę? – pomyślał. – Może mówić, przecież jest tylko małą dziewczynką…” – Daję głowę, że to któryś z twoich przyjaciół – stwierdził. – Albo z przyjaciół Alisy… – Dlaczego… dlaczego mieliby go zabijać? – Dla władzy, malutka – odparł. – Dla władzy zabija się najbliższych, a co dopiero tych, których się nienawidzi… Zamilkła. Może poczuła się odpowiedzialna za tę śmierć, a może nawet już za to, do czego ta zbrodnia doprowadzi w najbliższej przyszłości. – Ja nie chcę tak – wyszeptała tylko, ale Adrian nie mógł słyszeć jej słów. Szedł, potem niemal biegł, przodem. Jego krypa stała gdzieś na uboczu, wbita pomiędzy kilka innych, znacznie większych, jednostek. Dopadł do trapu i wsunął plastikową kartę do elektronicznego czytnika. Zadziałało. Drzwi otworzyły się, uruchamiając windę. Przepuścił dziewczynę przodem i wsiadł za nią. Komputer pokładowy, rejestrując jego obecność, automatycznie włączył zasilanie. Korytarz rozświetlił się, a z głośników popłynął miły, ciepły głos Johna Forsythe’a: – Miło mi pana widzieć. Od opuszczenia przez pana statku minęło dokładnie… – Dalej nie słuchał; ta wiadomość akurat do niczego nie była mu potrzebna. – Miły głos – stwierdziła Arwena. – Kto to taki? – I tak nie znasz – mruknął, kierując się do kabiny nawigacyjnej. To, co tam zastał, musiało go zaskoczyć. Trzech mężczyzn w nienagannie skrojonych ciemnych garniturach, trzymających w dłoniach broń, która zdecydowanie budziła respekt. – Jest nasz bohater! – powiedział nienaturalnie głośno, siląc się na rubaszność, jeden z nich, najwidoczniej najwyższy rangą w tym towarzystwie. – I nasza mała również… Zapraszam cię, dziewczynko, do środka. Arwena powiodła wzrokiem po nieznajomych. A może ich znała? Brak jakiejkolwiek reakcji z jej strony, nawet zaskoczenia, dawał wiele do myślenia.
Noc spędzona w ciemnej celi na zimnym i wilgotnym betonie miała nakłonić Adriana do mówienia. Rano został wezwany na przesłuchanie. Czekało na niego trzech mężczyzn; jednego z nich znał, był to ten, który wczoraj przywitał go na statku. Dzisiaj nie ubrał wprawdzie tego samego garnituru i na dodatek założył okulary, ale Adrian rozpoznał go natychmiast. – Gdzie jest mała? – zapytał, kiedy już usiadł na podsuniętym mu krześle. – O nią się nie martw – odparł śledczy. – Lepiej martw się o siebie. – O siebie? – udał zdziwienie. – Przecież nic nie zrobiłem! – Zabicie prezydenta kraju uważasz za nic? – spytał mężczyzna w okularach. – Przecież wiecie, że to nie ja go zabiłem – powiedział nadzwyczaj spokojnym tonem; dokładnie takim, jakim zwykło się wygłaszać prawdy oczywiste. – Więc kto? – Może John Forsythe…? – przyszło mu na myśl i powiedział to głośno. – Kto? – Nieważne – machnął ręką. – W każdym razie nie ja… – Pytanie tylko, czy potrafisz nas o tym przekonać? – Pytanie tylko, czy będziecie chcieli dać się przekonać – odparował bez chwili zastanowienia. Pozostali dwaj, do tej pory w milczeniu stojący przy oknie, usiedli teraz na krzesłach dostawionych do biurka. Tylko trzeci z nich, najważniejszy, stał przez cały czas i swymi świdrującymi świńskimi oczkami przewiercał Adriana na wylot. – Prezydenta zastrzelono dokładnie kwadrans po osiemnastej – powiedział śledczy, zaglądając w papiery. – Ty zostałeś aresztowany piętnaście minut później… – Na drugim końcu miasta – wtrącił Adrian. – To nie stanowiło problemu, jeżeli skorzystałeś z jakiegoś samochodu albo