Niekiedy można się zastanawiać, po co montować sensoryczne otwieranie drzwi, skoro doskonale sprawdziłby się w tej sytuacji zwykły przycisk.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Dzisiaj proponuję pocieszny kadr z sensorycznym zamkiem drzwiowym. W teorii wystarczy do wyznaczonego miejsca przyłożyć dłoń i – ciach! – drzwi stoją otworem. Na zdjęciu powyżej widać jednak, że ekipa poszła na łatwiznę. Po pierwsze – zamiast czytnika jest po prostu wycięty w kolorowym plastiku zarys dłoni, niechlujnie naklejony na ściankę rozjaśnioną od spodu niedużą lampką. Po drugie – uznano, że zbyt kłopotliwe będzie robienie dłoni obcej istoty, więc ograniczono się do nałożenia przez aktora rękawiczek. A że przez rękawiczki sensor nie ma prawa działać? No bez przesady, to tani film, kto by na to zwrócił uwagę? Po trzecie wreszcie – aktor na dłoniach może i miał rękawiczki, ale łeb już musiał mieć ufokowaty, co oznacza, że mocno zawęziło mu się pole widzenia. W efekcie nie był w stanie dojrzeć miejsca, gdzie należy przyożyć dłoń. Taśma filmowa jednak była cenna, więc machnięto ręką i nie nakręcono dubla, mimo że aktor chyba nawet nie dotknął „sensora”, opierając dłoń na kolorowej ramce. A skoro tak, to po co się w ogóle męczono z rzekomym sensorem, zamiast po prostu dać automatycznie otwierane drzwi? Powyższy kadr pochodzi ze ździebko kiczowatej, chwilami prawie zabawnej, wyczuwalnie erotyzowanej produkcji z roku 1997, noszącej tytuł „Alien Escape” (trudno to przełożyć na polski – powiedzmy, że będzie to „Ucieczka przed obcym”). Głównymi bohaterkami opowieści są trzy przyjaciółki, z czego jedna jest stereotypową blondynką (tylko bardziej). Meldują się na weekend w położonym na odludziu pensjonacie, stwierdzając na miejscu, że zamiast spodziewanej właścicielki jest jakaś inna kobieta, która ewidentnie średnio sobie radzi z ziemskim życiem – np. jako obiad serwuje im wymieszaną w garze wodę z nieobranymi ziemniakiem, jabłkiem i cytryną, zasypanymi ogromną ilością przypraw. Wkrótce jedna z przyjaciółek odkrywa wśród niedalekich pagórków zagrzebany w ziemi statek obcych, z wystającymi nad grunt pająkowatymi wspornikami oraz kopułką z włazem. Naturalnie pcha się do środka, natykając się w jednej z komór na wymazanego glutami trupa faktycznej właścicielki pensjonatu. W tym momencie fabuła robi się bardziej przewidywalna. Zaznajomione z odkryciem kobiety z piskiem uciekają w plener i zaczynają ciuciubabkę z morderczym obcym, który załatwia każdego, kto mu się napatoczy w urękawicznione łapy. Szczęśliwie po okolicy plącze się też pewien przystojny facet, który – jak się wkrótce okazuje – także jest obcym, tyle że dobrym, ściga bowiem tego złego i próbuje go utłuc, gdyż jest… kosmicznym kuratorem. Dalej może już nie będę opisywał, żeby nie psuć kilku dodatkowych niespodzianek, nadmienię jedynie, iż bardziej rzutka z kobiet natychmiast lepi się do faceta, bo jest w jej guście. Ba! Z mety wciąga go do łóżka (no, śpiwora, bo to plener), gdyż ów obcy to w sumie człowiek, tyle że znacznie silniejszy. Sprawę komplikuje to, że ten pierwszy, morderczy obcy, jest w stanie nie tylko zabijać, ale też przejmować kontrolę nad ludźmi i ich wysyłać z morderczą misją. Do kompletu dochodzi wątek dwóch dupowatych agentów rządowych, którzy tropią obcych dzięki specjalnej maszynce, zaś kwiatkiem do kożucha są sceny z dwoma leniwymi robotnikami drogowymi, granymi przez… Freda Olena Raya i Jima Wynorskiego, czyli tytanów złej kinematografii, mających na swoim koncie – każdy z osobna – powyżej setki mniej lub bardziej beznadziejnych knotów. Tym razem jednak nikt ich nie dopuścił do reżyserskiego stołka, więc film jako tako daje się oglądać. |