W stronę słońca
(Sunshine)
Danny Boyle
‹W stronę słońca›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | W stronę słońca |
Tytuł oryginalny | Sunshine |
Dystrybutor | CinePix |
Data premiery | 13 kwietnia 2007 |
Reżyseria | Danny Boyle |
Zdjęcia | Alwin H. Kuchler |
Scenariusz | Alex Garland |
Obsada | Cillian Murphy, Michelle Yeoh, Chris Evans, Rose Byrne, Cliff Curtis, Troy Garity, Hiroyuki Sanada, Mark Strong, Benedict Wong |
Rok produkcji | 2006 |
Kraj produkcji | Wielka Brytania |
Czas trwania | 98 min |
WWW | Strona |
Gatunek | SF, thriller |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Opis dystrybutora
Ekipa astronautów wyrusza z misją, której celem jest przywrócenie prawidłowego funkcjonowania gasnącego w zastraszającym tempie słońca. Wyprawa zaczyna się komplikować, kiedy najpierw zaczyna szwankować statek, którym podróżują astronauci, a następnie jeden z nich popełnia straszny błąd, który pod znakiem zapytania stawia całą misję.
Teksty w Esensji
Filmy – Recenzje
Utwory powiązane
Respekt dla Boyle’a za kolejną ambitną próbę symbiozy kina artystycznego z rozrywkowym, ale niestety „Sunshine” nie jest tym dla SF, co „28 dni później” dla zombie movies. Porażka nastąpiła już na etapie scenariusza, który wygląda mniej więcej tak, jakby Garland wziął 1/2 „Jądra Ziemi”, 1/4 „Solaris” i 1/4 „Obcego”, po czym kombinował jak tylko umiał, ale finalnie i tak część elementów nie przypasowała do pozostałych. Może powinien zaprosić do współpracy Wrighta i Pegga?
Ambitna porażka. Przez pierwsze kilkadziesiąt minut oglądamy przyzwoite SF z respektem dla „science” w nazwie, wyraźnie inspirowane „Solaris” i „2001: Odyseją kosmiczną”. Taki „Armageddon” na serio, bez kowbojszczyzny i machania sztandarem (znamienne, że w filmie nie widać żadnej flagi – przynajmniej ja nie zauważyłem – no ale w końcu „Sunshine” powstał głównie za europejskie pieniądze). Oto w przyszłości grupka straceńców mknie przez kosmos na pokładzie statku Icarus II, aby reanimować gasnącą gwiazdę zastrzykiem z megabomby i uratować ludzkość przed zagładą. Niestety, im bliżej Słońca, tym mniej sensowna staje się fabuła, a scenarzysta na spółkę z reżyserem bez pardonu masakrują „first impression” tanimi chwytami z kina klasy B. SPOILER! Pod koniec „W stronę Słońca” zamienia się w marny horror w stylu „Jasona X”, mierną krzyżówkę „Event Horizon” i „Aliena”. Obdarzony nadludzką siłą i odpornością na razy, groteskowy klon Freddy’ego Kruegera urządza załodze powtórkę z „Dziesięciu małych murzynków”. W słonecznym żarze logika topi się jak wosk. Przykład? Astronauci planują likwidację jednego z członków załogi, ponieważ wyliczyli, że nie starczy im powietrza na wykonanie misji. Jednak w finale okazuje się, że w statku kryją się gigantyczne (!) hale wypełnione tlenem po sufit. Na pokładzie Icarusa grasuje „demoniczny” Pinhead… wróć, Pinbacker, który się Słońcu nie kłania, no i w efekcie oblazł był biedak ze skóry. Lubię filmy Boyle’a. Konsekwentnie bierze się za bary z różnymi gatunkami i przeważnie wychodzi mu to zupełnie zgrabnie, ale tym razem zawalił sprawę na spółkę z Garlandem. Na pochwałę zasługuje ciekawa, nieopatrzona ekipa aktorska i niezłe, zważywszy ograniczenia budżetowe, efekty specjalne z gasnącym Słońcem w roli głównej.
