powrót; do indeksunastwpna strona

nr 1 (CCXXXIII)
styczeń-luty 2024

Nie taki krautrock straszny: Novalis – patron odchodzących w niepamięć. Symfoniczne oblicze krautrocka
ciąg dalszy z poprzedniej strony
„Sommerabend” można uznać za kwintesencję romantyczno-progresywnego stylu Novalis. Na swojej trzeciej płycie grupa wspięła się na wyżyny, osiągnęła ideał. A jednak Rahn wciąż nie był do końca zadowolony z przynajmniej jednego elementu – strony wokalnej. Dlatego też krótko po wydaniu albumu do zespołu został przyjęty nowy muzyk – austriacki (rodem z Wels) wokalista, grający również na gitarze akustycznej i flecie, Fred Mühlböck (rocznik 1953), który pierwsze kroki na scenie stawiał w lubeckiej grupie Waterloo, nie osiągając z nią jednak nic szczególnego. W odświeżonym składzie, ponownie pięcioosobowym, w styczniu 1977 roku zespół wszedł do studia nagraniowego w swoim rodzinnym mieście (tym razem było to Rüssl Studio), aby ponownie pod okiem Reichela zarejestrować materiał, który w październiku tego samego roku został opublikowany na longplayu „Brandung”. Zanim do tego doszło, grupa pojawiła się na zorganizowanym w Essen (w lutym) legendarnym Brain-Festival, gdzie wystąpiła między innymi obok takich formacji, jak Gate, Message, Guru Guru, Release Music Orchestra, Jane oraz Norwegów z Ruphus. Publiczność została dosłownie rzucona na kolana. Mühlböck i towarzysze bisowali bowiem aż… sześciokrotnie! Czy w kontekście tego należy się dziwić, że kiedy już „Brandung” trafił do sklepów, sprzedał się w liczbie ponad stu tysięcy egzemplarzy? Że na punkcie Novalis oszaleli nie tylko Niemcy (którzy przecież znali zespół już dość dobrze), ale również Japończycy?
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Muzycy Novalis zawsze mieli nosa do artystycznych okładek swoich płyt. Tym razem sięgnęli po dzieło, żyjącego na przełomie XIX i XX wieków, brytyjskiego malarza i ilustratora (przede wszystkim książek dla dzieci) Waltera Crane’a, powiązanego z ruchem prerafaelitów, pełniącego także funkcję dyrektora stołecznego Royal College of Art. „Konie Neptuna” – bo taki nosi ono tytuł – powstały jako ilustracja do angielskiego wydania mitologii greckiej i po raz pierwszy wydrukowane zostały w książce w 1892 roku. Album „Brandung” po latach zapewnił im drugie życie. Na płytę, najkrótszą z dotychczasowych (trwa ona zaledwie 33 minuty), trafiły cztery kompozycje, w tym szesnastominutowa suita, która wypełniła całą stronę B longplaya. Najpierw jednak słuchacze otrzymywali trzy utwory ze strony A, a nade wszystko największy przebój w historii zespołu – „Irgendwo, Irgendwann” (którego jednak nie należy mylić z późniejszym o kilka lat superhitem Neny „Irgendwie, Irgendwo, Irgendwann”, mimo że jego współautorem był… Carlo Karges). Szlagier formacji z Hamburga wyszedł spod ręki – zarówno jeśli chodzi o muzykę, jak i tekst – gitarzysty Detlefa Joba.
Przebój nad przeboje
Co zdecydowało o tak wielkiej popularności „Irgendwo, Irgendwann”? Przede wszystkim oparta na syntezatorze wpadająca w ucho, ale zdecydowanie szlachetna, melodia oraz pełen nostalgii śpiew Mühlböcka; choć nie bez znaczenia były na pewno również uświetniające numer solówki – na organach i gitarze. Drugi w kolejności „Wenn nicht mehr Zahlen und Figuren” (z lekko przerobionym przez wokalistę wierszem Novalisa) to urocza ballada zaśpiewana przez Freda z akompaniamentem gitary akustycznej, na której zresztą sam zagrał, oraz – w finale – mellotronu. Niesamowite wrażenie robią zwłaszcza nałożone na siebie głosy byłych wokalistów grupy, a więc Joba i Schünzela, którzy tutaj – nie jedyny zresztą raz – wsparli młodszego stażem kolegę. Wycieczką w świat rocka progresywnego, jednoznacznie kojarzonego z poprzednimi płytami hamburczyków, jest natomiast prawie dziewięciominutowy „Astralis” (ponownie oparty na tekście poety, który stał się patronem zespołu). Czegóż w nim nie ma! Nie brakuje ani rasowej partii gitary (solówka Joba dosłownie przyprawia o ciarki), ani kosmicznych syntezatorów, od których z czasem Lutz Rahn odchodzi, aby wzbogacić utwór o brzmienia innych instrumentów klawiszowych – klawesynu i fortepianu. Mühlböck z kolei, oprócz tekstu Novalisa, pozwala też sobie na radosne wokalizy, które udanie kontrastują z patetyczną strukturą „Astralis”.