Zbigniew Orywał to najsłynniejszy sportowiec związany z wielkopolskim Wągrowcem. Lekkoatleta, który w II połowie lat 50. XX wieku zachwycał cały świat. Jako trener odkrył i pielęgnował talent Bronisława Malinowskiego. Dwukrotnie uczestniczył w igrzyskach olimpijskich: w Rzymie jako zawodnik oraz w Sydney – w roli trenera kadry lekkoatletów Irlandii. Po osiemnastu latach wytężonej pracy opuścił jednak Zieloną Wyspę i w październiku 2000 roku osiadł już na stałe w Polsce, w Poznaniu. Letniskowy Wągrowiec  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Zbigniew Orywał nie jest wągrowczaninem z urodzenia; raczej z wyboru – i nie tyle nawet własnego, ile swojego ojca – urodził się bowiem siedemdziesiąt osiem lat temu w Kępnie. Do Wągrowca rodzina Orywałów przeprowadziła się w 1932 roku; starszy syn Zbyszek miał wtedy dwa lata, młodszy Alojzy – niespełna roczek. Przeprowadzka z jednego zakątka Wielkopolski do drugiego podyktowana była przede wszystkim względami ekonomicznymi. – Ojciec imał się przed wojną różnych zajęć – wspomina pan Zbigniew. – Urodził się dokładnie w roku 1900, a więc w szkole powszechnej, jeszcze pod zaborami, uczył się wszystkiego w języku niemieckim. Następnie ukończył szkołę handlową i przez wiele lat trudnił się właśnie handlem. W Kępnie prowadził sklep obuwniczy. Nie wiodło mu się jednak najlepiej. Coraz większą konkurencję stanowili bowiem taniej produkujący i taniej sprzedający swe towary rzemieślnicy i kupcy żydowscy. Doszło w końcu do tego, że ojciec musiał zamknąć interes – dodaje. W tym samym czasie na powrót do Polski zdecydowali się dziadkowie pana Zbigniewa, a mówiąc dokładniej: rodzice jego matki. – Mieszkali wówczas w Westfalii, gdzie dziadek był górnikiem. Ojciec, dowiedziawszy się o ich powrocie, postanowił kupić im gospodarstwo. Wybór padł na Wągrowiec. W latach 30. było to miasteczko dość znane w Wielkopolsce, przede wszystkim jako miejscowość letniskowa. Chwalono zwłaszcza tutejsze bardzo czyste powietrze – dodaje lekkoatleta. Ojciec pana Zbigniewa kupił, na konto teścia, dom i kawałek ziemi przy ul. Rogozińskiej (zarówno wtedy, jak i dzisiaj stanowiącej przedmieścia Wągrowca) i w 1932 roku sześcioosobowa rodzina Orywałów sprowadziła się na Pałuki. – Tradycja w rodzinie była taka, że najstarsza córka szła za rodzicami, więc i ja w ten sposób, chcąc nie chcąc, razem ze swoją matką znalazłem się w Wągrowcu – krótko podsumowuje Zbigniew Orywał swoją pierwszą w życiu przeprowadzkę. W szponach Sokoła Wraz z miejscem zamieszkania ojciec przyszłego olimpijczyka zmienić musiał także pracę. – Został ajentem Zakładów im. Hipolita Cegielskiego w Poznaniu, dla których sprzedawał głównie maszyny rolnicze. Nie trwało to jednak zbyt długo, bowiem krótko po przeprowadzce ojciec mocno podupadł na zdrowiu. Zaczął poważnie chorować na płuca (miał odmę) i przez kilka następnych lat sporo czasu spędzać musiał w pobliskich Obornikach, gdzie mieściło się sanatorium, w którym leczono tego typu schorzenia. Leczenie było nie tylko długotrwałe, ale i bardzo kosztowne; pochłonęło niemal całe rodzinne oszczędności – wspomina pan Zbigniew. Mniej więcej od połowy lat 30. ojciec pracował już tylko dorywczo; dorabiał między innymi jako mechanik, bo i w tym kierunku miał spore uzdolnienia. Czas wolny przeznaczał na działalność społeczną i… polityczną. Został aktywnym członkiem Polskiego Stronnictwa Ludowego, coraz bardziej angażował się w działalność Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”. – Sokołowi ojciec prezesował już w Kępnie. Utrzymywał tam nawet drużynę piłki nożnej. W