powrót; do indeksunastwpna strona

nr 1 (CCXXXIII)
styczeń-luty 2024

Nie taki krautrock straszny: Wzlot i upadek Remigiusa D. Opowieść o zapomnianej legendzie krautrocka
Lata 70. XX wieku to zdecydowanie najlepszy okres dla rocka progresywnego i gatunków mu pokrewnych. W Stanach Zjednoczonych triumfy święciła muzyka fusion, w Wielkiej Brytanii – scena Canterbury, we Francji – Zeuhl, w Niemczech natomiast – krautrock. Na fali popularności ostatniego z wymienionych stylów wybiła się monachijska formacja Out of Focus, która choć za swego życia wydała jedynie trzy płyty, po dziś dzień uważana jest za jednego z najwybitniejszych przedstawicieli sceny krautrockowej.
Działali zaledwie przez pięć lat – począwszy od końca lat 60. ubiegłego wieku, nie doczekawszy jednak połowy następnej dekady. W tym czasie wydali trzy płyty z premierowym materiałem. Ponad ćwierć wieku po rozpadzie zespołu zaczęły jednak ukazywać się kolejne jego albumy – tym razem z utworami archiwalnymi. W sumie jego dyskografia rozrosła się do sześciu wydawnictw. Monachijski kwintet Out of Focus powstał w stolicy Bawarii w 1969 roku z inicjatywy muzyków, którzy nie mieli wcześniej żadnego doświadczenia estradowego (przynajmniej w profesjonalnych formacjach): gitarzysty Remigiusa Drechslera, organisty Hennesa Heringa, basisty Stefana Wiesheua oraz bębniarza Klausa Spöriego; nieco później skład dopełnił jeszcze wokalista i flecista (a w przyszłości również saksofonista) Moran Neumüller. Skąd wzięła się nazwa? Młodzi Niemcy zapożyczyli ją z tytułu utworu psychodeliczno-hardrockowej grupy Blue Cheer (piosenka „Out of Focus” znalazła się na wydanym przez Amerykanów albumie „Vincebus Eruptum” z 1968 roku). Chociaż artystycznych inspiracji szukali mimo wszystko w innych rejonach, w dużo większym stopniu wzorując się na brytyjskim Soft Machine (i szerzej: na scenie Canterbury) oraz niemieckim Xhol Caravan.
Po roku działalności muzycy Out of Focus uznali, że nadeszła w końcu pora, aby wejść do studia i z myślą o debiutanckim krążku zarejestrować materiał, nad którym podczas prób i koncertów pracowali przez minione dwanaście miesięcy. Monachijskie Union Studios odwiedzili dwukrotnie; spędzili w nim czas pomiędzy 27 a 31 października oraz od 5 do 7 grudnia 1970 roku. Co ciekawe, album zatytułowany „Wake Up!” zdążył ukazać się jeszcze przed Sylwestrem, a wszystko dzięki przedsiębiorczości, jaką wykazali się właściciele – specjalizującej się w rocku progresywnym, krautrocku oraz elektronicznym new age – wytwórni Kuckuck (także z Monachium). Na płytę trafiło sześć kompozycji, na tyle jednak rozbudowanych, że cała płyta trwała niemal pięćdziesiąt minut, co w tamtej epoce było – jak na pojedyncze wydawnictwo – ewenementem. Zdefiniowała ona także styl formacji: wsłuchując się w „Wake Up!”, można Out of Focus bez wątpliwości zaliczyć do grona wykonawców krautrockowych; nie brakowało w ich muzyce jednak również wpływów hard rocka i jazz-rocka, a rozbudowane partie fletu wnosiły powiew „etnicznej” świeżości (co zbliżało dokonania Niemców do rozpoczynającej w tym samym czasie swój żywot, znacznie zresztą dłuższy, angielskiej formacji Jade Warrior).
