Chwilę później otwarła się brama i samochód wyjechał poza obręb strefy zakazanej. Prowadziła stąd tylko jedna droga: w stronę lasu, czyli ta, która przyjechał Adrian. By jednak nie zgubić wozu, musiał teraz jak najszybciej dostać się do swojego samochodu. Jeśli ci, których śledził, pojadą wolno – będzie miał szansę; jeśli nie… Biegł, co tchu w płucach,ale terenowy wóz i tak systematycznie oddalał się od niego. Do lasu zaś wciąż jeszcze pozostawał ponad kilometr. Biegł niemal na oślep; niekiedy potykał się o wystające z ziemi kamienie i korzenie i przewracał się, co jeszcze bardziej opóźniało pościg. Gdy wreszcie dotarł do krawędzi lasu, po samochodzie pozostał jedynie zapach spalin. Zaklął siarczyście, nie myśląc o tym, że mógłby zwrócić na siebie czyjąś uwagę. „Tyle godzin na nic” – mruknął pod nosem, postanowiwszy teraz jak najszybciej odszukać wóz, który otrzymał od Alisy, i wrócić do hotelu. Wóz, owszem, był w miejscu, w jakim go pozostawił, ale w środku czekało nań dwóch obcych mężczyzn. Zauważywszy Adriana, wysiedli i wycelowali w niego dwa laserowe automaty. – Jeśli masz jakąś broń, połóż ją powoli na masce! – rozkazał wyższy z nich; drugi, niższy od swojego towarzysza o głowę, uważnie obserwował Adriana, w każdej chwili gotów do oddania strzału. On także zabrał później miotacz. – Długo kazałeś na siebie czekać – stwierdził dowódca tego dwuosobowego oddziału. – Zbierałem grzyby – wycedził przez zęby Adrian, wściekły, że po raz kolejny dał się podprowadzić. – Na Kserksesie grzyby nie rosną – odparł, zaskoczony niewiedzą gościa, niższy z mężczyzn; głos miał wysoki, piskliwy, niemal chłopięcy. – A skąd on miałby o tym wiedzieć?! – mruknął jego towarzysz. Do Adriana natomiast powiedział: – Chcesz czy nie chcesz, będziesz musiał przejść się z nami! To nie będzie daleki spacer. Bunkier, do którego go doprowadzili, wewnątrz okazał się być znacznie przyjemniejszą budowlą, niż dałoby się to ocenić z zewnątrz. Sterylnie czyste korytarze oświetlone były żółtawym światłem, które dodawało uczucia przytulności. Strażnicy odnosili się do Adriana bez uprzejmości, ale też nie byli nazbyt niemili. Nie pytał ich, dokąd go prowadzą, wiedząc, że za chwilę przecież i tak się dowie. Nim jednak został doprowadzony przed oblicze przełożonego obu strażników, zamknięto go w pustym pokoju i nakarmiono. Dopiero kiedy ogarnęło go uczucie sytości i związanej z tym błogości, pojawili się goście. Jeden z nich nie był mu obcy, choć przez dłuższą chwilę usilnie starał się przypasować twarz do imienia i nazwiska. Kiedy już mu się to udało, niemal spadł z krzesła, chociaż – jak mu się wydawało – siedział na nim bardzo pewnie. – Pan się nazywa… Humbert Lasagne? – spytał tego, który wydał mu się znajomy. Zagadnięty mężczyzna uśmiechnął się. – Blisko – odparł, podając Adrianowi dłoń. – Nazywam się Dariusz i jestem… – nie musiał kończyć, zrobił to za niego Adrian: – Prezydentem Kserksesa! Stojący obok Dariusza bardzo wysoki, niemal dwumetrowy, mężczyzna w wojskowym mundurze pozbawionym jednak wszelkich oznaczeń, podsunął prezydentowi krzesło, na którym ten natychmiast spoczął. – My-myślałem, że p-pan zginął – wyjąkał Adrian. – Wszyscy tak myślą. „Nie wszyscy” – chciał dodać Adrian, ale wolał, przynajmniej na razie, przemilczeć tę uwagę. Nie miał przecież żadnej pewności, po której stronie konfliktu stoi prezydent i czy to właśnie Alisa i jej szef nie czyhają na jego śmierć. – Prowadzimy bardzo skomplikowaną grę, z czego zapewne zdaje pan już sobie sprawę – wyjaśnił Dariusz. – Stawką w tej grze jest oczywiście władza… Adrian ukrył twarz w dłoniach; nie potrafił pogodzić się z myślą, że rozmawia właśnie z człowiekiem, którego wcale nie tak dawno na jego oczach odstrzelił snajper. Wychodziło jednak na to, że wbrew temu, o czym poinformowała go Alisa, zginął nie