Drogi potencjalny twórco, pamiętaj, żeby na filmowy plan nie zapraszać zbyt krzepkich aktorów. W końcu scenografia przyda się jeszcze w kontynuacjach, a budżet rzadko kiedy jest z gumy.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Dzisiaj trzeci i ostatni obrazek z filmu „Our Man Flint”. Poprzednio pisałem o udawanej goliźnie i reanimacji prądem z żyrandola, dziś natomiast proponuję walkę o drzwi, czyli pacyfikację dwóch intruzów (tu widoczny ten bardziej waleczny) przez Flinta (James Coburn, tu akurat uchylającego się przed ciosem). W trakcie walki pięść przeciwnika trafia w połówkę drzwi wiodących do gabinetu i… filmowa dekoracja niemal natychmiast się poddaje, obnażając lichość i umowność całej konstrukcji. Nie dość bowiem, że „drzwi” to w rzeczywistości dwa prostokątny malowanej na szaro-błękitno okleiny meblowej, naklejonej na litą „ścianę”, to w dodatku sama ściana została wykonana z bardzo cienkiej sklejki, chętnie pękającej przy lada nacisku. I już wiadomo, czemu w starszych filmach okładający się czym popadnie aktorzy bardzo się pilnują, żeby nie wpaść na ścianę. Bo to, co robi za ścianę, poleciałoby wraz z nimi, z przyczepionym na górze oświetleniem, a może nawet i jednym czy dwoma technikami, zaplątanymi nieszczęśliwie w kable od oświetlenia i mikrofonów. A takich rzeczy widzowi pokazywać nie można. No, chyba że się kręci komedię o kręceniu filmów… „Our Man Flint” – jak już pisałem – nie jest może złym filmem, ale ostatecznie rozczarowuje niewykorzystanym potencjałem. Trafiają się w nim jednak rozmaite przewrotne scenki i pomysły. O kilku ciekawszych pisałem już w poprzednich odcinkach cyklu. Dziś dorzucę jeszcze dwie perełki. Pierwsza, kiczowata, to urządzenie, które powoduje kataklizmy – jest to wielki, klasyczny świder, ciągle borujący coś w głębinach ziemskich. Wygląda dość kuriozalnie i przywodzi na myśl pracującego stacjonarnie wkrętacza z jednej z przygód Tytusa, Romka i A′Tomka. Druga to nazwiska naukowców. Pierwszy, Rosjanin Krupov, niczym się nie wyróżnia. Ale oprócz niego w zespole jest jeszcze Azjata, grany przez Bensona Fonga, dyżurnego Japończyka amerykańskiego kina lat 40., 50. i 60., oraz zasuszony, starszy Niemiec o stereotypowej aparycji nazistowskiego naukowca. Azjata zwie się Schneider, a Niemiec… Wu. Zdaje się, że film cieszył się jako taką popularnością, bo rok później – w 1967 – puszczono do kin kontynuację przygód agenta: „In Like Flint”, czyli „Nie ma jak Flint”. Więcej już jednak Coburn nie wrócił do roli Flinta. I chyba dobrze… |