Na los narodu składają się losy pojedynczych ludzi – to ich jednostkowa tragedia staje się tragedią całych pokoleń. Wiele osób, które przeszły w swym życiu piekło wojny, więzień i zesłania, pragnie wymazać z pamięci tamte chwile. Z drugiej jednak strony należy do nich wracać – pisać, opowiadać, kręcić filmy. Bo jak powiedział publicysta i prozaik Józef Mackiewicz: „Jedynie prawda jest ciekawa”. Prawda, która – choć boli – pozwala zrozumieć i rodzi nadzieję, że nic podobnego nie powtórzy się w przyszłości. Życie Artemiusza Ihnatowicza można potraktować jako przestrogę. Ale jest też ono lustrem, w którym przegląda się historia dwudziestowiecznej Polski.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Historia często obchodziła się z Polską w sposób bezlitosny. Nasi wrogowie niejednokrotnie przekonywali, że była to wina samych Polaków. Gdyby nie warcholstwo osiemnastowiecznej szlachty, być może nie doszłoby do rozbiorów. Gdyby nie narodowe powstania, nie byłoby zsyłek. Czy jednak mogliśmy uniknąć wybuchu II wojny światowej? Czy mogliśmy uciec spod jarzma hitlerowskiej i sowieckiej okupacji? Mogliśmy nie zaludniać hitlerowskich obozów koncentracyjnych i stalinowskich łagrów? Była późna jesień 1997 roku. Na dworze chłód i słota. Niewielki parterowy domek przy ulicy Kcyńskiej w wielkopolskim Wągrowcu. Przy domku pusty o tej porze roku ogródek, na tyłach sad. Drzwi otworzyła starsza, ale bardzo zadbana kobieta. Mówiła z lekkim wschodnim akcentem. Nawet gdyby bardzo chciała, nie dałoby się ukryć, że pochodzi zza Buga. – Artek już czeka – poinformowała mnie pani Antonina Ihnatowicz, gdy się przedstawiłem. Weszliśmy do kuchni. Tam poprosiła, bym na chwilę usiadł. Coś ją gnębiło, nie wiedziała jednak, jak zacząć. Wreszcie przełamała się. – Ja wcale nie byłam przekonana, że to dobrze, że pan chce z nim rozmawiać o przeszłości. On też nie był pewien. Ale parę dni temu obejrzał w telewizji jakiś program o Białorusi i o tym ich Łukaszence i tak mu się żal zrobiło, że zmienił zdanie. Chyba chce w ten sposób wrócić myślami do swoich rodzinnych stron – wyjaśniła. Pokój był skromnie umeblowany, pośrodku masywny dębowy stół, zabytkowy drewniany zegar na ścianie. W wazonie na stole świeże kwiaty. Wiedziałem, że następnego dnia Artemiusz Ihnatowicz będzie obchodził 99 urodziny. Zacząłem rozmowę od złożenia życzeń. I chyba po raz pierwszy, mówiąc zwyczajowe „sto lat”, miałem świadomość, że są wszelkie przesłanki ku temu, by moje życzenia się spełniły. Był kruchym staruszkiem, ale uścisk dłoni miał mocny; w oczach płonął niepojęty dla mnie żar. Nasza rozmowa zaczęła się od kilku zdawkowych zdań. – A co chciałby pan wiedzieć? – zapytał gospodarz. – Wszystko – odpowiedziałem. – Wszystko, czym zechce się pan podzielić – dodałem po chwili. – Taki jestem ciekawy? – spytał z uśmiechem. – Mam nadzieję – odparłem, zajmując wskazane mi miejsce przy stole. Po chwili pojawiły się na nim filiżanki z herbatą i ciastka. Żona pana Artemiusza uśmiechnęła się i, wychodząc do drugiego pokoju, poprosiła: – Jak się zmęczy, niech mnie pan zawoła. – Bezwiednie przytaknąłem, modląc się w duchu, by to zmęczenie nie nadeszło zbyt szybko. – Urodziłem się jeszcze w ubiegłym wieku – rozpoczął swoją opowieść pan Artemiusz. – Było to w 1898 roku na Białorusi, w