Założyły kalosze i wyszły. Na mokrej ziemi leżały olchowe liście i patyki, ale nie było nawet dużych odłamanych gałęzi. Nad jeziorem snuła się mgła. Przez kałuże poczłapały na Cypel, skąd miały szerszy widok. Wtedy dopiero zobaczyły pasmo powalonego lasu. Pojechali. Spakowali swoje drogie namioty do zagranicznych aut i wynieśli się. Znowu można było chodzić na Cypel. Strumień niosąc piach do jeziora stworzył półwysep pomiędzy dwiema zatoczkami. Nad każdą z nich leżała polana, gdzie można było rozbić namioty. Jedna była ogólnodostępna, drugą wynajmowali tamci. Krysia ruszyła wąską ścieżką między starymi olchami, przeszła kładką przez strumyk, aż na piaszczystą plażę wychodzącą klinem w jezioro. Zmierzchało. Od wody wiał ciepły wiatr. Stała przez chwilę na brzegu parząc na wschodzący za lasem księżyc. Potem zrobiła parę kroków w stronę tamtej polany. Ostrożnie wyjrzała zza krzaków. Nie było nikogo. Stary namiot stał zasunięty. Kiedy była mała, myślała, że kobieta, która w nim mieszka, jest czarownicą. Teraz już była duża i nie wierzyła w czary. Nigdy jednak nie ośmieliła się tam pójść. Wróciła na swoją polanę, wzięła z namiotu plastikową butlę i poszła do źródełka po wodę. – Załóż bluzę, bo cię zjedzą komary – krzyknęła za nią mama. Krysia wzruszyła ramionami. – Babciu, o czym myślisz? Kiedy babcia się tak zamyślała, można było liczyć na ciekawą opowieść. – Wiesz, była taka kobieta. Do tej pory nie wiem, co o niej sądzić… Szła przez las wyboistą drogą, którą dopiero co odjechał ostatni samochód. Między drzewami było już prawie ciemno. Nagle usłyszała śmiech dochodzący znad źródełka, przyciszone głosy kobiece i męskie. A więc jeszcze nie wszyscy pojechali. Ale przecież na ich polanie nie został żaden namiot, z wyjątkiem tamtego. Kto to może być? Przecież normalni ludzie nie rozmawiają szeptem, tylko dlatego, że są w lesie. Dziewczynka wyszła na skraj łąki, poza bujne krzewy, które przesłaniały widok, lecz w gęstniejącym zmierzchu wciąż nie mogła nikogo dostrzec. Poczuła się bardzo nieswojo. Chyba nigdy jeszcze nie była w lesie tak późno. Po zmierzchu nie chodziła nawet do ubikacji, tylko sikała między olchy na skraju polany. I wtedy dotarło do niej, co to za głosy! Śmiech zamienił się w bulgot strumyka, a szepty w szemranie wody. Krysia stała przez chwilę przysłuchując się tym odgłosom, w dzień słyszała w nich tylko jednostajny szmer. Zawsze, kiedy czytała: „strumyk szepcze”, myślała, że to egzaltacja, a tu proszę. Wtem dopadły ją komary. Zabiła jednego, żeby reszta na chwilę się odczepiła, zeszła z drogi w dół ścieżką między pokrzywami i szybko zabrała się do czerpania wody. Nie nabrała jeszcze połowy butli, gdy rzuciła się na nią druga chmara. Zastanawiała się, czy ma przerwać pracę, żeby się bronić, czy już szybko nalać do końca, gdy nad głową zatrzepotały jej skrzydła nietoperza. Podniosła wzrok. W górze na drodze między drzewami zamajaczyła postać w dziwnych szatach. Krysia zamarła z przerażenia, jak gdyby zobaczyła zjawę. Ale nie, to musiała być tamta kobieta. Gdy nie ćwiczy, często nosi takie powłóczyste suknie. Dziewczynka odetchnęła z ulgą, lecz zaraz znowu ogarnął ją niepokój. Do tej pory zawsze udawało jej się uniknąć spotkania z nią twarzą w twarz, choć mieszkały na sąsiednich polanach przedzielonych jedynie strumieniem i wąskim pasmem drzew. Nie żeby Krysia obawiała się czegoś z jej strony. Raczej dlatego, że czułaby się niezręcznie w jej obecności. Mama też była dziwna. Głosowała inaczej niż sąsiedzi, całe lato siedziała pod namiotem, pracowała zdalnie. Choć teraz, w czasie epidemii, to ostatnie przestało być powodem do żartów, a stało się powodem zazdrości. Ale nawet jej mama nie była na tyle dziwna, żeby ćwiczyć to. Mówili na to tai chi, ale nie wyglądało to wcale jak formy, które można obejrzeć na YouTubie. – Przepraszam, nie chciałam cię przestraszyć. – Rozległ się głos od strony drogi. – Przyszłam tylko po wodę. Krysia