Dni upływały Tańskiemu, zdawałoby się, beztrosko. Często spacerował brzegiem Odry lub w pobliskim lesie, pomagał krewnym w pracach przydomowych. Cieszyć mógł się także, choć tylko w duchu, z otrzymanego awansu na kapitana Armii Krajowej. Był w tym czasie również świadkiem wielkiej uroczystości, jaka miała miejsce w Opolu we wrześniu 1946 roku – pierwszych powojennych centralnych dożynek połączonych z zaślubinami z Odrą. Przyjechali na nie komunistyczni oficjele, nie brakowało ani Bolesława Bieruta, ani marszałka Michała Roli-Żymierskiego. – Nie wiem, ile w tym prawdy, ale mówiono wtedy o przygotowanym właśnie w Opolu zamachu na Bieruta – przypomina sobie pan Tański. Członkowie Armii Krajowej zostali postawieni w stan gotowości bojowej. Mieli czekać, co wyniknie. Tymczasem na uroczystość przyjechało sporo gości z zagranicy i dowództwo AK, obawiając się bezmyślnej strzelaniny i mogących wyniknąć z tego nieprzewidzianych konsekwencji, rozkaz ponoć odwołało. – Pamiętam ten dzień jak dziś: Bierut przechodził kilka metrów obok mnie, przemawiał, a na koniec rzucił pierścień do Odry. Po paru godzinach oficjele odjechali – wspomina pan Kazimierz. Czy Tański mógł przewidywać, że to jeden z ostatnich dni jego wolności? Dokładnie 1 października został aresztowany: – Do mojej kuzynki przychodził ubek, udawał, a może był naprawdę w niej zakochany… Prawdopodobnie to on na mnie doniósł, bo mogłem mu się wydać podejrzany. W rękach oprawców  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Po aresztowaniu w domu wuja Kazimierz Tański przewieziony został pod eskortą do wojskowej komendy miasta. Przyznał się, jak się naprawdę nazywa i z jakiej uciekł jednostki, mając nadzieję, że dzięki temu natychmiast odesłany zostanie do Szczecina. Odesłano go jednak do Koszalina, ponieważ tam właśnie w międzyczasie przeniosło się dowództwo 12. Dywizji II Armii LWP. – Miałem nadzieję, że u swoich coś wskóram, że uda mi się jakoś ze wszystkiego wytłumaczyć. Nie spodziewałem się jednak, że po mojej ucieczce tyle rzeczy na mój temat wyjdzie na jaw. W grę wchodziła już nie tylko dezercja – mówi. Rozpoczęło się pięciomiesięczne śledztwo prowadzone w Bydgoszczy (w II Okręgu Wojskowym), dokąd po raz kolejny przeniesiono jednostkę. – Czas ten spędziłem w wojskowym areszcie śledczym mieszczącym się na terenie koszar. Nikt nie mógł się ze mną kontaktować, więc przydzielili mi pojedynczą celę gdzieś w piwnicy. O pryczy z siennikiem mogłem jedynie pomarzyć. Z początku spałem bezpośrednio na betonowej posadzce, potem kogoś ruszyło sumienie i dostałem do celi zwykłą pilśniową płytę. Śpiąc na niej, czułem się, jakbym leżał na najwygodniejszym łóżku świata. Miałem już wtedy strupy na biodrach od tego spania na betonie. Śledztwo prowadzono nocami. Do sprawy Tańskiego przydzielono dwóch oficerów. Przesłuchiwali go na zmianę, rzadko który z nich był trzeźwy. Po pijaku łatwiej było im znieść widok katowanego człowieka. Czasami odbywało się to jak na filmach z czasów wojny: śledczy naciskał ukryty pod blatem stołu przycisk, na dźwięk którego z pokoju obok wchodziło dwóch mężczyzn, zostawali sam na sam z przesłuchiwanym i torturowali go. – Ci dwaj to byli Rosjanie – wspominał pan Kazimierz. – Pomysłowości im nie brakowało. Bili po całym ciele bykowcem zakończonym ołowianą kulą. Potem kazali klękać na ryczce stojącej przy samej ścianie, w którą wmurowane były specjalne paski. Związywali nimi ręce, po czym bili po piętach. Od tego bicia wcale nie pięty bolały, ale miało się uczucie, jakby z bólu coś chciało głowę rozerwać. Kiedy i tego było im mało, potrafili wbijać drzazgi pod paznokcie. Po takim przesłuchaniu nie byłem w stanie wrócić do celi o własnych siłach. Zanosili mnie tam strażnicy i rzucali na beton. Była jeszcze jedna tortura, której Tańskiemu udało się na szczęście uniknąć. Na korytarzu stała wmurowana w ścianę szafa, tak wąska, że zamknięty w niej na kilka godzin człowiek nie był nawet w stanie się obrócić. Kto wszedł do niej przodem, plecami do drzwi, mógł się udusić, nie mając dostępu do powietrza. Na suficie nad szafą znajdowały się