Śnieg, opuszczony hotel i morderca z kilofem to sedno fabuły nakręconego przez Norwegów „Hotelu zła” – filmu, który nieoczekiwanie zyskał na świecie sporą popularność. Nieoczekiwanie, bo w sumie nie ma tu nic, czego nie dałoby się uświadczyć w innych młodzieżowych slasherach.
Kiedy górskie powietrze wychodzi bokiem
[Roar Uthaug „Hotel zła” - recenzja]
Śnieg, opuszczony hotel i morderca z kilofem to sedno fabuły nakręconego przez Norwegów „Hotelu zła” – filmu, który nieoczekiwanie zyskał na świecie sporą popularność. Nieoczekiwanie, bo w sumie nie ma tu nic, czego nie dałoby się uświadczyć w innych młodzieżowych slasherach.
Norweska kinematografia nie może się poszczycić zbyt mocnymi związkami z horrorem. Dosłownie na palcach jednej ręki można policzyć podejmowane przed rokiem 2000 próby mariażu z tym gatunkiem. Sytuacja zmieniła się dopiero z początkiem wieku XXI, kiedy to moda na młodzieżowe kino grozy jasno wskazała norweskim filmowcom ewentualny kierunek działania. Pierwsze lata były trudne i zaowocowały niezbyt wystrzałowymi obrazami, które nie zagrzały miejsca na międzynarodowym rynku. Przełom nastąpił w roku 2006, kiedy to światło dzienne ujrzał „Hotel zła”. Film na tyle spodobał się w świecie, że dwa lata później nakręcono jego kontynuację, a w tej chwili prowadzone są prace nad częścią trzecią historii, tym razem osadzoną w przeszłości.
Sęk w tym, że po bliższym przyjrzeniu się nie sposób odgadnąć, czemu właściwie „Hotel zła” zyskał taką popularność. W rzeczywistości jest to bowiem przeciętny, zrealizowany ściśle według hollywoodzkich recept młodzieżowy slasher, wyróżniający się spośród dziesiątek bliźniaczo podobnych filmów jedynie egzotycznie brzmiącym językiem, jakim posługują się bohaterowie. Bo ileż to niby oryginalności tkwi w tym, że piątka młodych ludzi wybiera się w góry pozjeżdżać na nartach i trafia tam na seryjnego mordercę? Nawet zapierające dech w piersiach plenery nie są w stanie w tym momencie uratować całości, bo przecież miał to być nie film przyrodniczy, a krwawy horror.
Największym jednak mankamentem „Hotelu zła”, obok przeciętnego scenariusza, przewidywalnej intrygi oraz wiernopoddańczego podążania hollywoodzkimi schematami – jest niemrawe rozkręcanie się fabuły. A to wielki grzech, skoro mamy do czynienia ze slasherem. Po całkiem obiecującym wstępie, kiedy to dowiadujemy się o zatrważająco wysokiej liczbie zaginięć w konkretnym rejonie gór, zaczyna się bowiem męczące odfajkowywanie scen, które koniecznie – przynajmniej wedle zapatrzonych w amerykańskie wzorce twórców – muszą znaleźć się w każdym horrorze. Najpierw mamy więc przedstawienie dramatis personae. Obserwujemy jazdę samochodem, słuchamy rozmaitych przyjacielskich przekomarzanek oraz przechwałek na temat sercowych (i seksualnych) możliwości. Potem chwilka na ładną panoramę gór, przerywnik w postaci pozbawionych znaczenia dialogów, aż w końcu ma miejsce odrobinka akcji, czyli okraszony śmiechem i pokrzykiwaniami zjazd ze zbocza, bardzo szybko zresztą zakończony poważną kontuzją jednego z delikwentów. Jako że nie sposób wezwać pomocy, bo – cóż za zaskoczenie – komórki nie mają tutaj zasięgu, poszkodowany jest załadowany na prowizoryczne nosze i zaciągnięty do ogromnego, opustoszałego hotelu, którego sylwetkę udało się wypatrzyć gdzieś hen, w dolinie. Młodzież naturalnie włamuje się do środka i – opatrzywszy koledze nogę – wije sobie przyjemne gniazdko, rozpalając w kominku ognisko z połamanych mebli (któżby się tam kłopotał szukaniem składziku drewna, prawda?) i rozkoszując się znalezionym w barku alkoholem. Następnie ma miejsce zwiedzanie kompleksu, zwieńczone odkryciem i uruchomieniem generatora, dzięki czemu robi się jeszcze bardziej przytulnie. W 25. minucie na mgnienie oka pojawia się cień tajemniczej postaci, ale natychmiast znika bez śladu. Fabuła wraca do pogaduszek, dalszego zwiedzania budynku (zostaje znaleziony spalony pokój) i dywagacji na temat porzucenia hotelu w roku 1975. Jeszcze sceny romantyczne, drobna kłótnia z dziewczyną, która odmówiła łóżkowych karesów i wreszcie, „zaledwie” w 40. minucie seansu, na scenę wkracza morderca.
