powrót; do indeksunastwpna strona

nr 3 (CCXXXV)
kwiecień 2024

Nie taki krautrock straszny: Prywatna wyspa, prywatny zamek…
Pierwszą z prawdziwego zdarzenia płytą Can, na której jako pełnoprawny członek zespołu wystąpił japoński wokalista Damo Suzuki, jest dwupłytowe wydawnictwo „Tago Mago”. To kolejna klasyczna płyta zachodnioniemieckiej formacji, która uznawana jest za jedną z tych, jakie zdefiniowały na przełomie lat 60. i 70. XX wieku pojęcie krautrocka.
ZawartoB;k ekstraktu: 80%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Po publikacji „Monster Movie” (1969) i „Soundtracks” (1970) kariera Can zaczęła nabierać tempa. O zespole coraz częściej mówiło się także poza granicami Niemiec, na co wpływ miał również fakt, że kolejne płyty wydawane były przez anglosaskie wytwórnie: druga ze wspomnianych ukazała się z logo brytyjskiego Liberty na okładce, natomiast trzecia – omawiana dzisiaj „Tago Mago” – pod szyldem Amerykanów z United Artists. A jednak nagrywając kolejne krążki, zespół wcale nie ruszał się spod Kolonii. Także trzeci w dorobku longplay zarejestrowany został w studiu w Schloß Nörvenich. Tym razem było to wydawnictwo dwupłytowe, trwające w sumie ponad siedemdziesiąt minut. W tamtych czasach to wciąż była duża rzadkość i naprawdę trzeba było mieć przygotowaną niezłą gadkę, aby przekonać szefostwo firmy, z którą podpisało się kontrakt, by zaryzykowało wydanie tak monumentalnego dzieła.
Jakich argumentów użyli Niemcy w rozmowach z hollywoodzkimi producentami – nie wiem, ale najważniejsze, że okazały się one skuteczne. Nagrywanie „Tago Mago” (tytuł płyty pochodzi od nazwy leżącej w archipelagu Balearów prywatnej wyspy na Morzu Śródziemnym) trwało trzy miesiące: od listopada 1970 do lutego 1971 roku. Bywało w tym czasie, że improwizowane sesje trwały nawet po szesnaście godzin dziennie. Można więc sobie wyobrazić, jaki ogrom materiału powstał. W tym kontekście te siedemdziesiąt trzy minuty przestają robić wrażenie, prawda? Często jednak była to muzyka bardzo chaotyczna. Już po wszystkim trzeba było ją przesłuchać, wybrać odpowiednie fragmenty i dokonać obróbki. Tym zajmował się głównie Holger Czukay, odpowiedzialny za cięcie i montowanie nagrań. Dlaczego akurat on? Miał już bowiem w tej dziedzinie spore doświadczenie, czego dowiódł pracując dwa lata wcześniej (wespół z Rolfem Dammersem) nad solowym krążkiem „Canaxis 5” (1969).
„Tago Mago” nagrano w składzie pięcioosobowym. Obok grającego na basie Czukaya w sesji uczestniczyli tradycyjnie gitarzysta (i okazjonalnie skrzypek) Michael Karoli, klawiszowiec (odpowiedzialny również za efekty elektroniczne i w jednym utworze udzielający się wokalnie) Irmin Schmidt oraz perkusista (epizodycznie także kontrabasista i pianista) Jaki Liebezeit. Tym piątym był najnowszy nabytek zespołu, czyli japoński wokalista Damo (Kenji) Suzuki, który ostatecznie zastąpił Michaela Mooneya. Spora część nagrań powstała nawet nie w przygotowanym do tego coraz bardziej profesjonalnym studiu, lecz w holu zamkowym – muzykom zależało bowiem na uzyskaniu odpowiedniego naturalnego pogłosu. To z kolei wywołało niekiedy nieprzewidziane sytuacje: a to wpadł szczekający pies, to znów wszedł ktoś z płaczącym dzieckiem. Wszystko się nagrywało i, co ciekawe, trafiło później na płytę.
Dwa krążki składające się na „Tago Mago”, choć utrzymane są w takiej samej stylistyce (będącej mieszanką jazzu improwizowanego z rockiem oraz muzyki konkretnej z funkiem), różnią się jednak od siebie. Na pierwszy trafiły kompozycje bardziej uporządkowane, można by rzec, że konwencjonalne (aczkolwiek należy pamiętać, że chodzi o konwencję wymyśloną przez Can); na drugi natomiast – awangardowe, eksperymentalne, mające mniej zwartą formę, przy których sporo musiał napracować się nożyczkami Holger Czukay. Ale zacznijmy po kolei… Stronę A albumu otwiera ponad siedmiominutowy „Paperhouse”, będący bardzo klasyczną kompozycją niemieckich prekursorów krautrocka. Na elektronicznym podkładzie rozbrzmiewa grający na żywo cały zespół; na plan pierwszy wybija się natomiast melodyjny motyw na fortepianie elektrycznym (a więc przez Irmina Schmidta) i gitarze. Z czasem grupa podkręca tempo, a do głosu dochodzi – dosłownie – Damo Suzuki, który raz śpiewa, to znów niepokojąco szepcze, by na koniec melodeklamować.
