– Znam dobre miejsce – wyszeptał. Biegliśmy chwilę wąskimi uliczkami, ślizgając się na lodzie i nawet nie sprawdzając, czy ktoś nas ściga. Nadzorca mógł w zamieszaniu kompletnie stracić orientację. – Co się stało? – zapytał, kiedy wreszcie się zatrzymaliśmy. Spojrzałam, unosząc brwi. – Widziałem, że ciągną cię gdzieś, że zabrali twojego brata… – Łapał oddech. – Chcesz się tak po prostu poddać? – dodał nieoczekiwanie. Zmrużyłam oczy. – Skąd wiesz o moim bracie? Tak, postanowiłam zagrać w otwarte karty. Część mnie nadal wolałaby pewnie zgrywać głupią. Nie miałam już jednak sił na piętrzenie krętactw, a Jaketan sprawiał wrażenie niegroźnego ulicznego spryciarza. Chyba że… – Yyy… Powiedzmy… – Potarł nos rękawicą. Zaskoczyłam go. – Dobra… To mój stary cię aresztował. Trochę wiem… Odwróciłam się, jak stałam. „Świnia!” przeleciało mi przez głowę. Nie chciałam mieć z nim nic wspólnego. Chwycił mnie za ramię i odwrócił w swoją stronę. – Nie wszyscy… – jąkał się – są tacy… Nie każdy przy Haprit… – Resortowy synek z ojcem przy korycie zgrywa buntownika… – przerwałam mu te nędzne próby. – Każdy anarchista jest hardy, kiedy otula go system. To stąd masz kisiel? – zapytałam, wskazując lampę. Oleum, które nazywaliśmy potocznie kisielem, było jedyną substancją, którą można było palić w Urc. Każda inna palna materia w kontakcie z ogniem wybuchała jak bomba. Papier, alkohol… wszystko. Oleum, przez swój wyjątkowy skład, tliło się niewielkim płomykiem. A jedynym z kolei sposobem, by je pozyskać, było skrobanie podnoszącego się słupa. – Zeskrobałem. – Jaketan uśmiechnął się głupkowato. – A myślisz, że skąd? Skąd? Albo nie wiedział, albo udawał głupiego. Mógł próbować je ukraść z żarociągu. Z ostatniego desperackiego wynalazku upadającej inżynierii, dzięki któremu przez jakiś czas wygrywaliśmy walkę z lodem. Żarociąg był systemem rur, podgrzewających okolicę, dzięki pompowanemu weń tlącemu się oleum. System działał bardzo dobrze i skutecznie odpierał lód tak długo, aż słup nie zaczął wynosić coraz mniej oleum. Wtedy pomysły się skończyły. A lód robił swoje. – Muszę wracać. – Pokręciłam głową. – Że co? – Jaketan zrobił krok w tył, poprawiając kurtkę. – Nie żartuj. Wszystko to gówno da. Szkoda wysiłku. Chodź, pokażę ci coś… Znów pociągnął mnie za rękaw, a potem, niby przypadkiem, pogładził po ręku, jakby chciał wyprostować zmiętą kurtkę. Zaczęłam podejrzewać, że specjalnie szuka pretekstu, żeby mnie dotykać. Po jakimś czasie dotarliśmy do niemal zupełnie zalanego lodem budynku. To była aktualna granica miasta. Nagle, czując głuche tąpnięcie, oboje odwróciliśmy się w kierunku słupa. Zapewne całe miasto zrobiło to samo. Słup zamarł w dolnym położeniu, a my milczeliśmy. Drgnął i zaczął się podnosić. Odetchnęłam, a Jaketan uśmiechnął się krzywo. W tej samej chwili dotarł do mnie ślad tego uczucia, które miałam tam, stojąc przed saniami. – Coś się stało? – Jaketan znów podszedł do mnie i podtrzymał za łokieć. Zdałam sobie sprawę, że dłuższą chwilę stałam ze zmarszczonym czołem, patrząc w ziemię i wsłuchując się w siebie. – Jest dobrze – odpowiedziałam znacznie mniej pewnie, niż chciałam. – Skąd wiedziałeś, wtedy, na egzaminie, że nie jestem chłopakiem? – Jak to? – Odchrząknął i podrapał się w głowę. – Popatrz na siebie. – Wyciągnął rękę w moim kierunku. – Jak się ruszasz… Ślepego byś nie oszukała. To powiedziawszy, tanecznie poruszył biodrami. Widząc moje nieruchome spojrzenie, próbował się uśmiechnąć, ale nie był już tak pewien siebie, jak poprzednio. Wytarł nos rękawem i odwrócił się w stronę domu, przy którym staliśmy. – Tu możemy się ukryć. – W lodzie? Dziękuję. Nagle wsadził obie ręce do kieszeni i oparł się o ścianę. Minęła nas kobieta z zawiniątkiem. Nie ośmieliłam się spojrzeć na twarz niesionego dziecka. Bałam się tego, co mogę tam zobaczyć. Kiedy przeszła, Jaketan rozejrzał się na boki. Znów byliśmy sami. – Tu jest jedno z wejść do jaskiń pod spodem. – Patrzył mi w