A przecież „Hotel zła” to slasher. Porządny slasher powinien albo stopniować napięcie i prowadzić prostą nicią do festiwalu krwi, albo od samiuteńkiego początku wrzucać widza w śmiertelną walkę toczoną o zachowanie kompletu kończyn i utrzymanie większości własnej krwi w swoich żyłach. A tu nic z tego. Prawie pół filmu to młodzieżowy dramat o nieszczęśliwym wypadku, osamotnieniu w górach i problemach z hormonami. Dopiero później – że tak powiem: na sucho (nie liczę kilku scen, w których kompozytor próbuje łupnięciem muzyki zmusić widza do podskoku) – w fabułę zostaje wrzucony świr z kilofem, co powoduje, że dramat z miejsca staje się krwawym horrorem. Owszem, wszędzie wokół zaczynają chrupać miażdżone kości i chlapać posoka, co powinno w wystarczającym stopniu uszczęśliwić fanów krwistej rozrywki, jednak nawet jeśli wszystko to starcza do utrzymania napięcia aż do samych napisów końcowych, to jednocześnie nie potrafi zakleić przepaści między wspomnianymi segmentami – dramatem i horrorem.
Wynika to zapewne z niezbyt wielkiego doświadczenia reżysera, co się objawia nie tylko w złym rozplanowaniu fabuły i dość nieumiejętnym budowaniu napięcia, ale i – przynajmniej początkowo – w braku zdecydowania co do gatunkowej przynależności filmu. Nie najlepiej poradził sobie również kompozytor, proponując miałką, pozbawioną większego emocjonalnego zaangażowania muzykę, która w sposób wręcz podręcznikowy (w tym gorszym znaczeniu) towarzyszy obrazowi, znikając z pamięci niemal natychmiast po przebrzmieniu frazy. Do tego dochodzi garść realizacyjnych kiksów (włączona lampa w zamkniętym na głucho pomieszczeniu), potknięć logicznych (kompletny brak kurzu i wilgoci w budynku od trzydziestu lat pozbawionym ogrzewania) i dziwacznych zachowań, tak często powielanych w kinie rodem z USA (sprawdzanie funkcjonowania latarki poprzez świecenie sobie nią w oczy w ciemnym pomieszczeniu).
Najzabawniejsze jest jednak to, że zrealizowany dwa lata później „Fritt vilt II” (ciekawe, jaki tytuł będzie nosił ten film na polskim rynku, skoro jego akcja wcale się nie dzieje w hotelu) stoi na znacznie wyższym poziomie, zarówno jeśli chodzi o profesjonalizm realizacji, jak i spójność gatunkową i fabularną. Niemal od samego początku rządzi tam dreszcz emocji, efekty tradycyjnie są bardzo realistycznie wykonane, a w paru momentach można poczuć prawdziwe ciarki grozy (wizyta na dnie szczeliny). A tego ewidentnie brakowało w pierwszym filmie, co prawda obfitującym w krwawe sceny, a jednak mimo to w jakiś sposób nie potrafiącym zapędzić wyobraźni widza w najmroczniejsze zakamarki umysłu.
Z pewnością będę więc polecał „Fritt vilt II” (o ile oczywiście ktoś kiedyś wyda go w Polsce), natomiast „Hotel zła” radzę oglądać tylko w ostateczności. W końcu to zwyczajny slasher, jakich pełno na rynku, o tyle odbiegający od normy, że zrealizowany w norweskim języku.
widac ze autor sie na slasherach nie zna