Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 20 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Grindhouse vol. 2: Planet Terror (Robert Rodriguez's Planet Terror)

Robert Rodriguez
‹Grindhouse vol. 2: Planet Terror›

WASZ EKSTRAKT:
70,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułGrindhouse vol. 2: Planet Terror
Tytuł oryginalnyRobert Rodriguez's Planet Terror
Dystrybutor Kino Świat
Data premiery12 października 2007
ReżyseriaRobert Rodriguez
ZdjęciaRobert Rodriguez
Scenariusz
ObsadaRose McGowan, Freddy Rodríguez, Josh Brolin, Marley Shelton, Jeff Fahey, Michael Biehn, Naveen Andrews, Stacy Ferguson, Nicky Katt, Tom Savini, Quentin Tarantino, Bruce Willis
MuzykaRobert Rodriguez
Rok produkcji2006
Kraj produkcjiUSA
WWW
Gatunekgroza / horror
Zobacz w
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj wAmazon.co.uk
Wyszukaj / Kup
Opis dystrybutora
Małżeństwo lekarzy, William i Dakota Block są świadkami pustoszącej ich miasteczko niepokojącej choroby, której objawami są gangrenowate zmiany ciała oraz puste spojrzenie w oczach ofiar. Tymczasem na poboczu drogi Cherry, tancerka go-go, zostaje zaatakowana przez chorego na ową dziwną chorobę. Na skutek ataku dziewczyna traci nogę...
Teksty w Esensji
Filmy – Recenzje      

Filmy – Publicystyka      





Utwory powiązane
Filmy (16)       [rozwiń]






Tetrycy o filmie [7.60]

DA – Darek Arest [8]
Gdyby notka miała się zmieścić w esemesie, napisałbym tylko „wow!”. Odrobina więcej? Ciężko oceniać „Planet Terror” w oderwaniu od filmu Tarantino. Na załączonym obrazku widać, że Rodrigueza oceniłem wyżej, a jednocześnie wydaje mi się, że to Tarantino zrobił lepszy film. Ocena wynika z tego, że chyba nie o „film” w całej zabawie chodziło, ale o zabawę właśnie. Pierwszy z gagatków zrobił po prostu większy gnój – megaczadowyicotamniejeszcze gnój. „Planet Terror” to z pewnością najlepszy pikantny gulasz w Texasie i nie tylko.

MC – Michał Chaciński [5]
Ciekawe, że szanowni tetrycy i tetryczki łyknęli Rodrigueza bez popijania. Czy w takim razie jestem jedyny w tym gronie, uważający Rodrigueza przede wszystkim za gadżeciarza, a nie reżysera? Facet nie potrafi przecież reżyserować filmów (choć potrafi kręcić). Potrafi reżyserować scenki i to wychodzi mu świetnie, szczególnie kiedy może do scenek wrzucić jakiś charakterystyczny, dziwaczny gadżet. Nie potrafi jednak prowadzić opowieści, nie potrafi trzymać napięcia, nie potrafi rozwijać postaci, nie potrafi skupić się na niczym dłużej niż przez kilka minut. I niestety to wszystko widać też w „Planet Terror”. To fajowy hołd dla kina zombie i, jak zawsze u Rodrigueza, worek czadowych pomysłów. Ale nie ma w nich emocji innych niż radocha dla fanów, że oglądają rozpierduchę i czadowe pomysły nawiązujące do klasyki. Kiedy Rodriguez ma do obróbki cudzy scenariusz, coś z jego filmów wychodzi. Kiedy pracuje z własnymi tekstami, podaje tylko ciąg fajnych scen, które niestety po godzince zaczynają nużyć. Wszystkie te ułomności widać jak na dłoni w zestawieniu z filmem Tarantino, który przede wszystkim opowiadał, a dopiero później robił na ekranie czad. Widać to nawet w fakcie, że Tarantino oszczędnie stosował sztuczki z psuciem taśmy, a Rodriguez-gadżeciarz podnieca się nimi i zarzuca widza w stopniu przeszkadzającym w seansie. Jest konwencja, są gadżety, nie ma filmu.

