Pewnie nie wiedzieliście, że mamy w Warszawie taką ładną siedzibę Interpolu. No więc ja też nie. Zwłaszcza że formalnie w Polsce Interpolu nie ma.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Z dzisiejszego kadru płynie następująca nauka – nie wierz we wszystko, co widzisz na ekranie. Szczególnie w przypadku opisów budynków mniej opatrzonych, z mniej „filmowych” państw czy miast. Doskonałym przykładem jest widoczny powyżej budynek udający główną siedzibę polskiego Interpolu, a faktycznie będący gmachem warszawskiego Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN. Jego bryła jest na tyle charakterystyczna, że trudno go pomylić z czymkolwiek innym. No, chyba że się jest z drugiego końca globu i w zasadzie ma się gdzieś to, czy widzowie z Polski sobie pomyślą o takiej roszadzie. Grunt, żeby lokalny widz był zadowolony z rozrywki, a może i ujęty bogactwem polskiego Interpolu. Tu dochodzimy do problemu numer dwa. Film, o którym zaraz co nieco napiszę, powstał w 2014 roku, czyli w okresie, w którym polski Interpol już od półtorej dekady nie istniał. Tak jest, nie mamy w Polsce komórki Interpolu. Czy może inaczej – mamy, ale nie nazywa się Interpol, ale… Biuro Międzynarodowej Współpracy Policji. Gwoli ścisłości – polska odnoga Interpolu jak najbardziej kiedyś istniała, ale w 1998 roku zmieniła nazwę na powyższego łamańca. A gdzie się mieści to biuro? Otóż na Puławskiej 148/150, w budynku chyba ciekawszym architektonicznie niż POLIN (widoczek tutaj). Film zaś, z którego pochodzi powyższy kadr, to indyjski „Kick” z 2014 roku. Jest to raczej przeciętna produkcja z grubsza sensacyjna, o tyle ciekawa, że kręcona w… Warszawie. Rodzynek, zwłaszcza jak na kino azjatyckie. Otóż do Warszawy przyjeżdża komisarz indyjskiej policji, by złapać (lub zastrzelić) superzłodzieja (Salman Khan), postać czysto absurdalną, jest to bowiem człowiek superinteligentny, superwysportowany, ale nie jest w stanie utrzymać żadnej pracy, gdyż… notorycznie się nudzi i ciągle szuka tytułowego kopa – w domyśle adrenaliny. W naszej stolicy policjant poznaje młodą lekarkę (Jacqueline Fernandez, aktorka ze Sri Lanki), nieszczęśliwie zakochaną w złodzieju, z którym związek jednak jej nie wyszedł właśnie ze względu na ciągłe problemy z zatrudnieniem u partnera. Oczywiście złodziej kradnie sprzed nosa policji gigantyczną ilość gotówki i… tak rozpoczyna się pościg ulicami Warsgow… eee… Glaszawy… No, pokrótce piętrus pędzi warszawską ulicą, potrąca samochód w Glasgow, skręca za róg, w Wierzbową, i znów taranuje osobówkę w Glasgow. Pościg jest absolutnie kuriozalny i sam on jeden obnaża nonszalancję, z jaką kręcono film. O finiszu całej historii nie będę się rozpisywał, ale wywraca on kilka spraw do góry nogami w sposób ckliwo-łzawy. Przeskoki z Warszawy do Glasgow to oczywiście tylko jeden z problemów, które nie pozwalają brać całej historii serio. W pościgu zdarza się całkiem często, że samochody odskakują od autobusu, ZANIM ten zdąży je potrącić. Ba! Część aut została po prostu wklejona w obraz jakimś marnym programem komputerowym, dzięki czemu nie ma co tu dyskutować o jakichś mitycznych prawach fizyki. Duża scena rozgrywa się na wiadukcie Poniatowskiego, który – jak warszawiacy doskonale wiedzą – jest absolutnym wygwizdowem. Blisko kilometr chodnika znikąd donikąd. Tu jednak okazuje się, że w połowie wiaduktu stoi… sprzedawca gazet (pośród fikcyjnych tytułów prasowych wzrok przykuwa świeży wówczas numer… tygodnika „Nie” – tylko pogratulować marketingowej zręczności), a obok niego tkwi… budka telefoniczna! Dla widzów z reszty świata rzecz bez znaczenia, ot, gdzieś tam se facet dzwoni, dla kogoś ze stolicy to jednak szczyt absurdu. No ale bohater przecież musiał uciekać w widowiskowy sposób – skacząc z wiaduktu. Film jest w jakimś sensie pozycją obowiązkową dla warszawiaków i sporą ciekawostką dla miłośników kina indyjskiego, nieczęsto się bowiem zdarza, żeby filmowcy z tamtego regionu wybierali się gdzieś indziej niż do Londynu bądź którejś z turystycznych europejskich stolic, ale jest to produkcja naiwna, niemądra, lecz zarazem w przewrotny sposób sympatyczna, w czym duża zasługa ślicznie wyglądającej i świetnie się ruszającej w piosenkach Fernandez. Podczas seansu lepiej jednak wyłączyć obwody logiczne w mózgu, bo co nieco może uleć przegrzaniu, a przy niektórych scenach – na przykład dotyczących nieznajomości wyglądu twarzy rabusia – wręcz grozi przepalenie bezpieczników. |