Zmusiłam się, żeby dotknąć dłoni kobiety. Uśmiechała się i patrzyła na mnie, a ja nie mogłam oderwać wzroku od jej rany. Robaki ocierały się o siebie, konkurując o wystające, proste do oderwania kawałki. Brzeg rany był dla nich pustynią, a zagłębienia wielkimi kanionami. Żyły w swoim świecie, nie mając pojęcia, co się dzieje, skąd się wzięły i co z nimi dalej będzie. Czy było im przez to łatwiej niż nam? Chwilę potem przechodziła pielęgniarka, spojrzała na kobietę i także się uśmiechnęła. A potem zamknęła jej oczy. Cofnęłam dłoń. Staruszka umarła, patrząc na mnie. Nawet tego nie zauważyłam. Wytarłam rękę w prześcieradło i patrzyłam, jak odwożą łóżko z kłębiącymi się wciąż larwami. I wtedy słup znów spadł, niosąc po okolicy drżenie, a ja zwinęłam się z bólu. Resztkami świadomości złapałam jednak na końcu myśl, na którą czekałam od dawna: rozwiązanie. Całe zrozumienie. I głębokie przekonanie, co trzeba zrobić. Albo umrzeć, próbując. Uciekanie z pogrążonego w chaosie szpitala jest prostsze niż uciekanie z więzienia. Twoje ubranie leży złożone obok łóżka. Przebierasz się i wychodzisz. Miałam już ruszać korytarzem w kierunku wyjścia, kiedy poczułam znajomy smród, mogący zwiastować tylko jedno. Szybko wróciłam do łóżka, położyłam się i przykryłam kołdrą. Kiedy słup uderzył, poczułam ból, jakby coś podpaliło mi wnętrzności żywym ogniem. Zacisnęłam oczy i straciłam przytomność. – A to co? – Obudziła mnie pielęgniarka. Poprawiła kołdrę i wskazała puste miejsce po ubraniach na podłodze. – Zmarzłam… – Skłamałam szybko. Pogłaskała mnie i poszła dalej. Nawet nie udawała, że coś więcej może zrobić. Na miejscu starszej kobiety, obok mnie, leżał już młody chłopak, któremu słup wyrwał rękę. Albo może sam sobie ją odciął? Kto wie? Inwalida w szpitalu przeżyje dłużej niż sprawny robotnik na platformie, skrobiąc resztki kisielu. Kiedy tylko pielęgniarka poszła, zerwałam się z łóżka i dotarłam do zakrętu korytarza. Wyjrzałam, szukając drogi do wyjścia, ale jedyne, co zobaczyłam dalej, to szeregi łóżek i sal. Zaczęłam się zastanawiać, czy więcej mieszkańców leży w szpitalu, czy chodzi aktualnie po mieście? Mijałam pacjentów. Część z nich na pewno była już martwa. Zajęte pielęgniarki nie zwracały na mnie uwagi. Nagle poczułam na twarzy zimny powiew i poszłam w tamtą stronę. Mdła woń mroźnego wiatru przypomniała mi dni na dachu, kiedy puszczając latawiec, starałam się wyczuć najmniejszy ruch powietrza. I dziś ten ruch przyniósł mi nadzieję. Płonną. Jedyne, co znajdowałam, to kolejne zamknięte pomieszczenia. Korytarz zrobił się pusty, a potem także ciemny. Żarniki nie były tu napełniane od dawna, bo szron pokrył każdą płaską powierzchnię. Dotarłam do końca i pchnęłam drzwi. Przymarzły. Spróbowałam wybić szybę łokciem, żeby sięgnąć do zamka od drugiej strony. Zmarznięte szkło wbiło mi się w rękaw. Wyciągnęłam rękę z otworu i okazało się, że za drzwiami jest już tylko lód. Pokrywał ciemny korytarz od podłogi po sufit. Wkrótce zamkną i to skrzydło. Pobiegłam z powrotem. – Poszukamy w drugą stronę. – Dodałam sobie otuchy. Ledwie jednak pokonałam parę zakrętów, zobaczyłam rozmawiających z pielęgniarką nadzorców. Mogłam ryzykować przejście obok. Może nie byli tu z mojego powodu, ale teraz, kiedy wiedziałam już, co trzeba zrobić, nie chciałam, o ile nie było to konieczne, wystawiać szczęścia na próbę. Wróciłam do zamarzniętych drzwi i zaczęłam walić, by powiększyć otwór. Już miałam podnieść nogę, by przejść na drugą stronę, do lodowego korytarza i tam szukać rozwiązania, gdy poczułam na ramieniu ciężką dłoń. Odwróciłam się, tężejąc. No pewnie, że Jaketan. A kto inny pojawia się w takich sytuacjach? – Śmiały pomysł, lecz raczej samobójczy. – Muszę ci opowiedzieć. – Zebrałam się w sobie. – Zrozumiałam, co się dzieje… Miał na sobie mundur nadzorcy i szal naciągnięty pod sam nos. Jego oczy błyszczały dziwną radością. – Później! – Złapał mnie za rękę i pociągnął. – Zaraz będzie awantura. Podałem się