W „D-War: Wojnie smoków” próżno szukać logiki. To prosta rozrywka, mająca dostarczyć uciechy w postaci rozgniatanych samochodów, kancerowanych budynków i walczących z helikopterami i czołgami dinozaurów.
Zawężony scenariusz
[Hyung-rae Shim „D-War: Wojna smoków” - recenzja]
W „D-War: Wojnie smoków” próżno szukać logiki. To prosta rozrywka, mająca dostarczyć uciechy w postaci rozgniatanych samochodów, kancerowanych budynków i walczących z helikopterami i czołgami dinozaurów.
Hyung-rae Shim
‹D-War: Wojna smoków›
Długie lata jedyną azjatycką nacją, która ważyła się kręcić filmy z nadnaturalnymi potworami, byli Japończycy. Ich Godzilla, dewastująca przeważnie Tokio, zyskała sławę na całym świecie, a przecież nie tylko ona szalała na ekranie zaludnionym skośnookimi bohaterami. Były jeszcze choćby Gamera, Mothra, Rodan, King Ghidorah, Baragon, a wśród dziesiątek pozostałych potworów o mniej lub bardziej fantazyjnych nazwach przewinął się nawet – i to kilkakroć – swojski Frankenstein (oczywiście więcej niż odrobinę zmodyfikowany). A mówimy w tym momencie wyłącznie o uniwersum niszczycielskich, mniej lub bardziej spokrewnionych z dinozaurami stworów, których głównym zajęciem było rozdeptywanie japońskiej infrastruktury przemysłowej i sianie terroru wśród ludności miast i wsi. Bo oprócz zmutowanych genetycznie bestii, animowanych przez ukrytego w ich gumowych trzewiach aktora, Japończycy mieli sporo filmów, gdzie potwory występowały niejako mimochodem, stanowiąc coś w rodzaju dodatkowej siły uderzeniowej w przewidywanej inwazji (smok Manda z „Atragona”) czy słusznego boskiego gniewu (kamienny posąg z trylogii „Daimajin”).
Z innych dalekowschodnich krajów o umieszczenie potworów w filmie pokusiła się jedynie Korea Południowa (wystawny „Pulgasari” z roku 1985) i Hong Kong, z tym że w tym ostatnim raczej nie liczono na straszenie widowni, a myślano o zabawie konwencją, co doskonale widać na przykładzie pociesznego, świadomie obciachowego filmu „The Super Inframan” z 1975 roku, gdzie aktorzy odziani w bajecznie kolorowe, pluszowo-gumowe kombinezony okładają się mackami i szczypcami rozmaitych wielkości i kształtów.
Sytuacja uległa diametralnej zmianie na początku XXI wieku, kiedy to na rynku pojawiły się komputery zdolne poradzić sobie z animacją dowolnego wymyślonego stwora. Już nie trzeba było narażać się na śmieszność, budując ciężki, zapinany na guziki czy suwak kostium i wpychając weń odpornego na klaustrofobię i duchotę aktora. Najpierw swoich sił spróbowali więc twórcy z Tajlandii, kręcąc w roku 2004 słabo jeszcze zrealizowanego „Garudę”, a w 2006 „Legend of Sudsakorn”, gdzie po morskich grzywaczach galopował zaskakująco realistyczny (przynajmniej jak na tamtejsze kino) konio-smok. Próby te jednak zostały zdeklasowane przez Koreańczyków, którzy w tym samym 2006 roku puścili w świat inteligentny, a przede wszystkim w pełni profesjonalnie zrealizowany film „
The Host: Potwór”.
Co paradoksalne, to właśnie wielki sukces, jaki odniósł „The Host”, pośrednio przyczynił się do klęski późniejszego o rok „D-War: Wojna smoków”. Spowodował bowiem, iż twórcy z Korei uwierzyli – w sumie nie wiadomo, na podstawie jakich przesłanek – że są już mistrzami w kręceniu monster-movies i wystarczy podsypać grubszej kasy (konkretnie 70 milionów dolarów), żeby obraz był cudowny sam przez się. A tu proszę, okazało się, że mimo wszystko trzeba jeszcze na przykład sensownego scenariusza, nie wspominając o rozsądnej reżyserii.
W zamyśle „D-War” miał być drogą produkcją, obliczoną na podbicie amerykańskiego rynku konglomeratem koreańskich wierzeń i wciskającej w fotel rozwałki w iście hollywoodzkim stylu. W tym celu zatrudniono amerykańskich aktorów (co prawda trzeci garnitur, z serialowym Jasonem Behrem na czele), skompletowano pochodzącą z USA ekipę realizacyjną, przygotowano plenery w Kalifornii, zaś występowanie języka koreańskiego ograniczono wyłącznie do osadzonej w azjatyckim średniowieczu retrospekcji. Niestety, zapomniano przy tym, że zachodni widz potrzebuje bardziej klarownego i prostego scenariusza, bo inaczej ma wysoką szansę zgubić się w gąszczu intrygi.
