W dzisiejszym przeglądzie nowości DVD i BR kilka niedawnych wystawnych kinowych hitów, które właśnie trafiły na mały ekran – „Avengers” i „Igrzyska śmierci”, ale też kilka bardziej kameralnych produkcji. Na deser 3 pozycje z kina świata.
Esensja ogląda: Wrzesień 2012 (DVD)
[ - recenzja]
W dzisiejszym przeglądzie nowości DVD i BR kilka niedawnych wystawnych kinowych hitów, które właśnie trafiły na mały ekran – „Avengers” i „Igrzyska śmierci”, ale też kilka bardziej kameralnych produkcji. Na deser 3 pozycje z kina świata.
Karolina Ćwiek-Rogalska [80%]
Grupa superbohaterów musi uratować świat. Problem polega na tym, że niespecjalnie za sobą przepadają, każdy ma swoje cele i dąży do czego innego, więc cała sprawa znacząco się komplikuje. Whedonowi udało się nakręcić film w dużej mierze zrozumiały nawet dla tych, którzy nie widzieli wcześniejszych przygód poszczególnych bohaterów – Hulka, Iron Mana, Kapitana Ameryki, Thora – z odpowiednią dawką humoru, zręcznie nawiązujący do rezczywistości, a jednocześnie nieprzeładowany odniesieniami do poprzednich filmów z marvelowskimi superbohaterami. Nie ma więc nieustannego tłumaczenia widzowi, kto, kogo i dlaczego, dużo się dzieje, źli bohaterowie mącą, dobrzy usiłują się dogadać, kosmici atakują, a budynki rozsypują się w pył i proch. Wrażenie trochę psuje dydaktyczne zakończenie, ale warto poczekać – jak zwykle – na scenę po napisach. W przypadku DVD nawet nie kosztuje nas to zbyt wiele czasu.
Mateusz Kowalski [80%]
Wypadkowa filmów wprowadzających poszczególnych bohaterów: wstępu do fabuły praktycznie nie ma, humor jest, łupu-cupu też jest. Whedon zgrabnie żongluje wątkami (choć dużo ich nie ma), widz się doskonale bawi, panie kibicują Iron Manowi (nie wiedzieć czemu, Robert Downey Jr wykazuje największy magnetyzm z nich wszystkich), a panowie próbują się nie wzruszać przy wątku Czarnej Wdowy. Drobny polski akcent i… no i mamy, co chcieliśmy – czyli kino rozrywkowe pierwszej klasy. Tylko co będzie w sequelu, skoro już raz uratowano Ziemię?
Mateusz Kowalski [90%]
Powtarzając swoje słowa – dobra fabuła, dobrzy aktorzy, dobre reżyserstwo i obłędna wręcz scenografia oraz jej dopieszczenie. Film przyciąga, daje ponad dwie godziny porządnej rozrywki, a na upartego znajdzie się też miejsce na dyskusję (choć głównie o samej idei Igrzysk, która, jakby nie patrzeć, jest dziełem obosiecznym). Wraz z osadzeniem w graniczącym z kampem światem powoduje, że jest to numer jeden na jesienne wieczory w gronie znajomych.
Anna Kańtoch [70%]
Nie oczekiwałam po „Igrzyskach Śmierci” zbyt wiele. Po pierwsze, znając już wcześniej książkę, trudno liczyć na większe emocje, a po drugie, ekranizacje młodzieżowych powieści jak dotąd mnie zawodziły – żeby wspomnieć choćby nudnawe i drętwe filmowe Harry Pottery. Tymczasem ze strony „Igrzysk…” spotkało mnie przyjemne zaskoczenie. Mimo iż wiedziałam przecież jak to się wszystko skończy, oglądałam, no… jeśli nie w przesadnym napięciu, to przynajmniej bez znudzenia. Spora w tym zasługa Jennifer Lawrence – jej Katniss razu budzi sympatię, choć nie jest to typowa bohaterka „do lubienia”. Dobry film z jedną sceną bardzo dobrą (hołd oddany zmarłej Rue). Warto zobaczyć, nawet jeśli ktoś nie jest miłośnikiem tego typu filmów.
Daniel Markiewicz [80%]
Nie jest to film specjalnie porywający, ale jego autorzy zadbali o szczegóły na tyle, by móc go ocenić naprawdę wysoko. Fantastycznie wygląda oprawa techniczna – wykreowany świat a to mieni się wszystkimi kolorami tęczy, umiejętnie grając kiczem, a to znowu, oczywiście kiedy trzeba, pozostaje stonowany, co ważne zwłaszcza w momencie wyboru uczestników tytułowych igrzysk. Drugi duży plus za fabułę, która – obok dość oczywistych rozwiązań – ma do zaproponowania niesztampowe relacje między bohaterami i nie popada przy okazji w przesadny patos, o co akurat w wypadku prezentowanej tematyki nie było wcale tak łatwo. Nie można również zapomnieć o świetnie dobranych aktorach – bardziej niż na swoich miejscach są Elizabeth Banks i Lenny Kravitz, ale uwagę i tak przyciąga (wcale nie tylko dlatego, że gra główną rolę) Jennifer Lawrence. I chociaż przyjemniej oglądać ją w produkcjach typu „Do szpiku kości”, to jak głosi stare, recenzenckie przysłowie – dobrych aktorów lepiej widywać w blockbusterach niż nie widywać wcale.
