powrót; do indeksunastwpna strona

nr 2 (BRE2)
Sebastian Chosiński #1 2022

Non omnis moriar
ciąg dalszy z poprzedniej strony
- Chcesz mnie stąd zabrać? - zapytała Anka.
- Jeśli tylko okaże się to możliwe... - odparł, szepcząc jej wprost do ucha, choć nie sądził, by żywi byli w stanie ich podsłuchiwać.
- A jeśli nie?
- Wtedy... - przerwał na moment, bo tak naprawdę sam nie wiedział, co może się wówczas wydarzyć - wszystko wróci do stanu sprzed mojego pojawienia się.
- Czyli... znowu odejdziesz?
Nie zdążył odpowiedzieć, bo w tym samym momencie z oddali dotarł do nich odgłos nadjeżdżającego pociągu.
9.
Podobnie jak wczoraj, także i tym razem, z pociągu nikt nie wysiadł.
Witold, nie zrażony tym, ruszył w stronę jednego z wagonów. Ankę jakby zamurowało w miejscu.
- Chodź! - zawołał.
- Wiciu, ja nie mogę.
- Co ty opowiadasz! - krzyknął, wściekły.
Chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą.
Ale dziewczyna nie ruszyła się z miejsca.
- Anka! - zawył niemal bezgłośnie. W tym jednym słowie zawarł tyle błagania, że nawet najtwardszy kamień musiałby pęknąć pod naporem litości.
Ale nie ona.
Stał już przy wagonie, wspiął się na schodki i pociągnął za klamkę drzwi, które rozwarły się zapraszająco.
Dziewczyna zrobiła krok w jego kierunku.
Podał jej rękę.
I w tym momencie pociąg ruszył. Ich palce połączyły się jeszcze na krótką chwilę, po upływie której nie czuł już jednak w dłoniach nic.
- An-ka! - całą swoją bezsiłę wtłoczył w to jedno słowo. Nie pomogło.
Zawisł na schodach, bijąc się jeszcze z własnymi myślami: mógł skoczyć, ryzykując w najlepszym razie złamaniem nogi lub ręki, w najgorszym zaś życiem. Mógł też spokojnie wejść do wagonu, by za czas jakiś, dużo lepiej przygotowany, wrócić i podjąć kolejną próbę.
Nim ostatecznie zdecydował, dostrzegł stojącego obok, we wnętrzu wagonu, starego konduktora. W jego twarzy, wówczas dobrotliwej, teraz czaiło się zło.
- Miałeś swoją szansę, synu! - powiedział twardo, przez zęby, by po chwili kopnąć go w zmarzniętą dłoń, którą Witold przytrzymywał się poręczy.
Poczuł jeszcze jak upada. Nie w śnieg, ale prosto na oblodzony beton peronu.
Epilog
Policjant pochylił się nad szpitalnym łóżkiem, w którym, nie zdradzając żadnych oznak życia, leżał nieprzytomny Witold. Stojący za jego plecami, ubrany w nieskazitelnie biały fartuch, ordynator chrząknął znacząco, dając jednoznacznie do zrozumienia, że czas wizyty dobiegł końca.
- Nie wiem, po co tak bardzo upiera się pan przy tym, by utrzymać go przy życiu - stwierdził lekarz, kiedy obaj mężczyźni znaleźli się na pustym korytarzu.
Gliniarz długo zastanawiał się, co powiedzieć. Wreszcie, ponaglony nieprzejednanym spojrzeniem doktora, wydukał:
- Jest pan a b s o l u t n i e pewien, że on już n i g d y nie odzyska przytomności?
- Nie jestem Bogiem, więc nie ja podejmuję decyzje - odparł zmęczonym głosem ordynator. - Zapadł w śpiączkę, z której może wyjść za dwa tygodnie, za dwa lata, a może dopiero... za dwa wieki. Zakładając, że jest nieśmiertelny...
Na ostatnie stwierdzenie policjant uśmiechnął się lekko pod nosem, po czym zerknął jeszcze raz przez oszklone drzwi do wnętrza sali - ciało Witolda spoczywało wciąż w tym samym miejscu.
- Długo możecie utrzymywać go tak przy życiu? - spytał.
- Do końca.
Oficer delikatnym ruchem głowy ukłonił się na pożegnanie. Chciał już odejść, ale w ostatniej chwili zatrzymał się i odwrócił.
- Jeśli przebudzi się...
Nie dokończył. Lekarz wszedł mu w słowo.
- Oczywiście! Zawiadomimy pana.
Przytaknął i ruszył pustym korytarzem do wyjścia. Nim jednak zdążył zacisnąć dłoń na klamce, usłyszał za plecami głos lekarza.
- Czy można wiedzieć, co ten człowiek zrobił?
- Jest pan wierzący? - odpowiedział pytaniem oficer.
- A jakie to ma znaczenie?
- Proszę odpowiedzieć!
- Jestem.
- Bo on... być może... - zastrzegł się - znalazł drogę.
- Drogę?
- Do Boga.
"D o B o g a" - powtórzył, ale już tylko w myśli, wychodząc na zatłoczoną ulicę.
Cisza i bezruch. Nie tak Witold wyobrażał sobie t a m t e n ś w i a t.
Nad jego głową straszył obdrapany sufit. Widział go, nie otwierając oczu, bo teraz już oczy nie były mu potrzebne do postrzegania.
"Nie wszystek umarłem" - przekonywał, ale sam nie wiedział, kogo.
Nie miał ciała, miał za to umysł - tego jednego był pewien. Umysł, przez który co rusz ktoś przechodził.
Czuł się jak otwarta na oścież brama.
październik 2002
powrót; do indeksunastwpna strona

29
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.