„Obudźcie się!” – rodzi się legenda
‹Wake Up!›
‹Wake Up!›
Płytę „Wake Up!” otwiera kompozycja „See How a White Negro Flies”. Jej energetyczny początek znaczony jest motorycznym rytmem perkusji, na tle którego na plan pierwszy wybijają się organy Hammonda oraz – nade wszystko – flet (a raczej dwie nałożone na siebie jego ścieżki). Organy grają zresztą niepoślednią rolę praktycznie przez cały czas, a to towarzysząc pulsującemu basowi, a to lekko rozstrojonej, garażowo brzmiącej gitarze elektrycznej. Stanowią też intrygującą przeciwwagę dla subtelnych dźwięków fletu, który z kolei stara się wyciszać emocje. Dzięki eksponowaniu kolejnych instrumentów muzykom z Out of Focus udaje się w sposób zaskakująco skuteczny łączyć różne gatunki muzyczne: od krautrocka, poprzez psychodelię, aż po hard rocka (spod znaku wczesnego Deep Purple i Uriah Heep). Jeszcze lepsze wrażenie pozostawia po sobie utwór numer dwa – trwający ponad siedem minut „God Save the Queen, Cried Jesus”. Hardrockowemu rytmowi towarzyszy w nim melodyjny flet oraz wpadający w ucho śpiew Neumüllera. Największym zaskoczeniem okazuje się jednak „zasysająca” partia gitary Drechslera, która brzmi, jakby wycięto ją z utworu któregoś ze współczesnych klasyków stoner rocka. Stwierdzenie, że niemiecki gitarzysta w pewnym sensie wyprzedził swoją epokę, wcale nie byłoby w tym przypadku przesadzone.
Ale urok „God Save the Queen…” polega jeszcze na czym innym. Na płynnie zmieniających się nastrojach, nieustannym przeplataniu fragmentów lirycznych z czadowymi, a przy tym na niekonwencjonalnym wykorzystywaniu brzmienia poszczególnych instrumentów – to gitara wprowadza tu ukojenie, a flet służy podkreśleniu motoryki utworu. W odmiennym nastroju, przynajmniej początkowo, utrzymany jest zamykający stronę A winylu „Hey John”. Więcej tu niepokoju, by nie rzec wręcz: mroku. Neumüller melodeklamuje tekst, starając się przebić przez wysuniętą na plan pierwszy gitarę rytmiczną, która zresztą raz za razem ustępuje miejsca fletowi. Z czasem psychodeliczne poszukiwania Drechslera zostają całkowicie zawieszone, dzięki czemu do głosu dochodzi Hering, który raczy słuchaczy smakowitą partią Hammondów, tyleż czerpiącą inspirację z muzyki klasycznej, co organowego jazzu. Wieńczy zaś ten utwór potężne hardrockowe uderzenie. W podobnym nastroju utrzymany jest numer otwierający stronę B wydawnictwa, czyli – najkrótszy w całym zestawieniu – „No Name”, będący mariażem kraut- i hard rocka z odjazdami w kierunku fusion (vide partie organów i gitary).
„World’s End” zespół zaczyna z wyciszenia; instrumentem budującym stopniowo nastrój i podsycającym emocje okazuje się flet, do którego kolejno dołączają klawisze i gitara; Drechsler pozwala sobie nawet na dłuższą niż zwykle solówkę, by potem przez kilka minut odpocząć. W tym czasie do głosu dochodzą organista i flecista, a prowadzony przez nich dialog uznać można za w dużym stopniu improwizowany. Prawdopodobnie ten właśnie fragment utworu w czasie koncertów rozrastał się do kilkunastu minut, otwierając muzykom drogę do ciągłych poszukiwań. Zamykający album, zarazem najdłuższy na całym „Wake Up!”, „Dark, Darker” od początku charakteryzuje się sporym rozmachem i hardrockowym czadem. Chociaż i w nim nie brakuje fragmentów spokojniejszych, skłaniających do refleksji. Ba! można nawet w rytm muzyki Out of Focus delikatnie się pobujać. Warto jednak przy tym nie stracić z ucha tego, co dzieje się w tle, które wypełniają subtelne brzmienia Hammondów i gitary, a z czasem dochodzi jeszcze energetyczna partia fletu i wokaliza. Trzeba przyznać, że Niemcy mieli doskonałe wyczucie, wiedząc, kiedy należy przystopować, a kiedy można uderzyć mocno między oczy – wszystko zaś po to, aby nie znużyć słuchacza. Pewnie też dlatego, dla lepszego efektu, finał „Dark, Darker” swą mocą przyprawia o ciarki na plecach. Takiego zakończenia płyty nie powstydziliby się nawet najwięksi herosi hard rocka tamtych czasów.
