– Cholera wie! – odparł Kazach, pochylając się nad makabrycznym znaleziskiem. Nogą rozkopał piasek na boki, odsłaniając miednicę i kości ud. – Objedzony do czysta – stwierdził. – Objedzony? – powtórzył z niedowierzaniem Żyd. – W takim miejscu żadne mięso nie może się zmarnować – wyjaśnił z perwersyjnym uśmieszkiem na ustach Ventspils. Niewiele brakowało, aby Lebensztajn się rozpłakał. Co go powstrzymało? Wrodzony wstyd, a może resztki przyzwoitości. Patrzył tylko błagalnie na Petrosjana, jakby chciał prosić go, by ten zaprzeczył, że są to pozostałości po Szałamowie. Ormianin jedynie wzruszył ramionami i odwrócił się do Bodrowa. – Wczoraj widziałem karawanę, cztery wampety, kilkunastu ludzi – powiedział spokojnie, od niechcenia. – Mniej więcej w tym miejscu – rozejrzał się dokoła. – Najpierw myślałem, że mi się przywidziało. Tym bardziej, że po chwili znikła… – W którym kierunku zmierzała? – zapytał Kazach. – Wydawało mi się, że w stronę bazy… – I mówi pan, poruczniku, że rozpłynęła się w powietrzu?… – upewnił się Bodrow. – A może pochłonął ją piasek? – Wtedy znaleźlibyśmy więcej szkieletów – stwierdził Kazach. A po chwili dodał cicho, tak, by usłyszał go jedynie Petrosjan: – Nie tylko Szałamowa… – Po czym na ułamek sekundy otworzył dłoń, w której błysnął mosiężny nieśmiertelnik. Lebensztajn, trzęsąc się tyleż z zimna, co ze strachu, pochylił się nad szkieletem i zaczął zasypywać go piaskiem. – Zostaw! – krzyknął do niego Bodrow. – Do rana śladu już po nim nie będzie. Wracali do bazy w milczeniu, pełni ponurych myśli. Kirow czekał na wiadomości; zastali go w kuchni, trzeźwego. Pytającym wzrokiem obrzucił Bodrowa, ale Kazach machnął tylko ręką i poszedł dalej, a pozostali za nim. Z majorem został jedynie Petrosjan. – Musiał oddalić się od bazy i zaatakowały go morgule. Nie miał żadnych szans – wyjaśnił Ormianin. – Cholerne robactwo! – zaklął, jak na siebie bardzo delikatnie, Kirow. – Ale dlaczego poszedł tak daleko? – zastanowił się porucznik. – Są cwane, zwabiły go. – Tak pan mówi, majorze, jakby one… myślały. – Przecież nic o nich nie wiemy – odparł Kirow. – Nic poza tym, że są od nas przebieglejsze i znacznie bardziej groźne, niż nam się początkowo, gdy przybyliśmy na tę planetę, wydawało. Lebensztajn rozkleił się całkowicie. Od czasu zniknięcia, a raczej śmierci Szałamowa, odmówił wychodzenia na zewnątrz. Nie pomagały nawet przekleństwa Bodrowa, który we wszystkich, nawet w Petrosjanie, wzbudzał ogromny respekt. Lebensztajn nic sobie z niego nie robił; spoglądał nań niewidzącym wzrokiem i tylko mruczał pod nosem coś niezrozumiałego w tym swoim języku. – Zwariował zupełnie – podsumował zachowanie towarzysza Ventspils. – Rozmawia z umarłymi – stwierdził ten czwarty, który, jak się okazało, pochodził z Białorusi i kazał mówić na siebie Stypko. Czy było to jego prawdziwe nazwisko, nikt nie dochodził. – Sam już umarły, psiakrew! – rzucił w ich stronę Bodrow, bijący kolejny rekord w robieniu pompek. Przynajmniej on jeden zachowa trzeźwość umysłu, gdy przyjdzie co do czego – pomyślał obserwując Kazacha Petrosjan. – No właśnie: co ma przyjść? – Czy wierzył jeszcze, że dane mu będzie wrócić kiedyś do domu? Do Róży i dzieci? Czy skończy jak ten nieszczęsny Szałamow, który – zgodnie z przekonaniem majora – dał się zwabić, a następnie zeżreć morgulom? Kirow ograniczył picie. Wcale nie dlatego, że nagle postanowił wytrzeźwieć. Przerażała go raczej świadomość kurczących się z dnia na dzień zapasów bimbru; gdy zdał sobie sprawę, że, jeśli będzie pił tyle, co dotychczas, może nie starczyć mu trunku do lata. Pewnego dnia oznajmił więc porucznikowi: – Dwie szklaneczki dziennie, nie więcej! I pan będzie odpowiedzialny za to, żebym nie przekraczał limitu! Wreszcie jakieś poważne zadanie – pomyślał Petrosjan i skwapliwie przytaknął majorowi, któremu od razu, nie wiedzieć czemu, wrócił dobry