powrót; do indeksunastwpna strona

nr 2 (BRE2)
Sebastian Chosiński #1 2022

Brytyjskie arcydzieło progresywnego folk-rocka
Zaskakujący jest fakt, jak można – nader udanie – połączyć tak zdawałoby się odmienne style jak folk i rock progresywny. Na pozór są to przecież dwa, jeśli nie przeciwstawne, to już na pewno bardzo od siebie odległe, muzyczne światy. A jednak grupie SPIROGYRA to się udało. I to na dodatek ze znakomitym efektem artystycznym!
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Niesamowite wrażenie robi już otwierający album utwór „The Future Won’t Be Long” – rozpisany na dwa głosy (chropawy, przypominający nieco Leonarda Cohena, wokal Martina Cockerhama oraz anielski śpiew Barbary Gaskin) akustyczny song, którego spokój burzy dopiero w dalszej części solo skrzypiec. „Island” to – śpiewana tylko przez Martina – ballada zabarwiona modną wówczas psychodelią, która ponownie znajduje ujście w solowej partii Juliana Cusacka (oj, nasłuchał się chyba Simona House’a na płytach HIGH TIDE). Z kolei „Magical Mary” to praktycznie suita (chociaż utwór ten trwa „zaledwie” niespełna sześć i pół minuty), składająca się z trzech części, spośród których jedynie środkowa robi wrażenie nieco przypadkowej i – z tego też powodu – słabszej. Początek przywodzi na myśl wcześniejsze jedynie o rok, dwa dokonania JETHRO TULL. Momentami można by się nawet pomylić, bowiem dokładnie tak samo zagraliby to chyba Ian Anderson i jego koledzy, gdyby nagle odłączeni zostali od prądu. Czwarta w kolejności piosenka – „Captain’s Log” – brzmi jak zapomniana ballada Boba Dylana z czasów, kiedy nie zdecydował się on jeszcze na flirt z „elektrycznością”. „At Home In The World” zaczyna się śpiewem Martina na tle subtelnie akompaniującego fortepianu; w dalszej części po raz pierwszy (i nie ostatni) na tej płycie pojawiają się orkiestrowe aranżacje, będące zapewne zasługą – obsługującego syntezator – Tony’ego Coxa.
Po tym utworze następuje prawdziwe opus magnum zespołu: siedemnaście minut, dzięki którym zarówno ten album, jak i cała grupa, powinny zapewnić sobie nieśmiertelność! „Cogwheels Crutches And Cyanide” (usłyszeć tu możemy grającego na bębnach Dave’a Mattacksa) przypomina budową słynne „Stairway To Heaven” Zeppelinów, chociaż nie sposób oczywiście doszukać się tu jakichkolwiek porównań muzycznych, bo ich po prostu nie ma (mimo to nie można odrzucić sugestii, że kawałek ten powstał pod wpływem „Schodów do nieba”). Wstęp stanowi melodeklamacja Cockerhama, której towarzyszy – na drugim planie – „anielska” wokaliza Barbary. Do czasu jednak: wkrótce bowiem rozbrzmiewa perkusja, kolejno dochodzą pozostałe instrumenty, aż wreszcie rolę główną przejmują skrzypce. Szaleństwo w głosie Martina narasta i osiąga apogeum, kiedy śpiewa on – niemal jak średniowieczny wojownik – „We Are Fight!” Kolejna piosenka – „Time Will Tell” (jedyna napisana przez Juliana Cusacka) – to z kolei wokalny popis Barbary. Śpiew, stylizowany na muzykę dawną, znakomicie uzupełnia linia melodyczna grana na skrzypcach przez samego autora. Ostatni kawałek z wielkiej „trylogii”, czyli „We Were A Happy Crew”, zaczyna się zaskakująco nieciekawie: trochę banalną orkiestrową aranżacją w stylu pretensjonalnych przebojów z lat 60.; błahość kompozycji podkreśla, bliski stylistyce pop, śpiew Barbary. Na szczęście, w drugiej części do głosu – dosłownie! – dochodzi Cockerham: na tle osamotnionej gitary akustycznej zaczyna snuć – w tajemniczym, kosmiczno-psychodelicznym klimacie – swoją nostalgiczną opowieść o przemijaniu.
Tymi trzema utworami poprzeczka została podniesiona tak wysoko, że dwa ostatnie numery – chcąc, nie chcąc – muszą nieco rozczarować. Może gdyby zostały umieszczone wcześniej, gdzieś w środku albo na początku płyty, zasłużyłyby na wyższą ocenę. A tak?… „Love Is A Funny Thing” zdaje się być tak błahe, jak sam tytuł. Natomiast „The Duke Of Beaufoot” miejscami wręcz razi brakiem pomysłu. I choć wsłuchiwałem się w tę piosenkę wielokrotnie, nie potrafię znaleźć choćby jednego argumentu usprawiedliwiającego fakt, że trwa ona aż siedem minut. Zachwycająca potrafi być ta płyta i dziś jeszcze, prawie po trzydziestu latach, jakie minęły od chwili jej powstania. Brzmi znakomicie, choć to już – w dużej mierze – zasługa jak najbardziej współczesnej technologii cyfrowej obróbki dźwięku. Na uwagę zasługuje również z jednego jeszcze względu: żaden z muzyków zespołu nie odniósł w latach późniejszych sukcesu. Najbliżej tego była Barbara Gaskin, ale i jej zabrakło szczęścia, bo przecież nie zdolności. Gdy dzisiaj słucham płyt kanadyjskiej śpiewaczki Loreeny McKennitt, często odnoszę wrażenie, jakbym obcował z zapomnianymi pieśniami Barbary. Ten sam klimat, te same inspiracje i – oczywiście – ten sam niebiański śpiew.



Tytuł: St. Radigunds
Wykonawca / Kompozytor: Spirogyra
Data wydania: 1971
Wydawca: B&C Records
Nośnik: Winyl
Czas trwania: 45:15
Gatunek: folk, rock
Zobacz w:
Utwory
Winyl1
1) The Future Won’t Be Long: 04:27
2) Island: 03:39
3) Magical Mary: 06:20
4) Captain’s Log: 02:00
5) At Home in the World: 02:40
6) Cogwheels Crutches and Cyanide: 06:00
7) Time Will Tell: 05:32
8) We Were A Happy Crew: 05:29
9) Love is a Funny Thing: 02:00
10) The Duke of Beaufoot: 07:08
powrót; do indeksunastwpna strona

809
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.