W ramach telewizyjnego Teatru Sensacji polscy reżyserzy chętnie sięgali po klasyczne kryminały anglosaskie. Nie zawsze były to wybitne dzieła słynnych autorów, ale praktycznie za każdym razem starannie dobrane pod względem artystycznym. Nie inaczej ma się rzecz z „Głosem mordercy” – sztuką angielskiego prozaika i dramaturga Williama Fairchilda, którą na potrzeby „Kobry” zaadaptował Henryk Drygalski.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Jak wyobrażacie sobie postać poczytnego autora książek dla dzieci (zakładając, że to mężczyzna)? Takiego, który regularnie dostarcza najmłodszym kolejne przygody Kubusia Puchatka. Na pewno powinien być miły, sympatyczny, zawsze uśmiechnięty i troskliwy o swoich najbliższych. I przede wszystkim powinien być niegdyś dobrym ojcem, a obecnie dziadkiem rozpieszczającym swoje wnuki. Czyż nie? W przypadku głównego bohatera przedstawienia „Głos mordercy” zgadza się tylko jedno – jest on… poczytnym autorem książek dla dzieci. Własnych nie ma. Żonę, która w przeszłości pragnęła zostać matką, wyśmiewa z tego powodu i poniża. Ma osobowość narcystyczną, jest złośliwy i cyniczny, nie ma co liczyć na to, że tonącemu przyjdzie z pomocą, nawet gdyby miała ona polegać jedynie na podaniu brzytwy. Taką postać stworzył angielski prozaik, dramaturg, scenarzysta i reżyser, a więc człowiek wszechstronnie uzdolniony, William Fairchild (1918-2000). W czasie drugiej wojny światowej służył w Royal Navy; dwa lata po niej związał się z kinematografią. Początki były, jak to zazwyczaj, trudne. Przełom w jego karierze nastąpił jednak dość szybko, bo w 1951 roku, kiedy to Carol Reed nakręcił na podstawie jego scenariusza ekranizację powieści Josepha Conrada, którą na polski tłumaczy się różnie – od „Wyrzutka”, poprzez „Bandytę”, aż po „Wykolejeńca”. Cztery lata później Fairchild sam zadebiutował w roli reżysera, realizując komedię „John i Julie”. W kolejnych latach już tak słodko nie było, chociaż zdarzyło mu się współpracować przy głośnym thrillerze szpiegowskim Johna Hustona „Człowiek Mackintosha” (1973).  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
„Głos mordercy” to sztuka sceniczna, która powstała w 1960 roku jako „The Sound of Murder”. W połowie lat 80. ubiegłego wieku przeniósł ją na ekran Amerykanin Michael Lindsay-Hogg. Jak więc widać, Polacy, a konkretnie Henryk Drygalski (autor „ Brydża”), byli pierwsi. Premiera jego adaptacji telewizyjnej miała bowiem miejsce 27 lutego 1969 (był to oczywiście czwartek). Główny bohater Charles Norberry (w tej roli niezapomniany Edmund Fetting) to właśnie wspomniany we wstępie twórca książek dla dzieci. Odniósł ogromny sukces artystyczny i komercyjny, ale jego życie osobiste okazało się katastrofą. Głównie dlatego, że wszystko podporządkował zarabianiu pieniędzy. Dzięki swoim książkom może prowadzić luksusowe życie. Stać go było na kupno domku pod Londynem, w którym spędza weekendy, jak i na zatrudnienie sekretarki, panny Ilene Forbes (Jadwiga Barańska, która milionom Polaków wychowanych w Polsce Ludowej kojarzy się nieodmiennie jedynie z Barbarą Niechcic bądź hrabiną Cosel).  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Jego żona Anna (w którą wciela się Anna Milewska, znana z omawianej przed tygodniem „Kobry” – „ Czy pan nie rozumie? To pomyłka!”) jest chyba najnieszczęśliwszą kobietą na świecie. Nie kocha Charlesa, który traktuje ją protekcjonalni. Nie może mu też zapomnieć tego, że krótko po ślubie zmusił ją do dokonania aborcji, a potem nie chciał mieć już wcale dzieci. Kobieta jest jednak w takim wieku, że mogłaby jeszcze ułożyć sobie życie, może nawet zostać matką. Stąd wikła się w romans z przyjacielem (jeśli tacy ludzie, jak Norberry mogą w ogóle mieć przyjaciół!) męża, inżynierem Peterem Marriottem (który ma twarz zmarłego w lutym tego roku Leonarda Pietraszaka). Chętnie wyszłaby za niego, ale wcześniej Charles musiałby udzielić jej rozwodu. A on absolutnie nie zgadza się na to, uważając, że rozpad małżeństwa wpłynąłby katastrofalnie na jego reputację wśród matek dzieci, dla których pisze książki, co z kolei mogłoby przełożyć się na ruinę finansową.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Sytuacja bez wyjścia? Tylko na pozór. Peter wpada bowiem na pomysł, jak pozbyć się Charlesa w taki sposób, aby podejrzenie nie padło ani na niego, ani na Annę. Gdy omawia z kochanką całą sprawę, nie zauważa, że na półce w pokoju domku weekendowego Norberrych stoi magnetofon, na który pisarz nagrywa swoje pomysły. I że jest on włączony! Pierwszą osobą, która odsłuchuje zapis rozmowy, nie jest jednak wcale potencjalna ofiara, lecz… panna Forbes, nieszczęśliwie, bo bez wzajemności, zakochana w Marriotcie. William Fairchild stworzył bardzo sprawną, nawiązującą do tradycji brytyjskiej powieści detektywistycznej, opowieść kryminalno-psychologiczną, z kilkoma zaskakującymi zwrotami akcji. W efekcie widz do samego końca nie może być pewnym, kto jest ofiarą, a kto zbrodniarzem, i co naprawdę stało się w podlondyńskim domku. Wywieść w pole dają się nawet inspektor Davidson (Maciej Maciejewski) i sierżant Nash (Eugeniusz Robaczewski).  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Spektakl Henryka Drygalskiego zasługuje jednak na uwagę nie tylko z powodu świetnie skonstruowanej i zaskakującej intrygi, ale także niezapomnianych kreacji aktorskich. Dotyczy go zwłaszcza dwóch artystów, którzy wcielają się w postaci dość odległe od tych, z którymi zazwyczaj ich kojarzymy. Chodzi o Edmunda Fettinga, który jako Charles Norberry jest wręcz demoniczny (owszem, ktoś stwierdzi, że jako margrabiemu von Ansbach w „Czarnych chmurach” też nie brakowało mu wszeteczności, ale w serialu Andrzeja Konica skrywał to za maską doświadczonego dyplomaty), oraz Jadwigę Barańską, daleką zarówno od majestatyczności hrabiny Anny Cosel, jak i emocjonalnego rozedrgania Barbary Niechcic. W „Głosie mordercy” Barańska jest chłodna i wyrafinowana, idealnie pasująca do klasycznego brytyjskiego kryminału.
Tytuł: Głos mordercy Data premiery: 27 lutego 1969 Rok produkcji: 1969 Kraj produkcji: Polska Czas trwania: 62 min Gatunek: kryminał, psychologiczny Ekstrakt: 70% |