za nadzorcę, który cię szuka. A teraz przyszli ci prawdziwi. – Mundur ukradłeś ojcu? – Biegłam, ślizgając się na lodzie. – Zaraz zobaczysz. Weszliśmy do jednej z sal, a dalej przez kolejne drzwi. Nie pomyślałabym, że jest tu jakieś przejście. Wyglądało raczej na schowek. Byliśmy w zupełnie ciemnym korytarzu. Jaketan podszedł do drzwi klatki schodowej i nadusił klamkę. Choć sople zwisały od sufitu do podłogi, drzwi, o dziwo, ustąpiły. – Pani najpierw. – Wskazał schody. Dwa piętra w dół, wąska drabina i znaleźliśmy się w wielkiej zimnej jaskini, rozświetlanej nikłym światłem żarników. Mieszkańcy kłębili się w grupach, przycupnięci na stertach odzieży, podgrzewając niewielkie kociołki. Kilkoro z nich spojrzało na mnie przelotnie, a potem wrócili do swoich zajęć. – A jak ktoś się dowie? – zadałam pierwsze pytanie, które przyszło mi do głowy. – Ty się właśnie dowiedziałaś. I co? – odpowiedział Jaketan pewnym tonem. – No tak, ale Haprit? Nadzorcy? Jaketan rozsupłał szalik i owinął mnie, wygładzając na końcu luźne frędzle. – Myślę, że oni wiedzą. Myślę, że… niewiele spraw ma już teraz dla nich znaczenie. Tylko ślepy nie widzi, że to koniec. – To nie koniec! Wyjęłam kartkę z kieszeni i pokazałam mu wielki latawiec z uczepioną pod spodem sylwetką człowieka. – Wiem, co musimy zrobić! Potrzebuję czegoś takiego… – Chwyciłam go za kurtkę i potrząsnęłam. – Nie umiem tego policzyć, ale to jest to, o co chodzi! Jaketan wziął kartkę i spojrzał mi w oczy. – Oszczędzaj kalorie! – Zaśmiał się, ale nie uwolnił od moich rąk. Rozejrzał się po twarzach wokół. Dopiero się zorientowałam, że wszyscy nagle umilkli i patrzyli na mnie. Z początku myślałam, że irytuje ich hałas, który niechcący robiłam. Zaraz jednak zrozumiałam, że w ogóle nie o to chodziło. „Wiem, co musimy zrobić” obudziło w nich tęsknotę, która przebiła się przez zimno i głód. – Słup trzeba zniszczyć! – Z trudem rozpoznałam swój własny głos. Był wyraźny i donośny. Czułam, jakby wydobywał się z mojej piersi, a nie z ust. Dziesiątki oczu otworzyły się szeroko. Jaketan nagle spoważniał. – Nawet tu uważaj na takie słowa – wyszeptał. – Słup jest naszą ostatnią nadzieją. – Słup zabija nasz świat! – Nawet nie ściszałam głosu. – Jest częścią planu, który nam nie służy! Ktoś go zostawił, żeby dobił miejsce, w którym mieszkamy! Jak włócznię, która wbija się raz po raz, coraz głębiej. Dla nas to wiele pokoleń, ale w świecie nieznanych nam gigantów zaledwie chwila. Próbowaliśmy się urządzić na tym umierającym świecie! – Zealo… przestań! – Jaketan rozglądał się czujnie. – To bzdura! A potem podarł trzymaną w ręku kartkę i rzucił na ziemię. Coś we mnie pękło. Poczułam, że biorę wdech lodowatego powietrza aż na samo dno płuc. – Nie! – Mówiłam, jakby moich ust użyła jakaś inna istota. – Wyobraź sobie coś olbrzymiego, jak… jak ryjarz, albo bantu… Wbijasz mu włócznię w plecy. Co robi? – Krwawi?… Umiera? – Jaketan odpowiadał obojętnie. – A wcześniej? – Nie wiem… Próbuje uciec w panice… Puściłam jego kurtkę. – Jesteśmy jak robactwo na umierającym świecie. Żywimy się jego raną, ale jest coraz mniej posoki, świat umiera. Pędzi przed siebie, jakby chciał zamrozić słup. Nie wiem, czy da radę. Świat też tego nie wie, ale kiedy padnie, my umrzemy razem z nim! Jaskinię wypełniała cisza. Stałam przodem do tłumu z uniesionymi rękoma. Z okolicznych korytarzy wychynęły ciekawskie twarze i przyglądały mi się w milczeniu. Jakaś starsza kobieta w pierwszym rzędzie podniosła rękę w moim kierunku, ale Jaketan chwycił ją i spojrzał jej w oczy. Cofnęła się. – Zealo… – Otarł rękawem nos. – Mylisz się. Oleum jest darem życia. – Nie, nie, nie… – powtarzałam i położyłam dłoń na sercu. – Jest dokładnie na odwrót! Wszyscy mamy brudne ręce… – Skąd wiesz? Skąd wiesz, że nie jest za późno?! – Wiem! – odpowiedziałam znowu. – I wiem, że nie zostało nam wiele czasu. Każdy widzi, że następna wielka śnieżyca może być naszą ostatnią! Jaketan zacisnął wargi i zamknął oczy. |