Część druga naszego sierpniowego przeglądu krótkich recenzji - tym razem zbór 10 recenzji niedawnych wydań DVD.
Esensja ogląda: Sierpień 2012 (DVD)
[ - recenzja]
Część druga naszego sierpniowego przeglądu krótkich recenzji - tym razem zbór 10 recenzji niedawnych wydań DVD.
Kobieta na skraju dojrzałości (2011)
Daniel Markiewicz [70%]
Lubię rzeczy o pisarzach i pisarkach, lubię Charlize Theron, lubię ten film. Fabuła opowiada o kobiecie przed czterdziestką, która próbuje odzyskać dawną miłość – obecnie już żonatą i dzieciatą. Ale to nie na tym rozwiązaniu opiera się obraz Reitmana. Najważniejsza jest tu sama bohaterka i to, jak sobie radzi w opozycji do świata, a szczególnie do przeszłości, reprezentowanej nie tylko przez dawnego chłopaka, ale i rodzinne miasteczko. To względem starych znajomych będzie się musiała określać i na ich tle odpowiedzieć na pytanie, w jakim miejscu swojej drogi się właśnie znalazła. Starcie z przeszłością będzie bolesne, ale Reitman nie ubiera dramatu w dramat, pozwala widzowi odetchnąć – zaskakująco wiele jest tu lekkich dialogów czy komediowych scen, a już absolutnym mistrzostwem okazuje się to, jak reżyser przechodzi z jednej tonacji w drugą. Przypomina to wszystko „Ki” Leszka Dawida, a więc film również nieaspirujący do odpowiadania na Wielkie Zagadnienia Filozoficzne, ale będący dobrze przemyślanym i sproblematyzowanym kinem obyczajowym. Takiego Reitmana nam trzeba.
Daniel Markiewicz [80%]
Szekspir fajnym pisarzem był również dlatego, że do dziś badacze prowadzą spory, czy na pewno napisał to, co myślimy, że napisał. I właśnie ten aspekt jego osoby wydobywa Roland Emmerich, co rodzi obawy, czy aby w finałowej scenie nie nastąpi potop albo jakaś podobnej wielkości zagłada. W pewnym sensie tak się właśnie dzieje, choć wszystko ma tu znacznie mniejszy zasięg. A jednocześnie większy. W jaki sposób? Ano taki, że „Anonimus” to bardzo ładnie zrobiony, klimatyczny i przez większą część również dość kameralny dramat, ale w drugiej części opowieść nabiera dużego rozmachu. Kto jednak spodziewa się efekciarskich scen batalistycznych, szybko się rozczaruje. Emmerich tym razem sieje spustoszenie słowem, a konkretniej szekspirowskimi dramatami (choć już na początku dowiemy się, że „szekspirowskie” wcale one nie są). I choć widać w tym sporą dawkę utopii, to wizja świata, którego rzeczywistość mogą zmieniać przenoszone na deski teatru rękopisy, jest niesamowicie uwodzicielska. W dodatku nie dość, że wszystko zagrało, to jeszcze zostało zagrane w sposób budzący szacunek. Na tak wysokim poziomie, że przez cały film zastanawiałem się, kiedy zza kulis wyskoczy Kenneth Branagh. Ostatecznie nie wyskoczył, ale zwłaszcza Rhys Ifans w roli prawdziwego autora dramatów sprawdził się równie dobrze. Oczywiście największą zasługą „Anonimusa” i tak pozostaje to, że na pytanie o „najlepszy” film Emmericha nie trzeba już patrzeć na pytającego z dużą dozą politowania.
