Irina Palm
Sam Garbarski
‹Irina Palm›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Irina Palm |
Dystrybutor | Gutek Film |
Data premiery | 7 września 2007 |
Reżyseria | Sam Garbarski |
Zdjęcia | Christophe Beaucarne |
Scenariusz | Sam Garbarski, Philippe Blasband, Martin Herron |
Obsada | Marianne Faithfull, Miki Manojlović, Kevin Bishop, Siobhan Hewlett, Jenny Agutter |
Muzyka | Ghinzu |
Rok produkcji | 2007 |
Kraj produkcji | Belgia, Francja, Luksemburg, Niemcy, Wielka Brytania |
Czas trwania | 103 min |
WWW | Strona |
Gatunek | dramat |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Opis dystrybutora
Maggie rozpaczliwie potrzebuje pieniędzy. Jej ciężko chory wnuk leży w szpitalu, a lekarstwa, które mogą uratować mu życie znajdują się poza zasięgiem jego rodziców. Zdesperowana, ale wciąż energiczna pięćdziesięciokilkuletnia wdowa rozpoczyna pracę w nocnym klubie o intrygującej nazwie "Sexy World" i w krótkim czasie staje się Iriną Palm, jedną z najlepiej opłacanych hostess...
Teksty w Esensji
Filmy – Publicystyka
Wszystkie punkty w zasadzie za koncept scenariuszowy, który niósł sporo możliwości. W zasadzie wszystkie zostały spieprzone. Nie przez słabą kreację Faithfull, nie przez żenujące rozwiązania dramatu. Cytat z klasyka: „A mówili mi przyjaciele/Nie mieszaj ogórków z dżemem/Musztardy z kisielem i śliwek z likierem/Żołądek to nie San Francisco”. Garbarski każe nam się śmiać z farsowych sytuacji, przerysowuje dla komicznego i plastycznego efektu rzeczywistość, a co kwadrans wali nas smutkiem po oczach. Smutna muzyka, smutny chory chłopiec, smutny syn, co dopadł go kryzys męskości. I w końco, niczym import z polskiego filmu – smutny, smutny, nieskończenie smutny seks. Widzę wykręconą farsę albo zwiewną komedię, a twórcy wkręcają mi uparcie, że to realistyczny dramat społeczny, i każą się smucić. Nie wchodzę.
MC – Michał Chaciński [5]
Zalety są oczywiste – zobaczyć Marianne F. w takiej roli, znaczy zmierzyć się z legendą jej przeszłości, dostrzec w niej mądrość kogoś, kto przeżył takie rzeczy i popełnił w życiu takie błędy, że teraz dzięki nim jest mądrzejszy, bardziej wyrozumiały i czulszy dla drugiego człowieka. Czyli tutaj wątpliwości nie ma. Ale są niestety w wyrachowanej konstrukcji tego filmu, który krok po kroku gra nie dość, że fałszywymi, to jeszcze przewidywalnymi nutami. Nie kupuję tego sztucznego rodzinnego dramatu z rozmyślnie scenariuszowo rozdanymi wbrew sensowi i logice rolami. Nie kupuję tego wplatanego co rusz sentymentalizmu. Mam jednak coś na pochwałę filmu – moja teściowa broniła go przed swoją koleżanką, uważającą, że to „straszne świństwa”. Może to nie film dla mnie, tylko dla mojej teściowej?
Irina Palm o Złotą Palmę nawet nie powalczyła, może gdyby tak ją nazwać Irina Bear, to w Berlinie nie skończyłoby się na samej nominacji do Złotego Niedźwiedzia? Wiem, wiem, to beznadziejnie głupi dowcip, ale na podobnie głupim dowcipie, w dodatku powtarzanym w kółko, oparty jest film Garbarskiego. Do tego reżyser wciska nam kit, że nakręcił poważny dramat, a krytycy jak te bezwolne owce powtarzają to za nim jak mantrę (jak widzę, Michał Walkiewicz dał się nabrać). Cytat z klasyka: „Olej, pierdol to, co słyszysz/Mnóstwo pustych słów, a ty dyszysz”.
Nie rozumiem zachwytu nad tym filmem. Nie rozumiem zachwytu nad kreacją Marianne F. Dramat jest tu sztuczną nadbudową, manipulatorskim chwytem dążącego do holistycznego kina reżysera, w którym musi być i słońce i deszcz. W „Irinie Palm” emocje przypominają sygnalizację świetlną na drodze: pstryk – jest ubaw, pstryk – jest dramat. Ha ha ha.
MW – Michał Walkiewicz [4]
Na dzień przed wyjazdem na nowohoryzontowy festiwal powtórzyłem w poznańskim radiu obiegową opinię o „popisowej roli Marianne Faithfull” oraz „świetnym filmie Sama Garbarskiego”. Była to przedwczesna reklama dla „Iriny Palm”, która okazała się słabym filmem Sama Garbarskiego z żenującą rolą Marianne Faithfull. Przyznam szczerze, że Kuba S. ukradł mi wszystkie argumenty. Dodam więc, że reżyserska werwa Garbarskiego sprowadza się do powtarzania w kółko tych samych żartów (vide łokieć penisisty) i
przedstawiania w czasie prawie rzeczywistym drogi Iriny do pracy, a następnie… samej pracy. Rozumiem, że trzepanie komuś kapucyna w ciasnej klitce jest opresyjne, zwłaszcza dla loachowskiej babuni. Ale bardziej przytłacza mnie oglądanie tego po raz setny. Zamiast siedzieć w kinie, chciałbym tylko wziąć ciepły prysznic i zrobić „mokry hop do łóżka”.