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Drugą stronę winylu, co zostało powiedziane już wcześniej, wypełnia tylko jeden numer – składający się z czterech części „Sonnenwende”. Otwiera go stonowany, instrumentalny fragment zatytułowany… „Brandung”, w którym Mühlböck, korzystając z faktu, że pozostał na chwilę bezrobotny jako wokalista, sięga po flet. Początek jest więc bardzo subtelny i eteryczny; dopiero z czasem grupa rozkręca się, a do Freda dołączają Rahn (tym razem na fortepianie elektrycznym) i Detlef (na gitarze). W „Feuer bricht in die Zeit” odzywa się syntezator, który – wraz z sekcją rytmiczną – buduje podkład pod potężnie brzmiącą (zwłaszcza w refrenie) partię wokalną Mühlböcka. W dalszym ciągu na plan pierwszy wybija się natomiast gitara Joba, który rozwija motyw wprowadzony wcześniej przez Lutza. Trzecia część suity, „Sonnenfinsternis”, to powrót – przynajmniej w pierwszych kilkudziesięciu sekundach – do delikatniejszych brzmień; polskim wielbicielom muzyki z lat 70. XX wieku mogą one przypominać mogą się one kojarzyć z romantyczno-progresywnym obliczem Skaldów (vide duet wokalno-fortepianowy). I nie zmienia tego fakt, że z czasem kompozycja nabiera mocy, w czym duża zasługa partii Rahna na organach Hammonda. Suitę, podobnie jak i cały album, wieńczy „Dammerung” – prawdziwe opus magnum Novalis, w którym grupa brzmi jak rockowa orkiestra symfoniczna. Największa w tym zasługa świetnie zaaranżowanych wokali (tworzących tym samym prawdziwy chór), a nade wszystko – obdarzonego charyzmą Mühlböcka. Choć wrażenie na pewno nie byłoby tak wielkie, gdyby nie praca wykonana przez Lutza Rahna. W każdym razie finał „Sonnenwende” wbija w fotel.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Pierwsze półrocze 1977 roku było, jak się okazuje, bardzo pracowite dla Novalis. Poza nagraniem czwartego longplaya i występem na Brain-Festival kwintet odbył także kilkumiesięczną (od stycznia do kwietnia) trasę koncertową po Republice Federalnej Niemiec, którą następnie podsumował płytą „Konzerte”. Trafiły na nią nagrania z różnych miejsc – Getyngi, Oldenburga, Hamburga, Essen i Lüneburga. Co ciekawe, na trwającą prawie godzinę płytę trafił materiał tylko z dwóch wcześniejszych wydawnictw: „Novalis” i „Sommerabend”. Zupełnie pominięto natomiast „Banished Bridge” (zapewne z uwagi na anglojęzyczne teksty) oraz „Brandung”, który był pewnie wciąż jeszcze tak „gorący”, że parzył muzyków w ręce. Co zatem wybrano? Na stronie A – poprzedzone najsłynniejszym, niespełna minutowym, motywem z „Bolera” Maurice’a Ravela – instrumentalne „Dronsz” i „Impressionen” oraz zawierające trawestacje liryków von Hardenberga „Es färbte sich die Wiese grün” i „Wer Schmetterlinge lachen hört”. Na stronie B natomiast umieszczono dwa rozbudowane utwory z „Sommerabend”: „Wunderschätze” (znów z tekstem Novalisa) i tytułowy. Ułożyło się to w piękny progresywno-romantyczny concept-album, który ma jednak dwa małe minusy. Pierwszy to nazbyt surowe brzmienie, jak na ten rodzaj muzyki; drugi – ograniczone do minimum reakcje publiczności. Ale może o to właśnie chodziło muzykom, którzy mogli wyjść z założenia, że zbyt żywiołowe oklaski czy okrzyki popsułyby konstrukcję całości przedsięwzięcia.
Nadzieja i wieloryby
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Najważniejsze jednak, że „Brandung” i „Konzerte” udowodniły, iż Fred Mühlböck to właściwy człowiek na właściwym miejscu. Lutz Rahn mógł być w tym momencie spokojny o przyszłość grupy, postanowił więc zająć się karierą solową. Jeszcze w 1977 roku, pod okiem Reichela, nagrał sygnowany własnym nazwiskiem longplay „Solo Trip” (1978). Wielbicieli macierzystej formacji klawiszowca produkcja ta zapewne nieszczególnie zachwyciła, mogła za to przypaść do gustu fanom Klausa Schulzego czy solowych produkcji Edgara Froesego. Z perspektywy czasu zwracała na pewno uwagę okładka, na której Rahn pojawił się w masce klauna, co można uznać za zapowiedź piątego studyjnego krążka Novalis – „Vielleicht bist Du ein Clown?”, który ujrzał światło dzienne mniej więcej w tym samym czasie co „Solo Trip”. Był to zarazem ostatni materiał nagrany dla Brain Records. I jednocześnie największy sukces komercyjny hamburczyków, co jest tym bardziej godne pochwały, że muzycy osiągnęli go w czasie wyjątkowo niesprzyjającym muzyce progresywnej (już po eksplozji popularności disco i punka), na dodatek bez konieczności pójścia na artystyczne kompromisy. Było to prawdopodobnie zasługą – przynajmniej po części – rozbudowy instrumentarium, dzięki czemu utwory stały się jeszcze bogatsze od strony aranżacyjnej. W Rüssl Studio ponownie też pojawili się goście: urodzony w boliwijskim La Paz perkusjonalista Tommy Goldschmidt (związany z zespołami Karthago, Guru Guru i Kraan) oraz skrzypek Walter Quintus (wcześniej związany z folkowo-rockowym Parzivalem).
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

181
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.