powrót; do indeksunastwpna strona

nr 1 (CCXXXIII)
styczeń-luty 2024

Nie taki krautrock straszny: Zespół rodem z Atlantydy. Krótka historia formacji Dzyan
Początek lat 70. XX wieku to był naprawdę szalony okres. W Republice Federalnej Niemiec rodził się krautrock! Komunizujący hippisi, intelektualiści po uniwersytetach, studenci konserwatoriów – kto żyw sięgał po gitary, zasiadał do instrumentów klawiszowych bądź brał do ręki pałki. I przenosił swoje fascynacje polityczne czy filozoficzne na grunt muzyki. Zafascynowany ezoteryką Wschodu Reinhard Karwatky powołał do życia zespół Dzyan – jedną z zapomnianych legend rocka.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Istnieli przez niespełna trzy lata. W tym czasie nagrali trzy albumy studyjne; długo później ukazała się jeszcze płyta koncertowa z archiwalnym materiałem. Kto jednak dzisiaj o nich jeszcze pamięta? Twórcą zespołu był kompozytor i multiinstrumentalista Reinhard Karwatky, wszechstronnie wykształcony muzyk klasyczny, po uniwersytetach bądź konserwatoriach w Mannheimie, Frankfurcie i Darmstadt. Tam nauczył się grać na kontrabasie, trąbce, fortepianie, gitarze, wiolonczeli, syntezatorach, sitarze i kilku innych egzotycznych instrumentach, których nazwy zapewnie niewiele by powiedziały czytelnikom. W czasie studiów przeżył jeszcze jedną wielką fascynację, która miała bezpośredni wpływ na jego życie artystyczne – zainteresował się filozofią i religią Wschodu, ale w ich ezoterycznym i okultystycznym wydaniu. Zaczytywał się w teozoficznych dziełach żyjącej w XIX wieku Heleny Pietrownej Bławatskiej, w połowie Niemki, w połowie Rosjanki. Najchętniej sięgał po opublikowaną w 1888 roku „Doktrynę tajemną”, w której słynna teozofka opisywała między innymi powstanie świata, powołując się przy tym na legendarną, pochodzącą ponoć jeszcze z czasów przed istnieniem Atlantydy, tybetańską Księgę Dzyan.
Ezoteryk i okultysta
Reinhard zwrócił uwagę na Bławatską, studiując życiorys rosyjskiego kompozytora i pianisty Aleksandra Skriabina (zmarłego w 1915 roku), który należał do najgorliwszych wyznawców Heleny Pietrownej. Na dodatek swoim zachwytem nad jej poglądami zaraził jeszcze przyjaciela i kolegę ze studiów Jochena Leuschnera, z którym jesienią 1971 roku powołał do życia swój pierwszy zespół. Gdy panowie zastanawiali się, jak go nazwać, Karwatky rzucił: „Dzyan” – i propozycja ta została zaakceptowana. W pierwszym składzie, obok Reinharda i Jochena, który pełnił rolę wokalisty i perkusjonalisty, znaleźli się jeszcze: gitarzysta Harry Krämer, saksofonista Gerd „Bock” Ehrmann oraz perkusista Ludwig Braum. Co ciekawe, młodym artystom bardzo szybko, bo już w listopadzie 1971 roku, udało się podpisać kontrakt płytowy z firmą Aronda. Było to o tyle zaskakujące, że w tym momencie praktycznie nie mieli jeszcze własnego repertuaru; dopiero zaczynali nad nim pracę. A na kim się wzorowali? Inspiracji nie brakowało, tym bardziej że praktycznie wszyscy byli już po albo wciąż w trakcie studiów muzycznych.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Bardziej jednak interesowało ich to, co działo się wówczas w światku rockowym i jazzrockowym; słuchali głównie Franka Zappy, King Crimson, Soft Machine, Van der Graaf Generator, Magmy i brytyjskiego Nucleus (bo trzeba pamiętać, że istniał jeszcze w tamtym czasie noszący tę samą nazwę zespół kanadyjski). Z gotowym już materiałem, który był swoistą mieszanką fusion z rockiem progresywnym i world music, weszli do studia Rhein-Main we Frankfurcie zimą roku następnego; zarejestrowali go w dwóch dwudniowych turach: 17 i 18 lutego oraz 29 lutego i 1 marca, a towarzyszył im w tym jako gość organista i pianista Günter Kühlwein. Obróbka nagrań odbyła się w tempie ekspresowym i winyl – z logiem Arondy na okładce – trafił do sprzedaży już w kwietniu. Utwory, które trafiły na longplay zatytułowany po prostu „Dzyan”, powstawały w ciągu trwających kilka miesięcy prób, odbywających się w posiadłości Karwatky’ego w miasteczku Groß-Gerau pod Frankfurtem. Tym bardziej może dziwić fakt, że choć robią (nawet ponad czterdzieści lat po powstaniu) niezłe wrażenie, mimo wszystko przypominają trochę sałatkę, której poszczególne elementy składowe nie zdążyły jeszcze się przegryźć. Choć równie dobrze można zrzucić to na karb średniej jakości brzmienia i braku odpowiednich umiejętności realizatora nagrań, niejakiego Eberharda Pannego.
Tybetańska Księga Dzyan
