 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
„Take My Hand” to z kolei nad wyraz motoryczne połączenie popu i śpiewu gospel. Bischof i wspomagający go w chórkach Palmer-James nieźle się bawią, wyśpiewując wokalizy w stylu – wtedy wprawdzie jeszcze nieznanego – Bobby’ego McFerrina czy już znanej… Urszuli Dudziak. Nakładające się na siebie i przeplatające się nawzajem plany wokalne pozwalają dostrzec cały aranżacyjny kunszt Berki. Jednym z dwóch singlowych przebojów, pochodzących z tej płyty, była piosenka „Confessions”. Otóż to – piosenka! I nie ma w tym słowie nic uwłaczającego. To delikatny popowy numer, o uroku którego decyduje przewijający się w tle saksofon barytonowy. Najkrótszym (nieco ponad trzy minuty), ale i najpiękniejszym fragmentem albumu jest natomiast „Early in the Morning”. Hipnotyczna, psychodeliczna ballada, jakie śpiewano głównie w Stanach Zjednoczonych w połowie lat 60. XX wieku, gdy triumfy święcili tacy wykonawcy, jak The Mamas & The Papas („California Dreamin’”), Scott McKenzie („San Francisco”), The Hollies („The Air That I Breathe”), America („Horse With No Name”) czy Gene Pitney („Something’s Gotten Hold On My Heart”). Takie kołysanki najbardziej zatwardziałego grzesznika mogłyby unieść do nieba na skrzydłach wspaniale imitujących całą symfoniczną orkiestrę instrumentów klawiszowych.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Drugim utworem, który zyskał miano przeboju, był „The Flag”. I znów robi się w nim „czarno”: począwszy od saksofonowego wstępu, aż po – bardzo bliski poczynaniom mistrza soulu Jamesa Browna – śpiew Bischofa. Więcej nawet: wokal Niemca przypomina momentami Czesława Niemena śpiewającego „Czas jak rzeka” i „Wiem, że nie wrócisz” (co zresztą dało się już „zauważyć” w czasach Orange Peel). W podobnym klimacie utrzymana jest „Litlle Marie”. I chociaż nawiązuje ona do przeszłości (lat sześćdziesiątych), to jednak wyprzedziła też o kilka lat modę, jaka niebawem podbije całą Europę – niestety, w niezwykle prymitywnej, skrajnie kiczowatej formie (jakiej hołdować będą wykonawcy pokroju Africa Simone). To mógł być zresztą kolejny wielki hit Emergency – nie był chyba tylko dlatego, że nikt nie wpadł na to, aby wydać go na singlu. Album zamykała kompozycja tytułowa, skonstruowana w myśl zasady Alfreda Hitchcocka (mistrz suspensu odniósł ją wprawdzie do dzieł filmowych, ale przecież można ją zastosować także do innych przejawów działalności artystycznej człowieka): najpierw jest trzęsienie ziemi, a później już tylko napięcie rośnie. Powoli z muzycznego chaosu wyłania się fenomenalny rockowy kawałek o bluesowej harmonii, któremu pikanterii dodają freejazzowe partie saksofonów i kontrastujące z nimi, pełne klasycznego piękna, solo na flecie. Numer ten kończy się po dwunastu minutach i to właśnie sprawia największy ból, albowiem takie utwory mogłyby ciągnąć się w nieskończoność. Idealna synteza rocka i jazzu „Get Out To The Country” – przez dziennikarza branżowego pisma „Sounds” określone mianem idealnej „syntezy rocka i jazzu” – to jedna z najbardziej oryginalnych płyt w historii krautrocka. Owszem, można wskazywać na dług, jaki muzycy Emergency zaciągnęli wobec amerykańskich mistrzów soulu (co powinno automatycznie obniżać stopień owej „oryginalności”), ale nie sposób nie doceniać odwagi w poszukiwaniu nowych brzmień i nowych rozwiązań. Berka nigdy nie bał się eksperymentowania i niemal zawsze ze swoich eksperymentów wychodził obronną ręką. Po wyczerpującej trasie promującej album skład zespołu ponownie zatrząsł się w posadach. Mimo to Hanuš zdołał utrzymać go przy życiu i w marcu 1974 roku ponownie wszedł do studia, aby pod okiem legendarnego niemieckiego producenta Dietera Dierksa nagrać czwartą