oczy. – Jedno miasto to tutaj, ale drugie mamy pod żarociągiem. Podmiasto. Ciepła mniej, ale trzymamy się razem, nikt nikomu nie każe pracować. Masz bezpieczne miejsce. Możesz tam spać. – Zaraz, zaraz… – Strąciłam szron z szala. – Nie mieszkasz w ciepłym domku z ojcem? Uśmiechnął się smutno. – Mówiłem… Już prawie zyskał w moich oczach, ale w tym samym momencie dotarło do mnie, skąd miał oleum do lampy. – Chcesz powiedzieć, że siedzicie tam, kradnąc kisiel, za który inni płacą życiem? Natychmiast pokręcił głową i próbował coś wytłumaczyć, ale było już za późno. – Że robotnicy, że dzieci wychylają się codziennie z platform, nad przepaścią, skrobią rozpędzoną ścianę przed sobą, a w tym czasie takie… osoby jak ty… – Wbiłam mu palec w pierś, ale zamiast się przejąć, znów się uśmiechnął. Na krótko. – Takie… pasożyty jak ty – poprawiłam się – siedzą pod miotłą? To jest ten twój bunt i opór? Powinieneś wrócić do ojca! On przynajmniej jest szczery. Odsunęłam się w tył, kręcąc głową. – Twojego brata też możemy wykraść! – Jaketan zrobił krok w moją stronę. Wystawiłam ręce, żeby nie podszedł za blisko. – Nie… nie… – mówiłam jak maszyna. – Nie… Wstydź się! I nie chcę cię więcej widzieć! Byłam coraz bardziej przerażona, bo nagle zaczęłam rozumieć, czemu Haprit może mieć rację. Odwróciłam się i pobiegłam w kierunku głównej ulicy, żeby poszukać funkcjonariusza. Było nas pięcioro w każdym zespole i reguła była taka, że jedna z osób co tydzień przenosiła się do innej grupy. Każda ekipa pracowała nad innym projektem. Mieliśmy obliczać sposoby lepszego spalania oleum, szukać opcji bezpiecznego „detonowania” innych substancji, by pozyskać z nich ciepło, a nawet badaliśmy możliwość wykorzystania pędu słupa do wytworzenia wyższej temperatury. Może i miałoby to jakiś sens, gdyby nie fakt, że nie pracowały nad tym najtęższe umysły świata. Albo inaczej – może i takie właśnie pracowały, ale nasz świat ogólnie nie obfitował w umysły, więc wybór był skromny. W tym tygodniu dostaliśmy do przejrzenia stertę dokumentów o odkryciach związanych ze słupem, żeby poszukać tam wskazówek, których inni wcześniej być może nie dostrzegli. Przeczytałam wszystko w dwa dni, ale niewiele mi to dało. Żeby zobaczyć odpowiedź, potrzebowałam zadania, a zadanie mógł stworzyć tylko ktoś inny. Na przykład, koledzy z grupy. Niestety. Trzy dziewczyny, niewiele starsze ode mnie, przez pół dnia rozmawiały o tym, że spóźnia im się okres, a czwarta dyskutowała z chłopakiem o tym, czy słup ma gdzieś podpory, czy wisi w powietrzu, nie próbując nawet zajrzeć do dokumentacji. Wszystko bez sensu. Wyjrzałam za okno, żeby rozpędzić wzrok. Na dachach domów przyczepiono wsporniki, a dalej wskaźniki kierunku wiatru. Łopotały jak malutkie latawce. Trzeba je było ciągle odladzać. Lód stał się drapieżnikiem. Pokrywał ulice, dachy, wpełzał grubą warstwą do miasta i metodycznie zabijał. Z tego piętra widać było szaro-błękitną pustynię, która zaczynała się dosłownie kilkanaście przecznic od naszego budynku i ciągnęła do samego końca świata. Nawet nie wiem, jak wielkiego, bo nikt już nie przejmował się nauką geografii czegoś, co prawie nie istnieje. Na horyzoncie wielkie tumany śniegu kotłowały się nad lustrem zmarzliny. – Na przykład, podobno jeszcze w starym świecie uważano, że da się dotrzeć do podpory słupa! – Jedna z dziewczyn mówiła do chłopaka wertującego papiery z notatkami. – Zakładano wokół nich całe miasta i oplatano platformami. Wyobrażasz sobie? – Wyobrażam – mruknął chłopak. – Ale gdzie masz jakieś potwierdzenie? – Po co ci potwierdzenie? – żachnęła się dziewczyna. – Nie możesz zakładać, że słup podlega tej samej fizyce, co reszta świata, nie mając na to dowodów. – No to jakim sposobem, twoim zdaniem, słup stoi, jeśli nie jest tak, że gdzieś daleko, na tej lodowej pustyni, są jego podpory? – odpowiedziała po chwili. – Nie wiem. – Chłopak uniósł wzrok i spojrzał za okno. – Równie dobrze, może wisieć w powietrzu. |