Płytę otwiera prawie dziesięciominutowa kompozycja „Emptiness”, z czego ponad dwie minuty zajmują efekty dźwiękowe kreowane przez Reinharda – widać chciał się pobawić znajdującym się w studiu sprzętem elektronicznym i gałkami na stole mikserskim. Najważniejsze jednak, że umiejętnie wplótł to w ciąg dalszy utworu, który pod wieloma względami przypomina jazzrockowe poszukiwania Brytyjczyków z Soft Machine (począwszy od kąsającej gitary elektrycznej, poprzez solówkę saksofonu, aż po nałożone na siebie ścieżki wokalne Jochena). Wszystko na dodatek podane jest ze sporym rozmachem, ale… tylko do czasu. Mniej więcej w połowie następuje bowiem diametralna zmiana nastroju: Karwatky sięga po kontrabas, a Leuschner wyznacza – z czasem coraz szybsze – tempo, grając na congach. W tym momencie jazz i rock mieszają się z muzyką etniczną, w jej prawdziwie szamańskim (i ezoterycznym) wydaniu. „The Bud Awakes” prowadzi dla odmiany w zupełnie innym kierunku. Po skomponowanym przez Harry’ego Krämera nastrojowym wstępie na gitarze akustycznej w dalszej części otrzymujemy uroczą psychodeliczną piosenkę, którą zaśpiewał (i napisał) Jochen. Jego wokalizy brzmią doskonale, a i solówce gitary trudno cokolwiek zarzucić.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Trzeci w kolejności „The Wisdom” zaczyna się jeszcze inaczej – od towarzyszącego instrumentom perkusyjnym saksofonu Gerda Ehrmanna. Motyw ten będzie zresztą wracał jeszcze parokrotnie, przenikając się z drugim obecnym w tym utworze wątkiem muzycznym – duetem wokalisty i organisty (w tej roli zaproszony specjalnie do studia Kühlwein). W niektórych momentach zlewają się one w jedno i wtedy Dzyan przypomina w swym kontrolowanym szaleństwie artystyczne poszukiwania Franka Zappy i Soft Machine. Co nieco od siebie dorzuca tu również Karwatky, który tym razem „bawi” się w elektroniczne przetwarzanie ścieżek wokalnych Leuschnera. Po przełożeniu krążka na stronę B otrzymujemy numer zatytułowany „Fohat’s Work”. Wolnemu rytmowi towarzyszy tu podniosła wokaliza, po której można poznać bez najmniejszych wątpliwości wpływ klasycznych studiów muzycznych. Lecz to tylko wstęp (ponownie inny od poprzednich); dalej jest już inaczej – główne role odgrywają przede wszystkim gitara elektryczna i saksofon, które co rusz zamieniają się partiami solowymi. Po tej porcji poszukiwań stery znów przejmuje Reinhard, który miniaturę „Hymn” w całości wyczarowuje, zabawiając się elektroniką.
Najważniejszy (i jednocześnie najdłuższy) na stronie B albumu utwór „Dragonsong” otwiera duet Jochena i Reinharda – z tym że ten pierwszy gra na congach, a drugi na kontrabasie. Budują tym sposobem nastrój, który udaje im się później rozwinąć, podążając w stronę fusion. W tym kontekście nie powinna też zaskakiwać lekko orientalizująca partia saksofonu tenorowego, którym Ehrmann wciąga do wspólnego misterium pozostałych muzyków. Mnóstwo intrygujących i energetycznych rzeczy dzieje się w tle, chociaż – co zaskakuje – obecny na pierwszym planie głos Leuschnera jest bardzo delikatny i stonowany. Dopiero gdy Jochen milknie, a jego miejsce zajmuje ze swoją gitarą Harry, numer nabiera rozpędu. Całość kończy się zaskakująco ostro. Może też dlatego, by wyciszyć emocje, po rozpędzonej „Pieśni smoka” zespół umieścił nastrojową miniaturę „Things We’re Looking For”, w której subtelnemu głosowi Jochena towarzyszy jedynie fortepian elektryczny Güntera Kühlweina. Album zamyka natomiast „Back to Earth”, który momentami zaskakuje wręcz hardrockową motoryką; finał jednak – podobnie jak i otwarcie krążka – Karwatky rezerwuje dla swoich elektroniczno-dźwiękowych peregrynacji. Spina tym samym całość klamrą.
„Dzyan”, mimo nieco garażowego brzmienia, to bardzo udany debiut; pełen niezwykłych, choć nie zawsze do końca wykorzystanych, pomysłów. Czasami niespójny, ale na pewno stworzony „od serca” – i to przez muzyków, których zarówno wyobraźnia, jak i umiejętności zdają się nie mieć granic. Niestety, krótko po wydaniu albumu z grupą pożegnali się Harry Krämer i Ludwig Braum, którzy postanowili skupić się na studiach muzycznych. Ten pierwszy został później nauczycielem gry na gitarze, drugi znalazł etat w orkiestrze symfonicznej w Koblencji. Stało się to chyba w najgorszym możliwym momencie, gdy grupa startowała do kariery, gdy na fali popularności krautrocka pojawiły się zaproszenia na koncerty i festiwale. Lider musiał więc podjąć natychmiastową decyzję o dokooptowaniu nowych instrumentalistów. Nie zwlekał z tym i już po kilku tygodniach na „pokładzie statku” zamustrowali się Eddy Marron, który zastąpił Krämera, oraz Lothar Scharf, przyjęty na miejsce opuszczone przez Brauma. Obaj mieli już doświadczenie w branży: ten pierwszy współpracował wcześniej z jazzowym sekstetem Jochena Brauera i formacją Vita Nova, drugi natomiast dał się poznać jako bębniarz tria Volkera Kriegela. W zrekonstruowanym składzie kwintet przystąpił do pracy nad nowym materiałem. I wtedy otrzymał niecodzienną propozycję wzięcia udziału w radiowej sesji nagraniowej.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót; do indeksunastwpna strona

190
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.