latach młodości specjalizował się w trójboju. Zdobył nawet kiedyś mistrzostwo województwa wielkopolskiego w tej dyscyplinie, ale prawdę mówiąc, nie jestem pewien, czy przypadkiem nie było to podczas wewnętrznych rozgrywek Sokoła – wyjaśnia pan Zbigniew. Nie zmienia to faktu, że obaj Orywałowie juniorzy (czyli Zbigniew i Alojzy) dojrzewali w sportowej atmosferze. – W domu, pamiętam to doskonale, było zawsze mnóstwo zdjęć i pamiątek związanych z Sokołem. Niektóre się zachowały, ale zdecydowana większość uległa zniszczeniu. W 1939 roku bowiem, kiedy pewnym już było, że wojny z Niemcami nie da się uniknąć, ojciec wrzucił je wszystkie do worka i zakopał w ziemi. Kiedy sześć lat później odkopał swoje „skarby”, okazało się, że wiele dokumentów po prostu zgniło. Reszty zniszczenia dokonało UB, które zjawiło się pewnego dnia w domu, by ojca (wówczas już bardzo aktywnego działacza Mikołajczykowskiego PSL-u) aresztować. Zabrali wtedy także wszystko to, co wiązało się z Sokołem: medale, dyplomy, zdjęcia. Pamiętam, że nie oszczędzili nawet mojej harcerskiej trąbki – dodaje Zbigniew Orywał z uśmiechem.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Wojenna przygoda Przed wojną mały Zbigniew zdążył zaliczyć tylko trzy lata tak zwanej szkoły ćwiczeń, której zajęcia odbywały się w budynku liceum pedagogicznego przy ul. Kościuszki (w obecnej siedzibie Zespołu Szkół Ponadgimnazjalnych nr 2). – Wrzesień 1939 roku pamiętam po dziś dzień doskonale, mógłbym odtworzyć tamte wydarzenia z ogromną dokładnością, dzień po dniu. Dla młodego człowieka, dla dziecka, którym wówczas byłem, wszystko, co wtedy się działo, było wielką przygodą. Choć z jakże tragicznym finałem! Ojca już wtedy w Wągrowcu nie było. Był podoficerem rezerwy, więc został zmobilizowany. Pomimo tego, że miał już praktycznie tylko jedno płuco, ani przez moment nie przyszło mu do głowy, by starać się o zwolnienie ze służby – wspomina pan Zbigniew. Pozbawiona opieki głowy rodu rodzina Orywałów zdecydowała się uciekać przed nadciągającymi wojskami niemieckimi. – Dziadkowie, mama i ja z młodszym bratem wyjechaliśmy z Wągrowca wozem dziadka zaprzężonym w konie. Dotarliśmy zaledwie do Mieściska, tam zatrzymali nas Niemcy i kazali wracać. Z domu przy Rogozińskiej wkrótce nas wysiedlono. Dano nam na opuszczenie go tylko pięć minut. Zabrać ze sobą mogliśmy to, co byliśmy w stanie wynieść w rękach – dodaje przyszły olimpijczyk. Przez kilka następnych miesięcy Orywałowie mieszkali, wspólnie z kilkoma innymi wągrowieckimi rodzinami, w sali balowej jednego z domów w pobliżu podwągrowieckiej Dębiny. – Nie pamiętam już, do kogo ten dom należał. Utkwiło mi tylko w pamięci, że przed wojną właściciel organizował tam zabawy. Wiosną następnego roku przekwaterowano nas na ul. Piaskową, do budynku, w którym kiedyś mieściła się mleczarnia. Na piętrze było kilka pomieszczeń, w każdym z nich umieszczono jedną rodzinę. Na bardzo niewielkiej przestrzeni gnieździła się nas szóstka, w międzyczasie bowiem ojciec wrócił z wojny. Tam mieszkaliśmy do wyzwolenia. W 1945 wróciliśmy do domu na Rogozińskiej, gdzie zastaliśmy już tylko gołe ściany. Uciekający Niemcy zabrali ze sobą wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość – przy tych słowach głos pana Zbigniewa zaczyna lekko drżeć. Pierwsze zwycięstwo W czasie okupacji Zbigniew dokończył naukę w szkole podstawowej, choć na pewno nie była to taka szkoła, jaką sobie wymarzył. – Niemcy nie chcieli, by polskie dzieci zdobywały konkretną wiedzę. Uczyliśmy się więc tylko czytać, pisać i liczyć po niemiecku. Nie było nam także wolno