humor. On jeden czuł się tutaj dobrze, takie przynajmniej sprawiał wrażenie. Zniknięcia Szałamowa chyba w ogóle nie zauważył, a jeśli nawet, to niemal natychmiast wyrzucił ów fakt z pamięci. Jakież bowiem ma znaczenie iloma ludźmi dowodzi na tym zapomnianym przez ludzi i Boga zadupiu? Jak się jednak okazało, ludzie o nich nie zapomnieli. W cztery dni po śmierci Waśki ponownie rozjarzył się monitor komputera. Kirow rzucił tylko od niechcenia okiem w jego stronę, ale nie ruszył się od stołu. – Zobacz – powiedział do Petrosjana. – Jeśli to ten stary pierdoła, pogadaj z nim! Po wpisaniu odpowiedniego kodu na monitorze rzeczywiście pojawiła się twarz generała. – A, to pan – stwierdził, jakby zdziwiła go obecność porucznika. – Major jest? – Wyszedł właśnie na obchód bazy – skłamał Ormianin. – Obchód? – Tak, mamy od paru dni problemy z morgulami. – Znowu? – Tak, zabiły jednego z żołnierzy. Generał milczał przez chwilę; potem oficjalnym tonem zapytał: – Jak się ten żołnierz nazywał? – Szałamow – odparł porucznik. – Waśka Szałamow. – Dobrze – przytaknął generał Wagner. – Powiadomimy jego najbliższych, że poległ na posterunku. Można tak powiedzieć? – upewnił się jeszcze. Petrosjan wzruszył tylko ramionami. – Jak pan chce, generale. Odpowiedź wyraźnie nie spodobała się Wagnerowi, o czym świadczyła skwaszona mina, ale słownie nie zareagował. Postanowił przejść nad tym przejawem niesubordynacji podwładnego do porządku dziennego. Zresztą, w jaki sposób mógłby go za to ukarać? – Nie meldowaliście o niczym dziwnym… – stwierdził tylko. – Czy to znaczy, że nic się nie działo? – A czego pan generał się spodziewa? – odwrócił pytanie Petrosjan. Wagner wymigał się jednak od odpowiedzi. – Jak nic, to nic – powiedział obojętnie i znów, bez słowa pożegnania, przerwał transmisję. Porucznik milczał; Kirow za to spoglądał nań z dziwnym uśmiechem przylepionym do twarzy. – Dobrze ci poszło – podsumował. – Coraz lepiej sobie radzisz. Będą jeszcze z ciebie ludzie! Ale Petrosjan nie podjął rozmowy; zwinął ze stołu lornetkę i skierował się do wyjścia. – Zapamiętaj sobie na całe życie – rzucił za nim major. – Tylko ten, kto nie prowokuje Boga, nie jest narażony na Jego gniew! – Wierzy pan w Boga, majorze? – odparował z nieukrywanym zdziwieniem w głosie porucznik. – Każdego dnia coraz bardziej. – I że on jest… tu? – Petrosjan zrobił nieokreślony ruch ręką; sam nie wiedział, co ma na myśli: bazę, odcinek, a może nawet całą planetę? – A gdzie ma być? Może Go znajdę? – myślał wciąż, obchodząc po raz trzeci bazę. Czego szukał? Kolejnych śladów obecności morguli, czy też może liczył na następne objawienie? – Nie popaść w obłęd – powtarzał w kółko. Przyklęknął i wziął w dłoń garść czerwonego piasku. Ile ludzkich szkieletów skrywa ta pustynia? I kto naprawdę jest naszym przeciwnikiem? Bo przecież nie żołnierze konkurencyjnej Korporacji, z którymi od pierwszego dnia przydziału na odcinek B-14 nie miał okazji jeszcze stanąć oko w oko… Mijając po raz kolejny wejście do ziemianki trafił na Bodrowa, który wyszedł na zewnątrz, by zapalić skręta. Petrosjan odniósł jednak wrażenie, że Kazach chce z nim porozmawiać. Podszedł więc do niego bez słowa i czekał. Bodrow wypluł na piasek tytoń, który dostał mu się między zęby, i zaklął siarczyście. – Lebensztajn przestał się myć – powiedział ni stąd, ni zowąd. – Nie chodzi nawet do kibla. Robi pod siebie i spać w nocy nie daje, mrucząc cały czas ichnie modlitwy. Jeśli czegoś z nim nie zrobimy, Ventspils go ukatrupi. – Przecież to żołnierz, jak i my – stanął w obronie Żyda Petrosjan. – Baba, nie żołnierz. Takich nam tutaj nie potrzeba. Zwariować można od tego marudzenia! – Jeśli któryś coś mu zrobi, stanie przed sądem wojennym! – powiedział ostro porucznik. – A kto sądził będzie? – Major i ja. Kazach prychnął ostentacyjnie na dowód, że nic sobie nie robi z gróźb Petrosjana. |