PD – Piotr Dobry [9]
To, co odstawia tutaj Robert Rodriguez, przechodzi wszelkie pojęcie. Najbardziej szalony zombie movie w dziejach, a zarazem tak odjazdowa parodia charakterów trashowego kina, że normalnie brak słów. To, co odstawia tutaj Freddy Rodriguez jako główny bohater, niejaki El Wray, też przechodzi wszelkie pojęcie. Och, Boże, mój Boże, dlaczego, ale to dlaczego nie nazywam się Peter Rodriguez i nie mogłem, zamiast dulczeć przed kompem i pisać notki tetryczne, choć przez chwilę pobyć wśród tych wszystkich wspaniałych Rodriguezów na planie „Planet Terror”?!

BF – Bartek Fukiet [10]
Jeśli Tarantino swoim grindhouse’em mnie powalił, to Rodriguez wręcz rozsmarował po podłodze. Jako emerytowany połykacz tanich horrorów ze zjechanych VHS-ów z rozkoszą odpłynąłem w krainę wspomnień. Rodriguez zrobił zabójczo niepoważny film na śmiertelnie serio. Nie mam się do czego przyczepić, bo jak się czepiać produkcji, która kiczowata jest z założenia? Rzecz radośnie obrzydliwa, ostentacyjnie pusta i krzykliwie tandetna. Należy się najdychowsza z dych!

WO – Wojciech Orliński [6]
Michale – nie, nie jesteś jedyny. Mi też bardziej podobał się Tarantino, z tych samych powodów – „Deathproof” jest spójnym, dobrze zrobionym z rzemieślniczego punktu widzenia filmem. „Planet Terror” to tylko „hołd dla”.

KS – Kamila Sławińska [9]
Wielka szkoda, że europejscy widzowie nie będą doświadczać wspólnego dzieła Tarantino i Rodrigueza w takiej formie, w jakiej twórcy pokazali je Ameryce – ja tak je widziałam i tak też opiszę. Dopiero oglądane razem, z dodatkiem pysznych zajawek nieistniejących filmów (ach, ten „Machete!!!) i stylizowanych na drive-inowe infografiki, wyblakłych od zbyt częstego wyświetlania plansz, te dwa-filmy-w-jednym ujawniają pełnię swych walorów. Całość to kapitalny, pełen miłości hommage dla niezwykłego, bezczelnego, nieustraszonego kina klasy B, które nie dba o szarą rzeczywistość z jej żałosnymi ograniczeniami i nudną logiką. „Grindhouse” angażuje i wciąga, śmieszy i straszy – a co najbardziej zdumiewające, potrafi zaczarować widza do tego stopnia, że trzy godziny w kinowym fotelu mijają jak z bicza trzasnął. Teraz o połówkach tej całości: każdy z panów w swoim segmencie wzbija się na wyżyny tego, co – jak od dawna wiemy – potrafi robić najlepiej na świecie. Rodriguez w „Planet Terror”, swoim najlepszym filmie od czasu „Od zmierzchu do świtu”, stworzył kilka kapitalnych, umiejętnie przerysowanych postaci i znakomicie wkomponował aktualne wątki w swoją pyszną parodię klasycznego horroru o zombie. Tarantino w „Death Proof” udowodnił, że ciągle potrafi napisać urywające głowę dialogi, których chciałoby się natychmiast nauczyć na pamięć – oraz że jak mało który twórca umie stworzyć barwne postaci kobiece, które przypadną do gustu wszystkim widzom bez względu na płeć. Z wszystkich znakomitych ról w obydwu segmentów najbardziej chyba zapada w pamięć kapitalna Zoe Bell jako… Zoe Bell – miejmy nadzieję, że to nie ostatni raz, kiedy ktoś docenił zawadiacki wdzięk nowozelandzkiej kaskaderki. A w ogóle to poproszę o jeszcze: z superwielką colą i podwójnym popcornem.

JS – Jakub Socha [6]
Zastanawiałem się dlaczego ten film mnie jakoś nie powalił i w gruncie rzeczy jednak znudził. I chyba wszystko zawiera się w tym, co napisał w Michał, wracając w notce do przeszłości. Cóż, mnie jakoś ominęło oglądanie kaset wideo i zajeżdżanie magnetowidu w dzieciństwie i wczesnej młodości. Wtedy koncentrowałem się wyłącznie na piłce, ewentualnie innych sportach. W każdym bądź razie kino serwowane przez Rodrigueza nie ma dla mnie posmaku magdalenki i może dlatego wolę wyrafinowanego i ironicznego Tarantiono, który traktuje wzorzec przewrotnie i, jak słusznie zauważył przywoływany przeze mnie tetryk, nowofalowo. Rodriguez ciska przaśne dowcipy, stylizuje po mistrzowsku, niszczy spektakularnie. Niech się bawi dalej w swojej piaskownicy. Ja wolę pokopać piłę.