Mój tydzień z Marilyn (2011)
Daniel Markiewicz [80%]
Nie jest to wielki film o Marilyn Monroe. Co więcej, nie jest to również po prostu film o Marilyn Monroe. Jest to pół wielkiego filmu i pół filmu o Marilyn Monroe. Przy czym cały czas mam na myśli tę samą połowę. Największą wadą „Mojego tygodnia…” pozostaje bowiem fakt, że drugiej połowy po prostu nie ma. Dziełko Curtisa cechuje uproszczona do granic możliwości historia z marnie zarysowanymi wątkami pobocznymi. Oczywiście nawet marnie zarysowany wątek poboczny ma swoje plusy, jeśli zatrudniono do niego Emmę Watson. Emma Watson jest urocza i uroczo gra. Niestety równie uroczy nie był dla niej scenarzysta, przewidując epizod z nią na jakieś pięć minut. Również urocza w roli Marilyn Michelle Williams nie otrzymała aż tyle czasu ekranowego, ile moglibyśmy się spodziewać. Minuty te przypadły w udziale Eddiemu Redmayne’owi, grającemu chłopaka, który przeżywa tytułowy tydzień. Wszystko to sprawiło, że film stał się dosyć typowym romansidłem bez jakichkolwiek fajerwerków w zakresie fabuły. Co nie znaczy, że typowego romansidła nie można nakręcić więcej niż poprawnie. I Curtisowi to się udało, głównie za sprawą obsady. Fenomenalny jest Kenneth Branagh w roli Laurence’a Oliviera, któremu – jako reżyserowi – pani Monroe mocno daje się we znaki. Znakomicie odnajduje się Williams – pokazuje bogaty wachlarz umiejętności i jest chyba jeszcze lepsza, niż w „Blue Valentine”. Również drugoplanowa Judi Dench daje się zapamiętać. Tym bardziej szkoda, że tak zacnych zasobów ludzkich nie wykorzystano, zamykając opowieść w niecałych stu minutach, w czasie których serwuje się widzowi prostą do bólu historyjkę upartego, ale wrażliwego chłopaka, któremu zdarzyło się wchodzić w dorosłe życie w wielkim świecie Hollywood. Ten film mógł i powinien być czymś więcej, choćby przez głębszą eksplorację psychiki kobiety zagubionej, ale jednocześnie traktującej ludzi dość przedmiotowo. Postać Marilyn Monroe ma zdecydowanie większy potencjał, podobnie jak ma go – co widać! – Michelle Williams. Mimo wszystko świetne kreacje aktorskie windują ocenę o kilka oczek w górę. Ogląda się to wszystko naprawdę przyjemnie i nawet, jeśli seans pozostawia silne wrażenie powierzchowności, to jedno zalotne spojrzenie Williams wynagradza je z naddatkiem. Jak bardzo niewrażliwym człowiekiem byłby recenzent, który nie zawyżyłby z tego powodu oceny!
Daniel Markiewicz [50%]
Jak w scenerii tropików zrobić zupełnie letni film? Mnie nie pytajcie, ale możecie spytać Alexandra Payne’a. Obserwowanie Clooneya biegającego w japonkach może być przyjemne nie dłużej, niż trwa przerwa reklamowa. Ale w dwugodzinnym filmie? Prawdopodobnie za bardzo przyzwyczaiłem się już do Clooneya-białego kołnierzyka, walczącego o wolność słowa („Goodnight & Good Luck”) lub o władzę („Idy marcowe”). W tych rolach wypadał przekonująco. Jako mąż i ojciec z problemami budzi emocje porównywalne z książką, której nie czytałem, czyli emocje żadne (bo i trudno emocjonować się nieznanym dziełem). I chyba wiem, w czym problem – „Spadkobiercy” są doskonale wycyzelowani, wyglądają, jakby zeszli z taśmy produkcyjnej, z której zaraz zjadą kolejne produkcje-klony. Film stara się ratować wyrazista Shailene Woodley w roli zbuntowanej córki, ale jeden przekonujący element to jeszcze za mało, żebym z kolei ja nie ratował się ucieczką przed kolejną produkcją Payne’a.