odwrócone do góry nogami stopnie schodów. Czasami lano stamtąd zimną wodę, krople spływały powoli i uderzały w głowę. Po dłuższym czasie miało się wrażenie, że to nie krople wody, ale ciężki młot. – Raz, idąc na śledztwo, widziałem, jak otwierają drzwi tej szafy. Wypadł stamtąd człowiek, młody podporucznik. Już nie żył – starszy pan na chwilę milknie. Nareszcie wolność! Mało komu udawało się przeżyć pięć miesięcy tak intensywnego śledztwa: – Po przesłuchaniach, leżąc na betonie, modliłem się do Boga, by pomógł mi przetrwać, przetrzymać to piekło. Wiadomość o tym, że w końcu ma dojść do rozprawy, przyjąłem jak największe szczęście, wiedziałem bowiem, że przeżyję. Ktoś nade mną czuwał. Opłaciła się Tańskiemu upartość i trzymanie języka za zębami: – Im przecież wcale tak naprawdę nie chodziło o mnie. Chcieli tylko, bym wydał innych, całą – jak twierdzili – organizację. A ja nie mówiłem nic. Byłem pewien, że w momencie, kiedy się przyznam, wydam na siebie wyrok śmierci. Rozprawa odbyła się w Bydgoszczy w marcu 1947 roku, trwała dwa dni. Tański, choć mógł skorzystać z usług adwokata z urzędu, postanowił bronić się sam. – Za działalność w podziemnej organizacji, czyli artykuł 88. Kodeksu Karnego Wojska Polskiego, samowolne oddalenie się od jednostki i bezprawne noszenie munduru prokurator zażądał dwunastu lat. Dostałem w sumie osiem, a że od razu objęła mnie amnestia, wiedziałem, że będę siedział trzy lata – wyjaśnia starszy pan. Młody wiek i dobra opinia w wojsku zadziałały na korzyść oskarżonego. Karę odsiadywał Kazimierz Tański w trzech więzieniach: najpierw w Bydgoszczy, później w Koronowie, by na ostatnie trzy miesiące zostać przeniesionym do więziennego gospodarstwa rolnego w Potulicach. Stamtąd wyszedł na wolność. – W jednoosobowych celach siedziało po pięciu, sześciu politycznych. Spaliśmy na siennikach, które co noc rozkładaliśmy na podłodze. Rodzina raz w miesiącu przysyłała do więzienia paczkę. Takie były przepisy. Także raz w miesiącu przysługiwały nam widzenia. Zrezygnowałem z nich jednak. Zbyt często obserwowałem kolegów współwięźniów, którzy po spotkaniach z rodzinami, załamani, mówili: „Lepiej by było, żebym się z nimi nie spotkał” – wspomina pan Tański. Więźnia sadzano w jednej celi otoczonej siatką, w drugiej podobnej naprzeciwko siedziała osoba, która przybyła, by się z nim spotkać. Rozdzielał ich wąski korytarz, środkiem którego tam i z powrotem przechadzał się strażnik, podsłuchując rozmowy: – Lepiej było już pisać. Chociaż listy, dwa w miesiącu, również przechodziły przez więzienną cenzurę… Miał Tański jednak i szczęście, ponieważ miesiące spędzone w areszcie zaliczono mu do wyroku. Tym samym wyszedł na wolność w końcu września 1949 roku: – Naprzeciw zakładu karnego stał kiosk spożywczy, a ja przez cały czas odsiadki miałem ochotę na marynowane śledzie. I właśnie w tym kiosku zobaczyłem przez szybę wielki słoik ze śledziami. Kupiłem dwie ryby, bułkę i zajadałem się tym, idąc na dworzec. „Wierzę w nadzieję, w miłość nieskończoną…”  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Codzienność Po opuszczeniu zakładu karnego w Potulicach w końcu września 1949 roku Kazimierz Tański wrócił do rodzinnego Mieściska. Miał zaledwie 25 lat, szukał pracy. Jako były więzień polityczny mógłby jej długo szukać, gdyby z pomocą nie przyszli krewni: – Miałem to szczęście, że brat matki był dyrektorem państwowego przedsiębiorstwa budowlanego w Wągrowcu. On przyjął mnie do pracy jako cieślę. Po ukończeniu specjalnego kursu kierowników robót budowlanych Tański coraz częściej wyjeżdżał w delegacje, kierował pracami budowlanymi w terenie: – Budowaliśmy między innymi PGR-y w Łabiszynie, Redgoszczy. W Mieścisku spędzałem jedynie soboty i niedziele, jak przed laty, kiedy w czasie wojny byłem pracownikiem w zakładach Cegielskiego. Kilka lat później, po październikowej „odwilży” 1956 roku, postanowiłem wziąć sprawy we własne ręce. Właśnie wtedy ruszyła trochę prywacizna. Zaryzykowałem i otworzyłem w Mieścisku betoniarnię. Robiłem kręgi studzienne, pustaki. Z początku interes nawet się rozwijał. Szybko