miejscowości Korelicze, w ówczesnym powiecie nowogródzkim. Miałem starsze rodzeństwo, siostrę i brata. Jego rodzina mieszka zresztą w tamtych stronach do dzisiaj. Kiedy wybuchła wojna światowa, chodziłem do gimnazjum w Mińsku. W 1916 roku, a byłem wtedy w klasie maturalnej, chcieli nas wziąć do wojska carskiego. Na szczęście jednak otrzymaliśmy odroczenie do czasu ukończenia szkoły. W międzyczasie wybuchła w Rosji rewolucja, ta pierwsza, lutowa, Kiereńskiego. Kilka miesięcy później przyszła kolejna, bolszewicka, a zaraz po niej zaczęła się wojna domowa.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Przeciwko bolszewikom wystąpili nie tylko „biali” generałowie, ale również służące wcześniej „pod carem” oddziały złożone w przeważającej większości z Polaków. Na Wschodzie walczył I Korpus Polski generała Józefa Dowbora-Muśnickiego; wyzwolił Bobrujsk, oswobodził Mińsk. – Zaciągnąłem się do tego korpusu. Potem, po rozbrojeniu nas przez Niemców, trafiłem do Polski. W czasie wojny 1920 roku służyłem w 20. Pułku Piechoty, tzw. warszawskim. Byłem młodym chłopakiem, więc na front mnie nie puścili i znalazłem się jako szeregowy żołnierz w twierdzy w Bobrujsku. Przeżyłem odwrót wojsk polskich pod Warszawę, a potem nasze kontrnatarcie. Wojna się skończyła, a ja trafiłem do antysowieckiej partyzantki, do oddziału generała Bałachowicza. – Mówiąc o tym, pan Artemiusz miał łzy w oczach. – Może mi pan nie wierzyć – stwierdził – ale po wojnie nikomu o tym nie wspominałem, nawet najbliższej rodzinie. Dlaczego? Bałem się. On z bolszewikami różne rzeczy robił. Straszne też. A ja to widziałem. Stanisław Bułak-Bałachowicz, dowodzący podówczas konnym pułkiem, to niezwykle ciekawa postać. Do 1915 roku zarządzał majątkiem ziemskim w powiecie dziśnieńskim, potem rzucił posadę i na ochotnika poszedł na wojnę z Niemcami. Wielokrotnie ranny, dosłużył się w armii carskiej stopnia oficerskiego (rotmistrza). Po wybuchu rewolucji październikowej, która zastała go w okolicach Petersburga, udawał lojalność wobec bolszewików i nawet wstąpił do Armii Czerwonej. Zaproponował utworzenie silnego oddziału konnych partyzantów i, korzystając z protekcji nowych władz i samego Lwa Trockiego, oddział taki rzeczywiście w kwietniu 1918 roku stworzył. Tyle że od razu obrócił się przeciwko bolszewikom, przechodząc na stronę „białych”. Zdobył sławę nieustraszonego dowódcy. Jego nazwisko na tyłach Armii Czerwonej budziło z jednej strony podziw, z drugiej zaś przerażenie. Choć generałem uczynił Bałachowicza Nikołaj Judenicz, po wybuchu wojny polsko-sowieckiej 1920 roku bez wahania poparł on Piłsudskiego. Jak sam mówił – „każdego, kto walczył z bolszewikami”! – Rezultat mojego wojowania był taki – podsumował pan Artemiusz – że ostatecznie znalazłem się w Małopolsce Wschodniej, w Bohoroczanach, w byłym województwie stanisławowskim. Posiadałem niepełne wykształcenie, więc postanowiłem uczyć się dalej. Podjąłem studia na Politechnice Lwowskiej, jednocześnie, aby się jakoś utrzymać, dorywczo pracowałem fizycznie w budownictwie. Nie miałem żadnego oparcia w rodzinie, byłem sam, nie dawałem rady i przyszło mi zrezygnować ze studiów. Zostałem pracownikiem technicznym przy budowie dróg. Ożeniłem się po raz pierwszy. Coś mnie jednak ciągnęło w rodzinne strony, więc postanowiłem tam