powrót; do indeksunastwpna strona

nr 10 (CCXXXII)
grudzień 2023

Z filmu wyjęte: Podniebne newsy
Niektórzy skaczą na spadochronie pozbawieni odzienia, inni lubią tworzyć z kolegami geometryczne formy, a jeszcze inni wyskakują, żeby… poczytać gazetę. Taką z kiosku.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Dzisiaj proponuję spadochroniarza z gazetą. Naturalnie nikt nie pędzi w przestworza skakać sobie ze spadochronem tylko po to, żeby w ekstremalnych warunkach poczytać wydrukowane na papierze nowinki polityczne i gospodarcze. Pęd powietrza wyrwałby z ręki gazetę natychmiast po wystawieniu jej za obrys kadłuba samolotu, a jeśli nawet udałoby się skoczkowi przytrzymać krzepko choć spłachetek papieru, nie zdołałby skoncentrować na tyle wzroku, żeby przeczytać choć wers z wyrywającego się na wolność świstka. Cóż to jednak dla wszechstronnych herosów, od których sprytu, inteligencji i siły zależy światowy ład.
Powyższy kadr pochodzi z nakręconego w 1967 roku filmu „In Like Flint”, czyli „Nie ma jak Flint”, drugiej części parodii wyczynów Jamesa Bonda. Bohaterem obu filmów jest Derek Flint (w tej roli James Coburn), będący ekspertem w kucharzeniu, uwodzeniu, balecie, sztukach walki, strzelaniu i dziesiątkach innych rzeczy. O ile pierwsza część była skąpana w kiczu, tandecie i realizatorskiej beztrosce (zresztą z tego powodu gościła trzykrotnie w niniejszym cyklu – z umownie nagą kobietą, niekonwencjonalną defibrylacją i fingowanymi drzwiami), to druga po prostu przybiła piątkę poprzedniczce i chyżo skoczyła do przodu, w jeszcze głębszy kicz. Co wcale jej na złe nie wyszło, tak mówiąc szczerze.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Szef organizacji agentów (Lee J. Cobb), zaskoczony zgubieniem trzech minut w trakcie gry w golfa, zwraca się o rozwiązanie zagadki do Flinta. Ten początkowo lekceważy sprawę (zwłaszcza że leci na wakacje), ale wobec wrobienia szefa w dość idiotyczną aferę romansową i odsunięcie go od władzy, o czym dowiaduje się z gazety dostarczonej przez asystenta szefa w trakcie skoku ze spadochronem, a także wobec szeregu tajemniczych zdarzeń – na czele z inwigilacją ołówkami oraz zaginięciem dwóch radzieckich kosmonautek – zabiera się za śledztwo. I trafia na Wyspę Dziewiczą, na której rezyduje grono kobiet – naturalnie traktowanych przez Flinta (i nie tylko) jak głupie gąski – planujących przejęcie władzy nad światem. Tu się zatrzymam ze streszczeniem, ale nadmienię, że w grę wchodzi tam pranie mózgów, a także rakieta oraz orbitalna baza.
Film ogląda się przyjemnie, zwłaszcza że chwilami faktycznie jest nawet zabawny, ale chwilami twórcy przesadzają już z perfekcyjnością Flinta, bowiem w tej części tańczy on w moskiewskim balecie, a do tego tworzy słownik mowy delfiniej i udaje, że gulgocze po delfiniemu. Nie ma się wobec tego co dziwić, że trzecią część – „Our Man Flint: Dead on Target” – zdecydowano się nakręcić dopiero w roku 1976. A że Coburn odmówił brania dalszego udziału w tej farsie, film wylądował na małym ekranie i szybko zatonął bez śladu.
Jak bonusowy kadr – zbliżenie na gazetę. Ewidentnie wydrukowaną na grubszym papierze, i to jednostronnie, jak można się przekonać z odwrotnej strony naddarcia.
powrót; do indeksunastwpna strona

62
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.