WO – Wojciech Orliński [7]
W sumie podobałomisię, chociaż w zaskakujący sposób. Dużo tu było fajnej, oldskulowej fantastyki, z uroczo niepraktycznymi skafandrami próżniowymi czy statkiem kosmicznym zaplanowanym ze scenograficznym rozmachem. Znakomite kreacje aktorskie z jak zwykle świetnym Murphym. Drażniła tylko schematyczna przewidywalność fabuły. Znaczy, ja rozumiem, że to właśnie Boyle’a bawi najbardziej, że bierze wytarte popkulturowe schematy typu „film o ataku zombie” i realizuje je zgodnie ze schematem, ale bardziej artystycznie, ale w kasie płacę za to, żebym dobrze bawił się ja a nie reżyser. Do pełnej satysfakcji wolałbym fabułę odrobinkę bardziej zaskakującą.
KS – Kamila Sławińska [5]
Dziwna mieszanka magicznych momentów w stylu soderberghowskiego „Solaris”, długich gadanych scen jak żywcem wyjętych z serialu „1999” oraz hałaśliwego kiczu rodem z „Event Horizon”. Końcowy efekt sprawia wrażenie, jak gdyby Boyle dorzucił parę horrorowych elementów pod koniec zdruzgotany faktem, że z niekończących się debat jego bohaterów dokładnie nic nie wynika. Zamiar był chyba nieco zbyt ambitny w stosunku do reżyserskich pomysłów na jego zrealizowanie – i jakkolwiek doceniam interesujący pomysł, piękne światło i wysiłek pozyskania do tego przedsięwzięcia niezrównanego Ciliana Murphy’ego, całość jest mniej niż satysfakcjonująca.
Boyle chciał upiec dwie pieczenie na jednym palenisku: dać europejską odpowiedź na „Armageddon” i anglosaską odpowiedź na „Stalkera”. Nikt pewnie nie uwierzy, ale nawet to pierwsze mu nie wyszło. Ten film to zbiór bezbarwnych postaci, których psychologicznie ma podbudowywać i napędzać zamknięta przestrzeń statku lecącego w stronę słońca z misją ratunkowa – nie podbudowuje i nie napędza. A co do drugiego wątku, cóż metafizyczne rozważania na temat słońca przypominają tu co najwyżej „metafizykę plażową” – bzdura goni bzdurę. Dodatkowy punkt za głupotę tak głupią, że aż śmieszną, czyli pojawiającą się pod koniec figurę „ktosia”, który w tym z gruntu idiotycznym filmie decyduje się na rzecz niebywałą – chce porozmawiać z Bogiem.
MW – Michał Walkiewicz [6]
Danny Boyle nawiązuje do kina s-f o zacięciu filozoficznym spod znaku Kubricka i Tarkowskiego. Jak to zwykle z autorem „Trainspotting” bywa, przekracza on ramy gatunku i wybija się w stronę czegoś bliżej niesprecyzowanego, co w istocie okazuje się być… bogatszym wizualnie i odrobinę przewartościowanym merytorycznie gatunkiem wyjściowym. Podoba mi się wykoncypowana asceza tego filmu i jego oczywista metaforyka, podejrzewam, że potencjał scenariusza zalatującego niebezpiecznie „Armageddonem” został wykorzystany w stu procentach. Panoszącym się po pokładzie statku Pinbackerem, który w stylu Jasona Voorheesa (akcja na zupełnym chilloucie: przyjście, wbicie ostrego przedmiotu w nieszczęśnika i wyjście) szlachtuje załogę, scenarzysta ukarał sam siebie za nudną jak flaki z olejem pierwszą połowę filmu. Przyznam się też bez bicia, że jestem fanem Chrisa Evansa i to kolejny obraz, w którym mnie nie zawiódł.