Pierwszy tom mangi „Love Hina” na kolana nie powalił. Rokował jednak pewne nadzieje na przyszłość i przyznać trzeba, że druga odsłona komiksu częściowo spełniła pokładane w nim nadzieje. Trudno go jeszcze uznać za wzorcowy dla tego podgatunku mangi, ale jeśli z zeszytu na zeszyt poziom będzie rósł, rosnąć powinna także popularność „Love Hina” w Polsce.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Pamiętacie zapewne głównego bohatera angielskiej komedii „Przyjęcie” („Party”) – hinduskiego aktora, próbującego zrobić karierę w filmowym biznesie, którego zagrał niezapomniany Peter Sellers? Był on wyjątkowym nieudacznikiem. Czego się nie tknął, doprowadzał do ruiny. Gdy zupełnie przypadkowo otrzymał zaproszenie na tytułowe przyjęcie, dokonał tam klasycznej niemal demolki w stylu Terminatora (a było to jeszcze na kilka dobrych lat przed wymyśleniem postaci „elektronicznego mordercy”). Jeśli wydaje wam się, że nie sposób wykreować jeszcze większej ofermy – jesteście w błędzie! Sięgnijcie po drugi tom „Love Hina” i przyjrzyjcie się przygodom głównego bohatera tej mangi, Keitaro Urashimy. Keitaro nie wiedzie się w niczym: ani w miłości (do tej pory, a ma już skończoną dwudziestkę, nie miał dziewczyny „na poważnie”), ani w nauce (dwukrotnie oblał egzaminy na renomowany tokijski uniwersytet, w skrócie zwany w komiksie Todajem). Ból jest dlań tym większy, iż – po pierwsze – jest właścicielem, odziedziczonego po ekscentrycznej babce, pensjonatu dla nastoletnich dziewcząt, które co rusz wprawiają go swoim zachowaniem w zażenowanie i konsternację; po drugie zaś – uzyskanie uniwersyteckiego indeksu traktuje jako sprawę honorową, dopełnienie obietnicy z dzieciństwa. Cóż z tego jednak, skoro wszystko sprzysięga się przeciw niemu. W drugim tomie „Love Hina” nie ma specjalnych fajerwerków, jest za to sporo slapstikowych gagów i humoru sytuacyjnego. Kto lubi dowcipy w stylu Benny Hilla, powinien poczuć się usatysfakcjonowany. Keitaro co rusz bowiem popada w tarapaty, a spiętrzenie kłopotliwych sytuacji, z jakich musi się wygrzebywać, przyprawia momentami o zawrót głowy. I chociaż w komiksie pojawia się cała galeria ślicznych dziewcząt (od koloru do wyboru: blondynki, brunetki, krótko- i długowłose, gimnazjalistki i nieco starsze), myśli Urashimy niepokojąco krzątają się tylko wokół jednej z nich – Narusegawy. I oczywiście tylko ona jedna wydaje się nie być Keitaro zainteresowana. Co gorsza im bardziej chłopak stara się o jej względy, tym częściej popada w tarapaty (do tego stopnia, iż komiks ten mógłby służyć za idealne zobrazowanie przysłowia: „Dobrymi chęciami wybrukowane jest piekło”). Nic więc dziwnego, że przykładna panienka co chwila obdarza Urashimę raczej mało wyszukanym epitetem: „idiota!” Wypada mieć jednak nadzieję, że w końcu (może już nawet w trzecim tomie?) wydarzy się coś, co sprawi, że Naru spojrzy na chłopaka nieco łaskawszym okiem. Od strony fabularnej w komiksie dzieje się niewiele. Mimo to nie jest on wcale nudny; bohaterowie ciągle bowiem są w ruchu: biegają, skaczą, gonią się, uciekają, gadając przy tym jak najęci. (Notabene gdyby powycinać troszkę dialogów, „Love Hina” nic by nie straciła, a zyskałaby oddech, którego miejscami z powodu natłoku wydarzeń brakuje.) Znacznie bardziej denerwująca jest inna rzecz: „gwara”, jaką posługują się niektóre z bohaterek. Choć i tu ze zdziwieniem, dostrzegłem, że po pewnym czasie przestało to przeszkadzać tak bardzo, jak na początku lektury (czyżby to była jedynie kwestia przyzwyczajenia?). Nic jednak nie jest w stanie usprawiedliwić ani wytłumaczyć miejscami mocno zgrzytającej polszczyzny. Cóż bowiem oznacza taka oto kwestia: „Jakoś dogadują się wspaniale. Prawdziwa para przeciwieństw”? I właśnie za wpadki językowe – ocena niżej.
Tytuł: Love Hina #2 Data wydania: luty 2004 ISBN-10: 83-88272-57-8 Cena: 15,90 Gatunek: humor / satyra Ekstrakt: 50% |