uczęszczać do szkół w samym Wągrowcu. Dla Polaków stworzono szkoły w podwągrowieckich wsiach. Ponad dwa lata chodziłem więc codziennie do szkółki w odległym o siedem kilometrów Przysieczynie. Kiedy skończyłem dwanaście lat, zgodnie z okupacyjnymi przepisami musiałem podjąć pracę. Wtedy też trafiłem do warsztatu prowadzonego przez Niemca Fiedelbergera, w którym pracował już mój ojciec – wspomina pan Zbigniew. W warsztacie naprawiano samochody. Orywał senior był kierownikiem biura; znał przecież doskonale niemiecki, a i o mechanice pojęcie miał niemałe. Dwunastoletni Zbigniew został tam typowym chłopcem na posyłki. – Szybko nauczyłem się niemieckiego i wkrótce zacząłem wykonywać proste prace biurowe, na przykład pisałem na maszynie – dodaje przyszły sportowiec i trener. – W styczniu 1945 miasto wyzwoliła Armia Czerwona. W kwietniu otwarto niektóre szkoły. Poszedłem do gimnazjum, a następnie do liceum ogólnokształcącego. Wtedy uczono jeszcze starym, przedwojennym systemem. Przez cztery lata miałem łacinę, przez dwa grekę. Dodatkowo zapisałem się na język angielski. A tak w ogóle, uczyłem się w klasie o profilu matematyczno-fizycznym. Zawsze bardziej od humanistycznych pociągały mnie przedmioty ścisłe. Wtedy też odkryłem inną swoją pasję: sport! – Orywał mówi o tym z niekłamaną dumą. Był młodzieńcem wysokim, sprawnym fizycznie, wytrzymałym i bardzo szybkim. Prędzej czy później musiał zwrócić na siebie uwagę nauczyciela wychowania fizycznego. Niebawem też zaczął reprezentować szkołę w rozgrywkach koszykówki, siatkówki i piłki nożnej. – Wpadłem wtedy w oko wuefiście Michałowi Kozakowi. Były to czasy, kiedy bardzo chętnie organizowano przeróżne biegi narodowe i coś podobnego profesor Kozak zorganizował w naszej szkole. Zabrał nas na łąki za klasztorem pocysterskim, odmierzył tysiąc metrów i przeprowadził zawody. Ja zdobyłem mistrzostwo szkoły – dodaje starszy pan, uśmiechając się na wspomnienie tamtych dni i swego pierwszego sportowego sukcesu. Eksplozja talentu  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Po zdobyciu tytułu mistrza szkoły w biegu na 1000 metrów młody, niespełna siedemnastoletni wówczas Zbyszek skupił się już tylko i wyłącznie na lekkiej atletyce. Po potwierdzeniu swego prymatu w kolejnych dyscyplinach królowej sportu (w roku 1947 był najlepszym uczniem ogólniaka w skoku w dal, skoku wzwyż, rzucie dyskiem, oszczepem i biegach przełajowych; rok później natomiast dorzucił jeszcze zwycięstwa w pchnięciu kulą, trójskoku oraz biegach średniodystansowych: na 400, 800 i 1500 metrów) przyszła kolej na reprezentowanie szkoły w zawodach powiatowych w przełajach. Kiedy i te wygrał, pewnym już było, że narodził się w Wągrowcu nieprzeciętny talent sportowy. – Wtedy też zainteresował się mną znajomy mojego ojca, pan Adolf Grygołowicz, który w poznańskiej Warcie trenował biegi średniodystansowe. Na co dzień pracował on w Urzędzie Miejskim w Wągrowcu w wydziale rolnictwa. Kiedy dowiedział się o moich sukcesach, przyszedł do domu i powiedział krótko: „No, to teraz potrenujemy razem!”. Na treningi kazał zawsze zakładać najcięższe buty, a do środka wkładać na dodatek ołów. W ten sposób wyrabialiśmy wytrzymałość – wspomina przyszły rekordzista Polski. W drugi dzień świąt wielkanocnych 1948 roku Zbyszek pojechał wraz ze swoim nowym trenerem do Poznania, by wziąć udział w biegu o Memoriał Bronisława Szwarca. – Start był wspólny. Ja nie reprezentowałem niczyich barw. Na metę przybiegłem szósty, będąc zarazem najlepszym zawodnikiem niezrzeszonym. Wtedy też postanowiono zapisać mnie do Warty – dodaje Orywał. |