jednak zaczęły piętrzyć się trudności. Oficjalne comiesięczne przydziały cementu starczały na kilka dni. Aby utrzymać produkcję na stałym poziomie, trzeba było kupować cement od gospodarzy, rolników, którym przysługiwał on w zamian za oddanie zwierząt do uboju. – Po ośmiu latach betoniarnię zamknąłem i wraz z kolegą założyłem firmę budowlaną. Było łatwiej. Mieliśmy narzędzia i zajmowaliśmy się samym wykonawstwem. Często zatrudniani byliśmy, także przez firmy państwowe, jako podwykonawcy – wspomina. Po wyjściu z więzienia pan Kazimierz założył rodzinę. Żona miała na imię Klara. W październiku 1950 roku urodził się Tańskim pierworodny syn Leszek, cztery lata później córka Mariola, po dwóch kolejnych latach drugi syn Jerzy. Życie rodzinne, choć szczęśliwe, przetykane było wielkimi tragediami: śmiercią żony i syna Jerzego (w wieku osiemnastu lat). – Potem ożeniłem się po raz drugi. Z Reginą Pech, tą dziewczyną, u której ukrywałem się w 1945 roku. A kiedy i ona zmarła na cukrzycę, wstąpiłem w związek małżeński po raz trzeci. Moja obecna żona ma na imię Mirosława i pochodzi z południa Polski – kontynuuje starszy pan. Rehabilitacja Jeszcze w PRL-u Tański wstąpił do ZBoWiD-u. To, a także uprawnienia kombatanckie, zdecydowało o tym, że w 1975 roku mógł przejść na wcześniejszą emeryturę. – Do PZPR nigdy nie należałem. A kiedy w 1992 roku powstał Światowy Związek Żołnierzy Armii Krajowej, od razu się do niego zapisałem, rezygnując jednocześnie z członkostwa w ZBoWiD-zie – mówi pan Tański. Z początku kombatanci z terenu byłego powiatu wągrowieckiego podlegali pod poznański oddział związku. Kiedy jednak liczba miejscowych członków znacznie wzrosła, powołali do życia koło w Wągrowcu. – Obecnie jest nas ponad stu, w tym także wiele osób represjonowanych przez III Rzeszę, które jako dzieci bądź młodzież wywiezione zostały do Niemiec na roboty – tłumaczy. Pan Tański może z dumą opowiadać o swoich losach, nie ciążą już bowiem na nim żadne ze stawianych mu przed ponad pięćdziesięciu laty zarzuty. Po 1989 roku starał się o rehabilitację i otrzymał ją. Choć nie bez kłopotów: – Okazało się, że papiery dotyczące mojej sprawy nie zachowały się, najprawdopodobniej zostały przez kogoś zniszczone. Tak przynajmniej poinformowano mnie w gdańskim archiwum wojskowym. Odszukałem więc wymaganych dwóch świadków, złożyłem wniosek o rehabilitację i czekałem na rozprawę. Ta odbyła się przed sądem w Bydgoszczy. Kolegium sędziowskie wydało jednak wyrok nieprzychylny Tańskiemu. Nie pozostało mu wówczas nic innego, jak odwołanie się do Wojskowego Sądu Apelacyjnego w Warszawie. Ten zaś stanął po stronie byłego AK-owca. Odbyła się powtórna rozprawa, podczas której wyrok wydany na Tańskiego w 1947 roku został unieważniony. Jednocześnie przyznano mu rekompensatę pieniężną za trzy lata spędzone w więzieniu. Sprawiedliwości stało się zadość. Ważniejsze jednak niż pieniądze były odznaczenia, jakie otrzymał były żołnierz Armii Krajowej: Krzyż AK przyznany mu przez prezydenta Lecha Wałęsę w 1994 roku oraz dwa lata później Krzyż Zasługi „Semper Fidelis”, ustanowiony przez Związek Solidarności Polskich Kombatantów. Ostatni Mohikanin Minęło już ponad 50 lat od opisywanych wydarzeń. Czas jednak nie zatarł wspomnień, choć wielu ludzi skazał na zapomnienie. – Nigdy więcej nie spotkałem się już ani z „Błyskawicą”, ani z „Brzozą”. Ostatni raz wtedy, w marcu 1946 roku, na szczecińskim bazarze, kiedy łączniczka „Wanda” kazała mi uciekać. Podejrzewać jedynie mogę, że i oni nie uniknęli aresztowania. Może zostali wywiezieni do Rosji, a może zamordowano ich w jakimś polskim więzieniu. Wątpię, by jeszcze żyli – mówi ze smutkiem starszy pan. Dziś pan Kazimierz prowadzi spokojne życie emeryta. Znany jest w Mieścisku jako działacz społeczny, przyjeżdża do Wągrowca, gdzie spotyka się z przyjaciółmi kombatantami. – Wielu moich kolegów miało podobne do mojego życiorysy. Ale jest ich już coraz mniej, umierają, ja jestem jednym z ostatnich z tego pokolenia… – kończy swoją historię. Tytuły wszystkich części cyklu zaczerpnięte zostały z wierszy Zygmunta Krasińskiego. |