płytę – „No Compromise”. U boku Berki pozostali Bischof, Marvos i Ziembrowski; wrócił, zastępując tym samym Palmera-Jamesa, Frank Diez, natomiast funkcję perkusisty przejął – po Knaaku – mieszkający już od jakiegoś czasu na Starym Kontynencie Amerykanin Todd Canedy (zmarły przed trzema laty). I chociaż nowa muzyka Emergency nadal była utrzymana w bliskim soulowi klimacie, to jednak nosiła dużo więcej cech klasycznego rocka symfonicznego. Zawsze czujni krytycy dostrzegli także pewne podobieństwo do amerykańskiej grupy Chicago. Kto wie, czy ten album nie przebiłby popularnością nawet poprzedniej płyty, gdyby tylko miał go kto promować. Kiedy nadszedł moment, w którym należało ruszyć w tournée, okazało się, że zespołu w rzeczywistości już nie ma; muzycy rozeszli się bowiem półtora miesiąca po zakończeniu nagrań).  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
A dlaczego warto pamiętać o „No Compromise”? Przynajmniej z dwóch powodów. Oba znalazły się na stronie B winylowego krążka. Pierwszy to nowa wersja singlowego przeboju Twenty Sixty Six and Then „Time Can’t Take It Away” – tutaj zagrana nieco lżej (przypomnijmy: oryginał został zarejestrowany przez formację o proweniencji hardrockowo-psychodelicznej), ale za to z większym polotem i inklinacjami klasycznymi (mellotron, solo na syntezatorach). Drugi zatytułowany został tak, jak cała płyta i jest jednym z najbardziej energetycznych numerów w całej historii monachijskiej formacji. W końcu tytuł, brzmiący zresztą jak deklaracja ideowa, do czegoś zobowiązuje. Pozostałe kompozycje trzymają poziom, a jedyną ich „winą” jest to, że są „tylko” bardzo dobre. Dotyczy to i mocno funkowego „Smilin’”, i nawiązującego do stylistyki Jethro Tull „Let Us Now Praise Famous Men” (flet Berki), i przebojowego, trącącego nieco pop-rockiem „Hideaway”. Trochę odstaje od reszty natomiast „From Here to N.Y. City”, pod którym jako kompozytor podpisał się Ziembrowski. I chociaż jest to rasowy numer fusion, to jednak w drugiej części zwyczajnie zaczyna nużyć. Może gdyby dopracować go pod względem aranżacyjnym, dałoby się tego odczucia uniknąć. Widocznie jednak zabrakło czasu. Ostatni fragment płyty, jakim Emergency pożegnało się ze słuchaczami – już na zawsze – to nostalgiczny, instrumentalny „Goodbye to a Friend”. Czyżby Hanuš Berka przewidywał, że to ostatnie tchnienie grupy? Kiedy Emergency rozpadło się w 1974 roku, muzycy byli u szczytu swych możliwości twórczych. Nie mogli tak po prostu pożegnać się ze sceną i przejść na emeryturę. Wszyscy kontynuowali karierę, ale z ich kolejnych płyt wielbiciele rocka rzadko mogli czerpać satysfakcję. Co zasługuje na uwagę? Naprawdę niewiele. Drugi album progresywnej formacji Tiger B. Smith „We’re the Tiger Bunch” (1974), w nagraniu którego wzięli udział między innymi Berka i Marvos (ale także basista Peter Trunk i perkusista Curt Cress, który krótko występował w Emergency po odejściu Udo Lindenberga). Longplay „Daybreak” (1975) sygnowany nazwiskami Franka Dieza i Petera Bischofa, zarejestrowany z pomocą Cressa, basisty Dave’a Kinga i klawiszowca Kristiana Schultzego. I to w zasadzie wszystko. Nad udziałem Hanuša i Veita w dyskotekowo-funkowym Red Point Orchestra czy Vokurki, Bezloji, Schwarza i Obermayera w bliźniaczych projektach Gold i The Hornettes – należałoby litościwie spuścić zasłonę milczenia. Chociaż jeżeli porównamy dokonania tych zespołów z muzyką współcześnie królującą na dyskotekowych parkietach – zaczniemy ją doceniać. Co zaś stało się z głównym bohaterem całej historii? Od tragicznej śmierci Hanuša Berki w wypadku samochodowym na ulicach Monachium minęło 14 kwietnia tego roku dokładnie czterdzieści pięć lat. Pomyśleć tylko, ile w tym czasie mógłby jeszcze dokonać! |