3:10 do Yumy
(3:10 to Yuma)
James Mangold
‹3:10 do Yumy›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | 3:10 do Yumy |
Tytuł oryginalny | 3:10 to Yuma |
Dystrybutor | Best Film |
Data premiery | 9 listopada 2007 |
Reżyseria | James Mangold |
Zdjęcia | Phedon Papamichael |
Scenariusz | Halsted Welles, Michael Brandt, Derek Haas |
Obsada | Christian Bale, Russell Crowe, Ben Foster, Alan Tudyk, Peter Fonda, Logan Lerman, Gretchen Mol, Vinessa Shaw, Dallas Roberts, Luke Wilson |
Muzyka | Marco Beltrami |
Rok produkcji | 2007 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 117 min |
WWW | Strona |
Gatunek | western |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Opis dystrybutora
Bohaterem opowieści jest Dan Evans, który za 200 dolarów przyjmuje propozycję odtransportowania do sądu okręgowego w Yumie Bena Wade′a, bandytę, który niedawno napadł ze swoimi ludźmi na dyliżans i zabił woźnicę. Pociąg wyrusza o 15:10, zostało niewiele czasu. Wade rozpoczyna swoją grę i próbuje przekupić Evansa.
Teksty w Esensji
Filmy – Recenzje
Utwory powiązane
MC – Michał Chaciński [5]
Dwa akty dobrego westernu skopane przez idiotyczny trzeci akt, w którym z poziomu jako tako realistycznej historii przechodzi się na poziom tak debilnie nielogicznych zachowań i decyzji bohaterów, że smutek bierze. Ale może ważniejsze jest w tym wszystkim, że powstał western nie zgłaszający żadnych pretensji do przekręcania zasad gatunku, za to sensownie aktualizujący na dzisiejsze czasy model postaci, aktorstwo, realizację itd. Pierwszy raz od dłuższego czasu miałem kilka razy wrażenie, że nie tylko antywestern ma ciągle przed sobą trochę życia, ale może i sam western też.
Nie tyle wierny remake, co ponowne odczytanie opowiadania Elmore’a Leonarda. Bez Crowe’a i Bale’a w siodle mogłoby nie wyjść tak dobrze, jednak z nimi to nie tylko do Yumy, ale choćby i na koniec świata warto.
Solidny, choć przewidywalny western. Bohatera w stylu Dana Evansa (Christian Bale) nie powstydziłby się nawet Borys Polewoj (pamiętacie jeszcze „Opowieść o prawdziwym człowieku"?) – honorny niczym nasz Kmicic. Tylko ta natrętnie moralizująca końcówka… SPOILER! Nie mogę darować charyzmatycznemu bandziorowi Wade’owi (Russell Crowe) sposobu, w jaki potraktował swoich ludzi. Chłopaki gnają do niego przez prerię, narażając życie, a on ich wszystkich w ten sposób… Oj, nieładnie.
KS – Kamila Sławińska [8]
Wreszcie remake, który naprawdę warto było robić: nowoczesne ujęcie dodaje historii dramatyzmu i energii właściwej współczesnym thrillerom, a Crowe i Bale błyszczą w swoich wieloznacznych, wielopoziomowych rolach. I niech mi jeszcze ktoś powie, że w westernie nie ma miejsca na niuanse! Bardzo duża frajda, bo nie dość, że emocji i akcji masę, to jeszcze dylematy bohaterów nie wymagają malowniczych scenerii z Dzikiego Zachodu, by wydawać się ważne i aktualne. Mam nadzieję, że w ślady Mangolda pójdą inni i zapomniany gatunek powróci do życia.
Zamiast ograniczać przestrzeń, reżyser rozbudowuje sekwencje: pokazuje prerie i pościgi. Zamiast koncentrować się na pojedynku charakterów, jednemu z bohaterów dodaje notesik, w którym rozwija on swoje plastyczne zdolności, a drugiemu daje drewnianą protezę, która to w finalnej potyczce odegra niebagatelną rolę. Ale western zawsze dobrze jest obejrzeć, choć w tym wypadku zdecydowanie lepiej obejrzeć wyśmienity oryginał.
MW – Michał Walkiewicz [6]
Na remake’u filmu Delmera Davesa zaciążyły wygórowane ambicje twórców i nadmiar dobrych chęci. Syntezujące spojrzenie na western jako gatunek jest tu bodaj najbardziej udanym zabiegiem. W klasycznej konstrukcji, zakładającej podstawowe konflikty i opozycje, mieści się echo minirewolucji z lat pięćdziesiątych (wiadomo na przykład, że Apacze tylko „bronią swojej ziemi”, a Żelazny Koń Forda potrafi być złakniony krwii ranczerów) i rewizjonizm znany z późniejszych antywesternów. Psychologizm w wydaniu Mangolda to jednak pusty ornament, a notatnik i drewniana proteza (patrz tetryk JS) to pikuś przy cytatach z Biblii, które mają rozjaśniać zakamarki duszy Crowe’a, i małe piwo przy wygłoszonym przez Bale’a zwątpieniu w Boga, do którego film już nie wraca. Zamiast konfliktu między światopoglądem bohaterów mamy kolejne dobre chęci. A to przemaksowaną akcję, zapewne ukłon w stronę nastoletniej widowni, a to postaci rodem z komiksów (gdyby Frank Miller wkręcił się kiedyś w Dziki Zachód, zastępczy szef bandy Crowe’a, świetny skądinąd Ben Foster, miałby pewny angaż do jego powieści graficznej). No i przekombinowane zakończenie. Po seansie zadzwoniłem do Kuby Sochy, spytać, czy oryginał też sie tak kończył. „Nie, Michał, nie kończył się tak…” Uff, będę miał ochotę go obejrzeć.
KW – Konrad Wągrowski [9]
Koledzy tetrycy w swych notkach raczyli już opowiedzieć całą historię gatunku, ja wolę skoncentrować się na samym filmie. A jest się na czym koncentrować. W nowej wersji „3:10 do Yumy” nie ma może niczego rewolucyjnego dla samego gatunku, nie ma łamania konwencji, jest natomiast powielenie konwencji z wszystkimi jej niezaprzeczalnymi atutami. Bo „3:10” to świetnie zrobiony film. Tempo i napięcie od początku do końca. Pomysłowe sekwencje ataku na dyliżans i finałowej strzelaniny. Wiarygodne (co wcale nie jest łatwe przy tak karkołomnej wolcie zaczerpniętej z pierwowzoru) psychologicznie postacie. Solidne umotywowanie postępowania postaci Evansa/Bale’a, które powinno trafić do każdego szanującego się mężczyzny (z odrobiną wzruszenia na koniec). Pierwszorzędna, najlepsza od czasów „Pięknego umysłu” rola Russella Crowe’a (pomyśleć, że ktoś mógł myśleć o Tomie Cruisie w roli Wade’a). No i najwyższy chyba westernowy body count od bardzo dawna (zgrubnie naliczyłem około 40 trupów). Może i western to martwy gatunek, ale jeśli będzie nam regularnie dostarczał tak dobrych rozrywkowych filmów jak ten, to niech sobie nie żyje zdrowo jeszcze przez wiele lat.