Miłosz Cybowski [80%]
Oddział specjalny zamknięty w podmiejskim wieżowcu pełnym kryminalistów. Ich jedynym celem jest przeżyć i wydostać się z tej pułapki. Nie należy oczekiwać wyjątkowo głębokiej fabuły – jest ona wręcz pretekstowa. Zarówno przedstawiona w tle historia, jak i główny cel całej wyprawy stanowią jedynie wymówkę do tego, by zaprezentować widzowi porządnie zrealizowane, dynamiczne kino akcji pełne strzelanin, walk i desperackich prób przetrwania. Boje toczone przez wyszkolonych policjantów z oddziału specjalnego z przeważającymi liczebnie kryminalistami prezentują się bardzo dobrze, a niektóre sceny naprawdę zapadają w pamięć (szczególnie końcowa walka i facet, niczym germański berserker z „Królestwa niebieskiego”, walczący ze świetlówką wbitą w szyje). Nie ma tutaj charakterystycznego dla wielu zachodnich filmów parcia w kierunku happy endu i przez cały czas mamy poważne wątpliwości, czy ci „dobrzy” przeżyją. Zakończenie jest też dalekie od schematycznych i bardzo ładnie wpisuje się w całą historię dwóch braci.
Konrad Wągrowski [70%]
Nie ma się co oszukiwać, że „Kupiliśmy ZOO” to opowieść w jakimkolwiek stopniu oryginalna, zaskakująca, czy nietypowa. Od początku wiadomo, że poraniona rodzina zdecyduje się odmienić swoje życie poprzez zakup kilku hektarów ziemi z lwami, tygrysami, misiem i Scarlett Johansson, że będą problemy i wahania, ale że wszystko skończy się szczęśliwie i rodzina dozna konsolacji. Tym niemniej jest to film Camerona Crowe’a w dobrej formie, nie w wersji ambitnej jak „U progu sławy”, czy tak niepokojącej jak w „Vanilla Sky”, ale w wersji pogodnej i optymistycznej spod znaku „Jerry’ego Maguire” i „Elizabethtown”. Bawi, śmieszy i podnosi na duchu, a finałowe wspomnienie wrzuca nawet nutkę wzruszenia i refleksji.
Konrad Wągrowski [50%]
Organizacje ekologiczne mają rację – tak fatalnego PR-u wilkom dawno nikt nie zrobił. Przetrwanie to dziwny filmy, lawirujący nie do końca udanie między horrorem gore a przypowieścią filozoficzną. W żadnej z tych ról niespecjalnie się sprawdza – warstwa kina grozy nie robi wrażenia, bo losem nieciekawych bohaterów się nie przejmujemy, warstwa filozoficzna zostaje przysłonięta przez krwawą jatkę, no i, bądźmy szczerzy, głębią nie poraża. Ale jednak jest coś w „Przetrwaniu”, co nie pozwala mi filmu skreślić – tak konsekwentny pesymistyczny klimat i tak odważne pozbawienie filmu oczekiwanego happy endu robi jednak wrażenie.
Konrad Wągrowski [60%]
Jason Bourne dla… ubogich? Chyba jednak nie, bo niewątpliwym atutem „Safe House” jest Denzel Washington, zawsze charyzmatyczny, choć w tym filmie demonstrujący chyba nieco przesadny luz (jak na sytuację, w jakiej się znalazł), scenariusz jest przyzwoity, Ryan Reynolds może nie rzuca na kolana, ale pasuje do swej roli, a w tle mamy Verę Farmigę, Brendana Gleesona i Sama Sheparda. Ale poza tym to raczej przewidywalny post-bournowski obraz szpiegowsko-sensacyjny o dość oczywistej fabule i prostej tezie o skorumpowaniu służb specjalnych. No, uczciwie mówiąc, było w „Safe House” kilka przyzwoitych zwrotów akcji, szkoda tylko, że zabrakło pomysłu na odbiegające od banału zakończenie.