W drugim w kolejności „Mushroom” panowie z Can pozwalają sobie na kontrolowany „odjazd” awangardowy. Obok zgrzytliwych organów i gitary oraz krzyku Suzukiego pojawiają się też jednak zaskakująco melodyjne, powłóczyste skrzypce. Całość zamyka jednak elektronicznie podrasowany automat perkusyjny, za sprawą którego utwór nabiera mocno industrialnego charakteru (Słoweńcy z Laibacha takiego wtrętu nie powstydziliby się). W „Oh Yeah” z kolei muzycy łączą krautrock z psychodelią. Stąd „zamglone” partie fortepianu elektrycznego i dochodzący z oddali motoryczny rytm. Później jednak brzmienie staje się bardziej wyraziste, z czego korzysta przede wszystkim Michael Karoli, po raz kolejny udowadniając, że w klasycznym krautrocku zawsze znajdzie się miejsce na rozbudowane solówki gitarowe. I nie przeszkadzają w nich nawet rywalizujące o uwagę słuchaczy na drugim planie instrumenty klawiszowe.
Stronę B wydawnictwa wypełnia tylko jeden numer, ponad osiemnastominutowy „Halleluhwah”. Trzeba przyznać, że muzycy zadbali o to, aby był to niezapomniany czas. Na początek zwodzą nas funkowym groove’em i ognistą rockową gitarą; później jednak wciągają w trans, usypiają czujność i pozwalają sobie na znacznie więcej – chodzi głównie o szalone improwizacje, w których nakładają się na siebie dźwięki „żywej” perkusji i automatu, fortepianu elektrycznego i gitary, wreszcie skrzypiec. A im bliżej końca, tym bardziej eksponowana jest perkusja Jakiego Liebezeita, który nie pozwala kolegom, wokaliście także, nawet na chwilę oddechu. Stronę C również wypełnia jedna rozbudowana kompozycja – „Aumgn” (w tytule nie ma błędu, nawiązuje on do dokonanej przez Alesteira Crowleya interpretacji hinduskiej mantry „Om”). Dominują w niej dźwięki modulowane elektronicznie, cięte i nakładane na siebie. Dopiero w ostatnich minutach numer rozkręca się, przede wszystkim za sprawą bębniarza.
I jest oczywiście jeszcze strona D. A na niej dwie kompozycje: „Peking O” oraz „Bring Me Coffee or Tea”. Pierwsza z nich oparta jest ponownie o – wspartą organami – elektronikę i nałożony na nią przetworzony śpiew Suzukiego. Powstaje z tego dźwiękowy kolaż, który za sprawą automatu perkusyjnego w pewnym momencie rozpędza się do prędkości znanych z powstającej w latach 90. XX wieku muzyki hardcore-techno. Końcówka to już prawdziwa jazda bez trzymanki – tyleż industrialna, co awangardowa. Po takiej dawce emocji nie ma się co dziwić, że finałowy fragment wydawnictwa przenosi słuchaczy w inny świat. Znacznie subtelniejszy i delikatniejszy (co podkreśla wykorzystanie fortepianu i gitary akustycznej), z przejmującą partią wokalną Japończyka. Nawet gdy zespół nabiera mocy, nie traci na tym nastrój.
Jeżeli ktoś uzna, że dwa krążki „Tago Mago” to dla niego za mało… jeśli wciąż będzie czuł niedosyt krautrockowych eksperymentów spod znaku Can… – mam dla niego bądź dla niej chyba niezłe wyjście. Może sięgnąć po opublikowany w 2009 roku w Danii bootleg „Ogam Ogat”, na który trafiło ponad trzydzieści pięć minut niewykorzystanej wcześniej muzyki z tej samej sesji.
Skład:
Damo Suzuki – śpiew
Michael Karoli – gitara elektryczna, gitara akustyczna, skrzypce
Irmin Schmidt – organy Farfisa, fortepian elektryczny, elektronika, śpiew (5)
Holger Czukay – gitara basowa, edytowanie taśm
Jaki Liebezeit – perkusja, kontrabas, fortepian



Tytuł: Tago Mago
Wykonawca / Kompozytor: Can
Data wydania: sierpień 1971
Nośnik: Winyl
Czas trwania: 73:31
Gatunek: rock
Zobacz w:
W składzie
Utwory
Winyl1
1) Paperhouse: 07:29
2) Mushroom: 04:04
3) Oh Yeah: 07:23
4) Halleluhwah: 18:33
Winyl2
1) Aumgn: 17:37
2) Peking O: 11:38
3) Bring Me Coffee or Tea: 06:47
Ekstrakt: 80%
powrót; do indeksunastwpna strona

130
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.