kiwnęła głową, chociaż nie była pewna, czy jej gest widać w ciemności. Nagle przestała być spięta. Komary też gdzieś się ulotniły. Spokojnie napełniła butlę i wróciła na swoją polanę. Nazajutrz obudziła się późno. Ostrożnie uniosła wilgotną klapę namiotu. Słońce stało już wysoko, zanosiło się na upał, ale na trawie, po zimnej nocy, wciąż jeszcze utrzymywała się rosa. W końcu już była połowa sierpnia. Krysia wsunęła nogi w kalosze i poczłapała na cypel. Rozgrzany wiatr niósł znad strumienia zapach dojrzałych mirabelek. – Idę do miasta po cukier – powiedziała mamie. – Po co ci cukier? – Chcę zrobić kompot z mirabelek. – Poczekaj, aż jeszcze dojrzeją. Nie będzie trzeba cukru. Ach ta mama ze swoim zdrowym odżywianiem! – Kiedy ja właśnie lubię taki kwaśno-słodki. Droga do miasta prowadziła obok tamtej polany. Wyżej położona, biegła skrajem sosnowego lasu. Między pniami starych jabłoni, ponad krzakami jeżyn można było dyskretnie zerkać w dół, patrząc, co robią tamci. Od polany prowadziła w górę stroma ścieżka do drogi i ustawionych za nią drewnianych latryn. Ścieżką pięła się postać w luźnej, długiej sukni. Jakby chciała odciąć jej drogę. Krysi żołądek podszedł do gardła. „Może idzie do ubikacji”, pomyślała i zwolniła, by minąć ją w pewnej odległości. Jednak kobieta nie poszła do wychodków, tylko stanęła na drodze, jakby czekała na nią. Krysia zbliżyła się z duszą na ramieniu. – Wybierasz się może do miasta? – zagaiła kobieta. – Tak. – Czy mogłabyś mi kupić zapałki? Kiwnęła głową. Co miała zrobić? Gdy dźwigała z miasta zakupy, był wściekły upał. W sosnowym lesie zawsze było o kilka stopni cieplej niż nad jeziorem. A tu z lewej strony drogi las otwierał się na porębę, którą prażyło słońce. Pachniało rozgrzanym jałowcem i piołunem. I ta niesamowita sierpniowa cisza. Nawet świerszcze przestały cykać. Krysia brnęła po kostki w suchym piachu, patrząc tylko pod nogi. Wtem stanęła jak wryta. Na środku drogi, na jasnym, prawie białym piasku leżał martwy kret. Obok ktoś narysował patykiem labirynt, jakby kret wchodził do labiryntu. Przy jego przedniej łapce leżała moneta – grosz. To wyglądało jak jakiś straszny magiczny rytuał. Nie mogła oderwać wzroku trzymana makabryczną fascynacją. Od razu nasunęła jej się na myśl tamta kobieta. Chociaż to pewnie wygłupiały się jakieś nastolatki, które przyjechały się kąpać, kiedy była w mieście. Przy ładnej pogodzie prawie codziennie przyjeżdżali ludzie z miasta… – Samochodami? – pytanie wnuczki przerwało opowieść. – Samochodami albo na rowerach. Wtedy życie nie było jeszcze takie złe. – I co? Kto to zrobił? Ona czy nastolatki? – Nie wiem. Głupio mi było ją o to pytać. Krystyna znów się zamyśliła. – Opowiadaj dalej o tej kobiecie – poprosiła wnuczka. – No, musiałam jej zanieść te zapałki. Zaprosiła mnie na zupę. W sumie nie wiem, czemu się zgodziłam. Chyba przez ciekawość… Kobieta milczała. W jej obecności Krysia czuła się niezręcznie. Uniosła do ust łyżkę gorącej zupy i zaczęła dmuchać, choć prościej by było poczekać, aż trochę ostygnie. Coś furknęło jej koło ucha i nad stołem zawisła wielka złocista ważka z oczami jak zielone klejnoty… – Ważka? – spytała wnuczka. – Taki owad. Jak helikopter. – A, wiem. Widziałam film w necie… Kobieta powoli wyciągnęła dłoń i owad usiadł jej na palcu. Krysia patrzyła zafascynowana jak ważka rusza „buzią”. – Poważnie? – zdziwiła się wnuczka. – Usiadła jej na ręku? Babcia kiwnęła głową. – Mi też kiedyś usiadła. Trzeba mieć ciepłe ręce. Teraz o to nietrudno, za to ważek nie ma. Zupa okazała się przepyszna. – Czy to ugotowane według Pięciu Przemian? – spytała Krysia. Mama nie wierzyła w te wszystkie taoistyczne brednie, ale przez jakiś czas próbowała gotować według Pięciu Przemian, bo było zdrowe i smaczne. Jednak nie tak smaczne jak to. W odpowiedzi na swoje pytanie Krysia oczekiwała prostego „tak” lub „nie”, tymczasem kobieta zastanawiała się, jakby odpowiedź wcale nie była oczywista. |