prawdziwy prezydent, ale jego sobowtór, Humbert Lasagne. Czy możliwe, że agentka tajnej policji mogła o tym nie wiedzieć? Jeśli tak, znaczyłoby to, że właśnie przed nią i jej mocodawcami ktoś – a konkretnie ludzie z otoczenia prezydenta – chcieli ukryć prawdę. – Gdyby mówił pan głośno to, co myśli, byłoby nam łatwiej się porozumieć – wtrącił Dariusz. – Alisa – Adrian wymienił głośno imię kobiety, która akurat w tej chwili zaprzątała najmocniej jego umysł. – To płotka – stwierdził oficer, który do tej pory ograniczał się jedynie do stania u boku swego przełożonego. – Ale ta płotka rozdaje karty – zaoponował Adrian. – Wszystkie znaczone – pospieszył uspokoić go Dariusz. – Ona naprawdę sądzi, że to pan zginął? – chciał się upewnić Terrańczyk. – Prawda, że nad wyraz udana mistyfikacja? – Twarz prezydenta zdradzała uczucie niemal intelektualnej rozkoszy. – To był mój pomysł! – dodał, na co oficer zareagował energicznym potakiwaniem głową. – Czemu pan to zrobił? – Adrian nie dawał za wygraną. – Aby uchronić życie – automatycznie odpowiedział Dariusz. – Przedsięwzięcie było bardzo ryzykowne i mogło zakończyć się niepowodzeniem. Ale gdybym nie podjął ryzyka, zginąłbym na pewno. – Ale dlaczego mnie wciągnięto do tej gry? – Posłużono się panem jak instrumentem. Na wszelki wypadek. – Na wszelki wypadek? – powtórzył. – Co to ma znaczyć? – Arwena – Dariusz wypowiedział imię, które zwielokrotnionym echem odbiło się w umyśle Adriana. – Miała być ich polisą na życie… gdyby zamach się nie udał. – Głos prezydenta nagle załamał się, musiał więc dokończyć za niego oficer: – Porwali dziewczynkę, wymodelowali jej nową osobowość i podrzucili panu. – Ale dlaczego nie pozwolili mi odlecieć? – Bo zamach, jak sądzili, zakończył się stuprocentowym powodzeniem: prezydent zginął! Nie musieli jej już ukrywać poza Kserksesem. – A propos – wtrącił się Dariusz – czy wie pan, gdzie dziewczynka jest teraz? – Należałoby spytać o to Alisę – odparł Adrian. – W swoim czasie na pewno to uczynimy… Coś jednak Adrianowi nie dawało spokoju; musiał o to spytać, narażając się nawet na oskarżenia o bezczelność. – Dlaczego tak panu zależy na tej dziewczynce? – Bo to jest moja córka – odpowiedział jak gdyby nigdy nic prezydent. Adrian zbladł jak ściana. „Ja zwariuję – stwierdził. – Zwariuję, zwariuję, zwariuję!!!” – powtarzał to jedno słowo w myśli jak hinduską mantrę. – Boję się o nią – dodał Dariusz. – I tylko z uwagi na nią nie podejmuję na razie żadnych działań. Nie chcę narażać jej na niebezpieczeństwo! – Ro-zu-miem, ale… – wydukał Adrian i nagle zamilkł. Co miał powiedzieć prezydentowi tej planety? Że był w tym miejscu niemal dokładnie dwadzieścia cztery godziny temu i oglądał dom i zdjęcia dziewczynki z najbliższą rodziną i że wśród towarzyszących jej na fotografiach osób na pewno nie było jego, Dariusza…? Prezydent, uważnie obserwując twarz Adriana, odgadł myśli, jakie kłębiły się w jego głowie. – Wczorajsza wycieczka była jedynie próbą wywiedzenia w pole naszych przeciwników. Zastosowaliśmy jedno z najnowocześniejszych dokonań naszych naukowców i, jak się okazało, wszystko poszło zgodnie z planem. Doniesiono mi, że rewizja w pańskim pokoju również… – Adrian drgnął. – Chyba mi pan wybaczy tę drobną niedogodność? – spytał, dostrzegając jego reakcję. – To było konieczne… – Do czego? – Do legendy, którą chcemy panu stworzyć – zakomunikował oficer. – Chcemy, aby Alisa i jej mocodawcy cały czas myśleli, że jest pan po ich stronie, gdy tymczasem pan… – Dariusz zawiesił głos dla dodania efektu – zmieni front, nieprawdaż? „A czy mam jakiś wybór?” – chciał zapytać, ale dla własnego dobra przemilczał to pytanie. – Najważniejsza jest Arwena – kontynuował prezydent. – Dopóki dziewczynka znajduje się w ich rękach, nic nie będę mógł zrobić. – A ja? Co ze mną? – zainteresował się Adrian. |