wrócić. W roku 1926 przeniosłem się do Lidy, znajdującej się w owym czasie w województwie nowogródzkim. Pracowałem przy budowie traktu marszałka Piłsudskiego, prowadzącego z Wilna, przez Grodno i Warszawę aż do Krakowa. Po zakończeniu naszej części budowy osiedliłem się w miasteczku Szczuczyn, które niewiele wcześniej uczyniono stolicą powiatu. Tam Artemiusz Ihnatowicz awansował na stanowisko zastępcy kierownika państwowego Rejonu Budowy Dróg Publicznych. Działał również aktywnie w zarządzie głównym Związku Pracowników Drogowych, zostając nawet po jakimś czasie jego przewodniczącym. Przeorganizował związek, rezygnując z dotychczasowego tradycyjnego – nieco sztucznego i często prowadzącego do konfliktów – podziału na robotników i inżynierów. Wzmocnił go tym samym i usprawnił jego działalność. Był lubiany przez wszystkich, bo też każdemu starał się w miarę możliwości pomóc. I nie było ważne, czy to był Polak, czy Białorusin, inżynier czy zwykły drogowiec.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
– Pracowałem na tej posadzie do 1939 roku. Tuż po 17 września do Grodna i Lidy wkroczyli Sowieci. Po dwóch czy trzech dniach zostałem aresztowany. Pomagaliśmy w tamtym czasie różnym ludziom przekraczać granicę w jedną bądź w drugą stronę. Któż bowiem lepiej od nas znał wszystkie drogi?… Po kolejnej takiej wyprawie wracałem dość późno do domu. Z daleka patrzę, a tu drzwi szeroko otwarte, światło się pali. Zdenerwowałem się na żonę i pomoc domową za taką nieostrożność. Nic nie przeczuwałem. Gdybym się wtedy zorientował, może bym nie wszedł, może by się potem wszystko inaczej potoczyło. Ale wszedłem, a tam już czekali na mnie enkawudziści. Było po rewizji w mieszkaniu. Wszystko rozwalone, rzeczy na podłodze, ogołocone szafy, szuflady. Powiedzieli do mnie tylko: „Pójdziesz z nami!” I przeprowadzili przez całe miasto pod bronią, i zamknęli w areszcie. Szczęście, że nie miałem wtedy przy sobie żadnej broni. Za więzienie posłużył Sowietom dawny klasztor. Pokoje zajmowane niegdyś przez mnichów zamieniono na więzienne cele. W jednej trzymano po dwadzieścia kilka osób. – Ścisk był taki, że jak jeden się obracał, to od razu wszyscy musieli – wspominał pan Artemiusz. – Aby przewietrzyć celę, szeroko otwierało się okno, jeden z nas stawał przy nim i nagarniał do środka świeże powietrze – dodał. W klasztorze zamknięto całą elitę intelektualną Szczuczyna. Wszystkich, którzy nie zdążyli uciec na czas. – Wreszcie po kilku dniach – kontynuował – zaprowadzili mnie na przesłuchanie. Oficer spojrzał w akta i wtedy zrozumiałem, że oni już wszystko o mnie wiedzą. Może nawet więcej niż ja sam. Mówi do mnie: „Byłeś przewodniczącym Związku. Tak? Przeorganizowałeś Związek Drogowców!”. Kłamać nie było sensu, bo i po co? Zakończyło się śledztwo i pewnego dnia przyszli do celi i wezwali na sąd. Wchodzę do sali; widzę: siedzi trójka. Mają akta; krótka sprawa, może dziesięć minut. Odczytali wyrok: jako społecznie niebezpieczny element (tzw. SOE) – osiem lat! Z mojej celi wszyscy dostali taki sam wyrok. W międzyczasie też dowiedziałem się, że żonę wywieźli do Kazachstanu, do Siewiero-Kazachstanskoj Obłasti. – Było to jeszcze w 1939 roku, przed słynnymi masowymi deportacjami, które objęły całe dawne Kresy II Rzeczypospolitej kilka miesięcy później. |