MW – Michał Walkiewicz [10]
UWAGA!!! OCENA NIEPRZYZWOICIE SUBIEKTYWNA. Gdybym teraz pisał notki z obydwu części dyptyku „Grindhouse”, przygody kaskadera Mike’a dostałyby ocenę 7, nie 9. Dopiero po pożarciu i przetrawieniu „Planet Terror” widzę, na czym polega różnica między postawami autorskimi Rodrigueza i Tarantino. Nawet pisząc wyznanie miłosne dla trashowego kina, Quentin nie pozwala widzowi zapomnieć, jak mocno oblatany jest w historii X muzy, że pod tkanką kina klasy B zawsze można odnaleźć ślady Hawksa albo nowofalowców. To oczywiście jego niebagatelna przewaga nad Rodriguezem, ale mały atut w przypadku zabawy w ekshumację grindhouse’ów. Autor „Desperado” sprawia wrażenie mniej wyrachowanego pasjonata, który jest w stanie przenieść „Sin City” na ekran kadr po kadrze, bez inkrustowania cudzej historii własnymi znakami firmowymi. Tę pasję widać w „Planet Terror”, gdzie Rodriguez do końca poszedł w konwencję. Podpiera się ciekawszymi niż Tarantino zabiegami formalnymi, lepiej wyczuwa i nakreśla jednowymiarowe postaci, tasuje cytatami z większym polotem. Nie zatrzymuje się przed granicą, przed którą zatrzymał się Tarantino, i potrafi uczynić hucpę i zgrywę wartościami naczelnymi. Napisałem w notce z „Death Proof”, że film ten unika etykietki prymitywnego hołdu dla kin grindhouse. Dopiero teraz wiem, że taki hołd naprawdę chciałem zobaczyć. Przypomniały mi się czasy, kiedy nasz rodzinny magnetowid łykał podobnego szmelcu na tony, a ja, zerkając jednym okiem na telewizor, zaczytywałem się w Cinema Press Video i chciałem być jak Jeff Fahey albo Michael Biehn. Panowie, Wasze zdrowie!

KW – Konrad Wągrowski [7]
Oczywiście – fabuła jest błaha i pretekstowa. Oczywiście – bohaterowie są nieskomplikowani. Ale nie o to chodzi. Chodzi o fun!, fun! fun! I przyznać należy, że ten fun otrzymujemy w niemałej ilości. Na łopatki rozłożyła mnie pani anestozjolog (a niektórzy mówią, że to jedna z nudniejszych profesji lekarskich) i jej 3 strzykawki, bawiłem się świetnie przy wszelkich rozpierduchach (niezależnie od tego, czy uczestniczyli w nich zombie czy nie), urzekł mnie pomysł fabularnego wykorzystania motywu „uszkodzonej szpuli” z fragmentem filmu. Problem w tym jedynie, że poziom funu jednak dla mnie nieubłaganie spada w trakcie seansu – zapewne dlatego, że mało jest wprowadzanych całkiem nowych motywów, całość jest rozgrywana na podobnej nucie (a motyw karabinu zamiast nogi został wszędzie rozgłoszony przed seansem, więc nie zaskakuje – a właśnie, właściwie to jak jest naciskany spust). W sumie więc dobra zabawa i brak potrzeby do powrotu do filmu. Wyżej więc stawiam – choć nieznacznie – Tarantino.

BZ – Beata Zatońska [6]
Rodriguez mistrzem jest. Fantastycznie bawi się w kino. Z lubością tapla się w najokropniejszych okropieństwach zapożyczonych z tysięcy kiepskich horrorów, w których krew i inne płyny ustrojowe płyną bez ograniczeń. Fabuła szaleje, na ekranie kłębią się zombi, zwariowani żołnierze, dziewczyna bez nogi (za to z karabinem), sfrustrowani lekarze. OK. Doceniam pomysłowość, dobre i zabawne aluzje do wojny w Iraku i tym podobnych współczesności, podoba mi się ścieżka muzyczna. Mam jednak wrażenie, że Rodriguez, kpiąc z horroru klasy C, zrobił właśnie horror klasy C. Nie potrafię się więc zachwycić. Zdecydowanie wolę pierwszą część „Grindhouse”, tę Tarantinowską.

Oceń lub dodaj do Koszyka w

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Copyright © 2000-2024 – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.