W debiutanckiej powieści Jakuba Ćwieka najlepszy jest jej tytuł – „Liżąc ostrze”. Może dlatego, że został on zaczerpnięty z twórczości argentyńskiego mistrza prozy Julio Cortazara. Cała reszta to nudna i pozbawiona polotu mieszanka wątków mogących kojarzyć się z „Siedem”, „Matriksem” i „Kodem Leonarda da Vinci”. W efekcie tych zapożyczeń powstała powieść, która chluby nie przynosi nikomu – ani wydawnictwu, ani tym bardziej autorowi.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Bohaterem powieści jest gliniarz, podkomisarz Kacper Drelich, przy którym nawet pamiętny redaktor Maj z „Życia na gorąco” (o poruczniku Sławomirze Borewiczu już nawet nie wspominając) to twardziel jakich mało. Drelich ma piękną i inteligentną żonę Agnieszkę oraz uroczego czteroletniego synka Gracjana. Jego teściowie, Maria i Tadeusz Markiewiczowie, to wprost wzór cnót. Nawet do bezpośredniego przełożonego Kacpra, komisarza Franciszka Trolewskiego, trudno się przyczepić. Obaj panowie przyjaźnią się od lat i rozumieją niemal bez słów. Istna sielanka! Nie wszystko jednak w życiu naszego bohaterskiego stróża prawa jest cacy. Drelich ma bowiem także – a raczej miał (czas przeszły jest jak najbardziej usprawiedliwiony) – kochankę, Monikę, która okazała się być luksusową prostytutką znaną jako Josephine. I właśnie ją zamordowano. Co gorsza, wszystko wskazuje na to, że Kacper może być w jakiś sposób w tę zbrodnię zaplątany. Oczywiście nie jest, ale co szkodzi w ten „nowatorski” sposób podgrzać atmosferę?… Wiadomość o zabójstwie dziewczyny dociera do bohatera gdy po wcześniejszych traumatycznych przeżyciach przebywa wraz z rodziną na wsi, u teściów. Ale i tam dorwą go łapy wrogów. Drelich nie zdaje sobie nawet sprawy, z kim będzie musiał stoczyć pojedynek, dążąc do poznania prawdy – zarówno o własnej przeszłości, jak i o śmierci Josephine. Problem w tym, że bardzo szybko zagadnienie to przestaje czytelnika interesować. Powieść tonie w bagnie schematów i stylistycznych nieporadności (oj, przydałby się książce redaktor z prawdziwego zdarzenia!). W pewnym momencie dowiadujemy się, że nasz bohaterski gliniarz jest głęboko przekonany o tym, iż w rozwiązaniu nurtujących go problemów może pomóc hipnoza. I natychmiast – jak królik z kapelusza – objawia się nam hipnotyzer-amator, którym okazuje się przypadkowo przyłapany na próbie włamania do domu Markiewiczów złodziejaszek. Drelich takiej okazji przepuścić nie może i poddaje się seansowi w… pubie. Nieważne, że wokoło siedzą ludzie. Gdy dalej jest mowa o prywatnym detektywie, śledzącym niewiernych małżonków, obowiązkowo musi być on antypatyczny. Nosi nawet odpowiednią ksywkę – Szczur. Wypisz wymaluj – Steve Buscemi, któremu zdarzało się niejeden raz grywać podobne role. Styl autora również pozostawia wiele do życzenia. Żonie Drelicha zdarza się na przykład „pozamykać samochód”, jemu samemu zaś – złapać napastnika za zgięcia kolan i „szarpać do siebie”. Niezwykle pouczające bywają również dialogi między Kacprem a Agnieszką. Gdy żona wypomina mężowi, że ostatni raz wpuściła go do łóżka bez wcześniejszej kąpieli, ponieważ „nie mogła spać od tego smrodu”, policjant odgryza się jej: „Ja jakoś znoszę twój przez te wszystkie lata”. Podobnych bezsensownych dialogów jest w powieści, niestety, znacznie więcej. Owego obrazu nędzy i rozpaczy dopełnia jeszcze płytkość fabuły. Gdy Ćwiek nie wie już, jak uratować chylącą się ku nieuchronnemu upadkowi konstrukcję powieści, wplata w akcję Szatana i księży, którzy – uwaga! znów mamy do czynienia z niezwykle nowatorskim podejściem – wcale nie okazują się tacy nieskazitelni, jak być powinni. I tyle. Jakieś rozwiązanie zagadki? Owszem, jest. Fantastyczne. Rodem z „Matriksa”. Domyślacie się, jakie? „Liżąc ostrze” reklamowane jest przez lubelską Fabrykę Słów jako „rzeczywistość z pogranicza kryminału i horroru”. Prawda, że brzmi zachęcająco? Nic bardziej mylnego – debiutancka powieść Jakuba Ćwieka (wcześniej znanego z dwóch, chwalonych przez czytelników i krytyków, tomów opowiadań o Kłamcy) to dzieło sieroce. Nikomu niepotrzebne. Trudno nawet stwierdzić, po co autor je napisał. Nie dość, że książka nie przedstawia większych wartości artystycznych, to nawet w kategorii „czytadło” zaniża poziom. Jak na horror jest za mało straszna, jak na kryminał – zbyt przewidywalna (włącznie z końcową woltą, która w zamierzeniu autora powinna postawić wszystko na głowie). Napisana poprawnie, ale bez iskry. Miejscami można nawet odnieść wrażenie, że autor, pisząc prawą ręką, w lewej trzymał jeden z licznie publikowanych w Stanach Zjednoczonych podręczników typu: „Jak w tydzień napisać literacki bestseller”. W powieści Ćwieka nie ma bowiem nawet krzty oryginalności, jej materia uszyta została z motywów wcześniej już wykorzystanych czy to w beletrystyce, czy też w scenariuszach filmowych (kłaniają się przede wszystkim „Siedem”, „Matrix” i wciąż będący na fali „Kod Leonarda da Vinci”). Pewnie był to zabieg zamierzony, co jednak wcale twórcy nie usprawiedliwia. Po co bowiem pisać setną, a może nawet tysięczną powieść, która jest idealnie nijaka, pozbawiona choćby cienia indywidualizmu?…
Tytuł: Liżąc ostrze Data wydania: 11 czerwca 2007 ISBN: 978-83-60505-58-8 Format: 296s. 125×195mm Cena: 26,99 Ekstrakt: 40% |