flyera… – Ale wy… – przerwał na chwilę, po czym, chrząknąwszy, dokończył: – …czekaliście na mnie. – Wiedzieliśmy, kogo szukać – wyjaśnił śledczy. – To znaczy, że ktoś mnie wystawił – to było stwierdzenie, nie pytanie. Oficer przemilczał to oświadczenie; od niechcenia zajrzał w jakieś dokumenty i czekał. Może miał nadzieję, że świadomość zdrady spowoduje, iż Adrian się załamie i zacznie sypać? Ale on nawet nie wiedział, kto go zdradził. Co miał im powiedzieć? Na kim się zemścić? Na Alisie, o której nie wiedział nic ponad to, jak ma na imię i że jest dobra w łóżku…? „A może tak naprawdę to wcale nie mnie zdradzono, lecz Arwenę? – pomyślał. – Zabójstwo prezydenta, wbrew pozorom, wcale nie otwiera jej drogi do władzy! Wręcz przeciwnie, zamyka ją i to, jak się wydaje, raz na zawsze!” Ktoś – ktoś trzeci! – postanowił upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. On był tu tylko pionkiem na szachownicy, którego postanowiono poświęcić na samo otwarcie partii. Zastrzelono króla, skompromitowana została królowa – któż więc mógł teraz sięgnąć po władzę? Któryś z gońców czy któraś z wież? Bo że walka toczy się o władzę, wątpliwości nie miał najmniejszych… Alisa – ona stanowiła klucz do całej zagadki. By ją rozwiązać, należałoby najpierw odnaleźć Alisę. Ale nie uda mu się to, jeśli będzie siedział w celi pod kluczem. Czy więc nie byłoby lepiej dogadać się z policją i wspólnie poszukać nici, które doprowadzą ich do kłębka? – Co tam się w tej twojej głowie kotłuje? – spytał, przerywając ciszę, oficer w okularach. – Czy możemy zostać sami? – spytał Adrian. – Sami? – zdziwił się śledczy. – Bez świadków. Po chwili wahania, oficer rzucił znaczące spojrzenie w kierunku swoich podwładnych i ci bez słowa opuścili pomieszczenie. – Gadaj! – Pan doskonale wie, że nie ja zabiłem prezydenta, prawda? – zaczął Adrian; śledczy milczał, więc ciągnął dalej: – Jedyne pytanie, jakie sobie teraz zadaję, brzmi: Czy pan chce odnaleźć sprawców zamachu? Prawdziwych sprawców! Nawet nie tego, który pociągał za spust, ale tych, którzy go do tego namówili… – Go? Zakłada pan, że to był mężczyzna…? – Nie wiem – odparł, ale jakoś nie potrafił sobie wyobrazić Alisy czającej się w oknie wieżowca i celującej do prezydenta z karabinka snajperskiego. Ostatnimi czasy jednak przeczucie myliło go tak często, że niczego już nie powinien być pewien. – Co pan zatem proponuje? – spytał oficer. – Mam pewien trop i chcę go sprawdzić, ale by to zrobić, muszę stąd wyjść… – Nie mam żadnej pewności… – zaczął śledczy, ale Adrian przerwał mu, wiedząc, co tamten chce jeszcze powiedzieć. – Ma pan pewność! Przecież Arwena jest w waszych rękach. – Kim dla pana jest ta dziewczynka? – Kim? – Długo ważył w myślach odpowiedź, aż wreszcie powiedział: – Ja jestem za nią odpowiedzialny. – W pana zawodzie? Chwila słabości…? – Nawet jeżeli miało to zabrzmieć ironicznie, Adrian nie odebrał słów oficera w ten sposób. – Są takie sytuacje, kiedy nawet największy skurwysyn staje się ludzki… Oficer wstał i wolno, zapewne bardzo intensywnie przy tym myśląc, dwukrotnie obszedł dokoła gabinet. Ważył wszystkie „za” i „przeciw”. Adrian przyglądał mu się z zainteresowaniem, doskonale zdając sobie sprawę, że jest zdany na łaskę bądź niełaskę tego człowieka. – Nawet jeśli się zdecyduję na przyjęcie pańskiej propozycji, nie będę mógł puścić pana samopas – wyjaśnił policjant. |