Konrad Wągrowski [60%]
„Ścigana” (nie najlepsze tłumaczenie „Haywire”) to po prostu taki tam żarcik Stevena Soderbergha. Raz facet sobie wymyśli, by zatrudnić eks-gwiazdę porno, innym razem obsadza w filmie autentyczną gwiazdę sztuk walki i każe jej się bić… z plejadą słynnych aktorów. Faktycznie, sceny, gdy Gina Carano demoluje Michaela Fassbendera, Ewana McGregora czy Channinga Tatuma (szkoda, że Antonio Banderas dostaje już poza ekranem) są najefektowniejsze w filmie, na dodatek – ku mojemu zadowoleniu – nakręcone bez przesadnych cięć montażowych, pięknie pokazujące autentyczne umiejętności Carano. Przyznać należy, że bez tego podtekstu film byłby akcyjnym produkcyjniakiem (no, z bardzo ciekawymi sceneriami), ale chyba jestem już na tyle zwichrowanym filmomaniakiem, że mogę się doskonale bawić seansem opartym na jednym takim żarcie.
Zagubieni w Pekinie (2007)
Sebastian Chosiński [70%]
Nieważne czy to Warszawa, Moskwa, czy Paryż. A może Tokio, Nowy Jork lub Pekin. Każda metropolia nęci, przyciąga, hipnotyzuje. Ludziom z prowincji obiecuje – bądź tylko ich tym mami, to kwestia spojrzenia – nadzieję na lepsze życie. Rzadko jednak spełnia swoje obietnice, znacznie częściej prowadzi do załamania, depresji, zniechęcenia. Wciąga w tryby, miele i wypluwa. W takiej właśnie sytuacji znaleźli się bohaterowie „Zagubionych w Pekinie” autorstwa chińskiej reżyserki Yu Li (rocznik 1973). Zanim w 2001 roku zadebiutowała ona w fabule, była dokumentalistką, dzięki czemu poznała życie od podszewki, nauczyła się „podglądać” kamerą codzienność. W realizowanych przez siebie pełnometrażowych fabułach zawsze naruszała pewne tabu, z tego też powodu jej dzieła docierały na ekrany chińskich kin z pewnymi trudnościami. W „Jin nian xia tian” (2001) opowiedziała historię miłości lesbijskiej, w „Hong yan” (2005) pochyliła się natomiast nad losem szesnastolatki, która zaszokowała rodzinę, zachodząc w tak młodym wieku w ciążę. Premiera jej trzeciego obrazu, właśnie „Zagubionych w Pekinie”, miała miejsce na Berlinare przed pięcioma laty. Film był nawet nominowany do Złotego Niedźwiedzia, ale przegrał w konkurencji z innym dziełem z Państwa Środka – „Małżeństwem Tui” (2006) Quan’an Wanga. Czy słusznie? Chyba jednak tak. Główną bohaterką „Zagubionych” jest Liu Pingguo (w tej roli Bingbing Fan), dziewczyna ze wsi, która po osiedleniu się w Pekinie znalazła pracę w ekskluzywnym salonie masażu, wyszła też za mąż za An Kuna (którego gra Dawei Tong), na co dzień zajmującego się myciem okien w wieżowcach. Pech sprawia, że pewnego dnia dziewczyna zostaje wykorzystana seksualnie przez swego szefa, Lin Donga (doświadczony Tony Leung), co zresztą widzi przez okno jej mąż. Miesiąc później okazuje się, że kobieta jest w ciąży. Kun, początkowo zrozpaczony, z czasem, gdy zamiast emocji górę bierze zdrowy rozsądek, zaczyna kalkulować i ostatecznie podpisuje z biznesmenem umowę – jeśli po badaniach krwi okaże się, że biologicznym ojcem dziecka jest Lin Dong, odsprzeda mu je. Godzi się na to nawet małżonka właściciela salonu, Wang Mei, która z przyczyn naturalnych nie może mieć dzieci. I kiedy wydaje się, że Kun znalazł rozwiązanie idealne dla wszystkich, sprawa dopiero zaczyna się komplikować. Dziecko nie jest bowiem przedmiotem, którym można dowolnie dysponować. Tak jak nie można trzymać na wodzy uczuć – miłości, nienawiści, zazdrości. Yu Li nakręciła, bliski formie paradokumentu, kameralny dramat psychologiczny, którego fabuła pod inną szerokością i długością geograficzną, w rękach innego reżysera, mogłaby stać się inspiracją do rozważań nad istotą jednego z przykazań Dekalogu.
"Spadkobiercy" tylko 50%. No dajcie spokój...