Kuć żelazo póki gorące
‹Out of Focus›
‹Out of Focus›
Po opublikowaniu „Wake Up!” muzycy Out of Focus nabrali wiatr w żagle. I nic dziwnego, skoro ich debiut spotkał się ze znakomitym przyjęciem. W efekcie postanowili kuć żelazo póki gorące i zaledwie pół roku później zdecydowali się zarejestrować kolejny materiał. Sesja, podczas której powstał drugi krążek grupy, także odbyła się w dwóch partiach: pomiędzy 7 a 11 oraz 21 a 23 czerwca 1971 roku. Tym razem Remigius Drechsler i jego towarzysze nie skorzystali jednak ze studia Union, ale Bavaria, co wpłynęło na poprawę brzmienia – nagrania zawarte na albumie, który ostatecznie otrzymał tytuł… „Out of Focus”, nie są już tak garażowe. Nastąpiła też pewna ewolucja stylistyczna muzyki; w porównaniu z debiutem zdecydowanie więcej było w niej elementów jazz-rocka. Na co wpływ miało zapewne przede wszystkim dwóch członków zespołu: jego lider oraz Moran Neumüller. Podobnie jak na debiut, na drugi album również trafiło sześć kompozycji, które choć wyznaczają nowy kierunek w rozwoju zespołu, wciąż jeszcze mocno tkwią w poprzedniej epoce. Stąd miejscami dość spory rozrzut stylistyczny, co jednak w żaden sposób nie obniża oceny wydawnictwa.
Otwierający stronę A wydania winylowego „What Can a Poor Boy Do” charakteryzuje się zaskakująco szybkim tempem i melodeklamowanym, niekiedy na pograniczu krzyku, tekstem. Nowością jest również wykorzystanie saksofonu – i to na dodatek jako pierwszego instrumentu, który dostępuje zaszczytu zaprezentowania się w partii solowej. Neumüller świetnie sobie z tym radzi, w dalszej części zresztą idealnie wkomponowując go w całe instrumentarium zespołu. Saksofon sprawdza się świetnie także wtedy, gdy pojawia się na drugim czy nawet trzecim planie, dopełniając jedynie brzmienie. W takich momentach wyeksponowane zostają zaś organy Hammonda bądź gitara basowa. Co zaskakujące, w utworze tym nie brakuje też fraz bluesowych, które polskiemu słuchaczowi mogą kojarzyć się z wczesnymi, a więc pochodzącymi z tego samego okresu co nagrania Out of Focus, utworami Breakoutu. W zupełnie innym klimacie utrzymany jest „It’s Your Life”; subtelnemu wokalowi towarzyszy gitara akustyczna i obecne na dalekim planie Hammondy. Senny, balladowy nastrój dopełnia jeszcze pełen smutku dwugłos Neumüllera i Drechslera oraz następująca po nim, przeszywająca serce, partia fletu. Wprowadzony na początku motyw jest też rozwijany przez instrumenty klawiszowe – organy i fortepian, całość natomiast zamykają klamrą dźwięki gitary akustycznej.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

194
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.