Wyjściowy pomysł był nawet ciekawy, choć z lekka skomplikowany. Otóż na świecie (a konkretnie w enigmatycznych Niebiosach) żyją sobie gigantyczne węże zwane Imoogi. Generalnie czynią dobro (choć nie wiadomo, konkretnie jakie) i co pięćset lat jeden z nich dostępuje zaszczytu przemiany w Niebiańskiego Smoka, czyli – jak przystało na dalekowschodnią bestię – wyrastają mu cztery łapki i długie wąsiska. Któregoś dnia pojawił się jednak Buraki, zły wąż, pragnący za wszelką cenę zostać smokiem. Zaniepokojone Niebiosa (znaczy się konkretnie kto?) ukryły Yuh-Yi-Joo, moc pozwalającą na przemianę Imoogi w smoka, na Ziemi, powierzając ją pieczy najlepszych wojowników świata – starca oraz dzieciaka będącego jego uczniem. Dlaczego jeden zły wąż zasiał taki popłoch, skoro dobrych Imoogi wydaje się być w Niebiosach na pęczki i nie powinny mieć problemu z pozbyciem się kłopotliwego intryganta? Czemu moc ukryto akurat na Ziemi? W jaki sposób starzec z dzieckiem, choćby nie wiem, jak szkoleni, mieliby powstrzymać gigantycznego węża przed zdobyciem mocy? Te pytania pozostają do końca seansu bez odpowiedzi.
W każdym razie wspomniana moc pojawia się w Korei na początku XVI wieku. Nosi ją w sobie królewska córka, która – zgodnie z legendą – ma w swoje dwudzieste urodziny przekazać Yuh-Yi-Joo wybranemu wężowi. Kosztem własnego życia. Czy w Niebiosach moc też tak działała? Też poświęcano istnienie ludzkie (o ile w ogóle żyją tam jacyś ludzie), żeby wielkie wężysko, na co dzień hibernujące sobie gdzieś pod ziemią, mogło dostąpić przemiany, która w sumie nie wiadomo, co – prócz zmiany wyglądu – daje? Być może część z tych wątpliwości trawiła również i bohaterów retrospekcji (księżniczkę oraz młodego, pełnoletniego już strażnika), bowiem zdecydowali się oni uciekać przed inwazyjna armią Burakiego, próbując – zresztą nieskutecznie – ratować życie, nie zaś wypełniać przeznaczenie, nakazujące przekazać moc dobremu wężowi. Który, notabene, wcale nie raczył pojawić się w pustoszonej przez mroczną armię okolicy.
Oboje – oczywiście w nowych wcieleniach – pojawiają się w Los Angeles dzisiejszej doby. On jest dziennikarzem, ona… No cóż, wiadomo tyle, że ma koleżankę, z którą chadza sobie na imprezy. Jako że niedługo przed osiągnięciem przez nią dwudziestych urodzin w mieście pojawia się Buraki, Ethan, nasz dzielny dziennikarz, rozpoczyna poszukiwania dziewczyny. Musi się spieszyć, bo do metropolii wkracza właśnie armia mrocznych wojowników, niszcząc wszystko, co jej stanie na drodze. A jest to armia budząca grozę, złożona z niepokonanych rycerzy w czarnych zbrojach i z tarczami odpornymi na karabinowe kule, prowadzących ze sobą zionące ogniem latające dinozaury oraz masywne… cosie (niby to jakiś dinozaur, ale skrzyżowany co najmniej z żółwiem) noszące na grzbiecie fikuśne wyrzutnie pocisków.
Przepraszam, ale tu szczęka może widzowi bezwiednie opaść. Nie z zachwytu jednak. Bo przede wszystkim – co to za armia? Skąd te zwierzęta? Z Niebios? A to nie są one pełne dobroci i miłości? Zło nie jest tam zjawiskiem incydentalnym? Czym więc, na miłość boską, są w takim razie te Niebiosa i GDZIE się znajdują? SKĄD armia posiada zaawansowane technologicznie wyrzutnie rakiet i SKĄD żołnierze posiadają takie fikuśne zbroje i znikąd-się-biorące miecze, skoro wychodzi na to, że wcale nie wzięli się z Niebios? Z jakiej bajki się urwali? A tak w ogóle, skoro historia dzieje się w naszej rzeczywistości, a nie w alternatywnej linii czasowej, jakim cudem mogli pojawić się w średniowiecznej Korei i nie zostawić po sobie żadnych śladów? No i to wizualne podobieństwo stworów z wyrzutniami do tych z bitwy w Lucasowskich „Gwiezdnych wojnach: Mrocznym widmie”…
A przecież powinienem jeszcze nadmienić o wkurzającej postaci mnicha, która pojawia się w zupełnie losowych momentach, stanowiąc po prostu chamskie deus ex machina. Albo zadać pytanie o sens noszenia przez szefa czarnej armii miecza, skoro równie dobrze może on skinąć dłonią i skąpać w ogniu spory kawałek terenu. Podczas seansu „D-War” wątpliwości tego kalibru pojawia się wręcz zatrzęsienie, stawiając pod znakiem zapytania kompetencje zawodowe (lub zdrowie psychiczne) scenarzysty, który radośnie zassał kilka motywów z koreańskiej mitologii i wrzucił je lekką ręką w fabułę, niespecjalnie dbając o to, czy w ogóle zlepią się jakoś z resztą wątków. Co gorsza, część elementów, które mogłyby rzucić nieco światła na zamotaną intrygę, jak na przykład pochodzenie i sposób działania amuletu chroniącego życie Ethana, zostało z niezrozumiałego powodu zmarginalizowanych, co jedynie powiększa ogólny chaos i utrudnia interpretację tego, co widać na ekranie.
W efekcie film, posiadający piękne zdjęcia i mnogość bardzo porządnie wykonanych efektów specjalnych, momentami wręcz przygniatających fabułę swoim nagromadzeniem, z biegiem czasu coraz mocniej wkurza. Negatywne wrażenie wzmaga przeciętna gra aktorska i niezbyt wybitne dialogi. Mimo to warto rzucić okiem na „D-War: Wojnę smoków”, jeśli nie ze względu na obecne w filmie tchnienie egzotyki, to chociażby z powodu interesującej kreacji wielkich węży oraz spektakularnej rozwałki w centrum Los Angeles.

Śliczna recenzja :)