Jarosław Loretz [60%]
Klasyczna fabuła, czyli bohater o gołębim sercu kontra zły, przebrzydły i odhumanizowany system, osłodzona jest przepiękną, smutną muzyką, która wespół z dobrymi zdjęciami i ciekawą, choć momentami zupełnie nieprzekonującą scenografią buduje niesłychanie liryczny klimat. Dzięki temu, a także dzięki sympatycznej Jennifer Lawrence film ogląda się całkiem przyjemnie, nawet jeśli gdzieś tam w głowie wciąż rechocze mały chochlik, wytykający twórcom brak logiki (skoro można być ochotnikiem, to czemu tylko w jednym dystrykcie szkolą młodzież, żeby wygrywała igrzyska?) i sztampowe zagrywki (bohaterka jest dobra, więc zabija tylko w samoobronie, zaś dla komfortu moralnego widza pozostali bohaterowie pozytywni giną wyłącznie z ręki tych niegodziwych, ewentualnie ze zwyczajnego łakomstwa).
Kobieta na skraju dojrzałości
Konrad Wągrowski [80%]
Kolejny świetny film Reitmana, kolejny udany scenariusz Diablo Cody. Powiem więcej – scenariusz dużo bardziej dojrzały, ciekawszy i mądrzejszy od nagrodzego Oscarem skryptu do „Juno”. A do tego kolejna bardzo, bardzo udana rola Charlize Theron. Niby nic odkrywczego, bohaterka, która nie radzi sobie sama ze sobą, wraca do rozdzinnego miasteczka, by na nowo zdefiniować swoje życie. Nic dalej nie jest jednak takie, jak byśmy mogli się spodziewać w tego rodzaju fabułach – Mavis nie odzyskuje stabilizacji dzięki odkryciu podstawowych wartości, jej działania są z zasady absurdalne i destrukcyjne, ich efekty też odbiegają od kinowego schematu. „Young adult” zadaje w gruncie rzeczy więcej pytań niż odpowiedzi, krytykuje współczesną niedojrzałość ludzi z pozoru dorosłych, zadaje pytania o to, co jest życowym sukcesem, nie podaje żadnych prostych sposobów na rozwiązanie problemów. Choć Mavis daleka jest od budzenia sympatii, łatwo jednak przez pryzmat jej osoby spojrzeć na samego siebie. Film, jeden z ciekawszych w tym roku, ominął polskie kino, co smuci i martwi, ale jakoś niespecjalnie dziwi. Jako komedii romantycznej nie dałoby się go sprzedać.
Musimy porozmawiać o Kevinie
Konrad Wągrowski [70%]
Jestem trochę w kropce. Z jednej strony trudno nie zgodzić się z Michałem Oleszczykiem, który pisał o „Kevinie” jako o filmie dość bezczelnie udającym głębię przekazu, podczas gdy w gruncie rzeczy jest on fabularnie obrazem o demonicznym dziecku na wzór „Omenu”, tylko okraszonym „artystycznymi” wstawkami. Z drugiej jednak strony podczas seansu nawet na małym ekranie parę razy przechodził mnie dreszcz, a jakaś niepokojąca myśl o tym, na kogo tak naprawdę wyrosną moje dzieci, w głowie pozostała… Jako analiza zjawiska przemocy, relacji między matką a synem, wpływu problemów na rozkład rodziny – rzeczywiście płytkie. Jako rzecz oddziałowująca na poziomie emocjonalnym, budząca niepokój – rzeczywiście mocne.
Mateusz Kowalski [70%]
Krótko, zwięźle i na temat: ponura historia z psychopatycznym nastolatkiem to najlepsza reklama antykoncepcji, jaka kiedykolwiek się pojawiła. Plusy dla Tildy Swinton w roli matki i rzecz jak najbardziej do przemyślenia w czasach, gdy pojęcie „nastolatek” nie kojarzy się z buntem, ale z totalną degrengoladą. Kino nie dla każdego, ciężkie i wymagające, choć pytanie, czy ilość traumy nabytej w trakcie seansu nie zabiera miejsca refleksji, pozostaje.
Habemus Papam – mamy papieża
Karolina Ćwiek-Rogalska [90%]
Papież-elekt ucieka z Watykanu, nie chcąc przyjąć na siebie odpowiedzialności za rozpadającą się wspólnotę Kościoła. Zanim to się stanie, rzecznik państwa św. Piotra, Rajski (w tej roli Jerzy Stuhr), sprowadza do niego psychoanalityka (reżyser filmu Nanni Moretti), który ma pomóc nowowybranemu papieżowi dojść do ładu z samym sobą. To jednak niespecjalnie pomaga, papież znika (którą to informację Rajski trzyma w tajemnicy przed wszystkimi), natomiast psycholog musi pozostać w zamknięciu razem z kardynałami-elektorami, żeby przypadkiem nie ujawić tożsamości nowego papieża, którego poza kolegium nikt nie widział. Moretti zderza w tym filmie kilka światów: nie rozumiejących współczesności kardynałów, jak ryby wody pragnących kogoś, kto powie im, co robić, bezradnego, znerwicowanego papieża, który w gruncie rzeczy zamiast za duszpasterza uważa się za aktora, w dodatku kiepskiego, a także wędrowną trupę aktorską, wystawiającą akurat „Mewę” Czechowa oraz psychoanalityka-ateistę, nagle wrzuconego w świat doświadczonej wiary dostojników Kościoła. Wszystkie te światy wzajemnie się komentują.
Jeśli szukamy komedii – to ją tu znajdziemy, śledząc dramatyczne rozgrywki kardynalskiego turnieju sportowego i podstawionego w apartamentach papieskich szwajcarskiego gwardzistę. Jeśli tragedii – także można ją tu obejrzeć, patrząc na męczącego się w swej nowej roli papieża, rozpadający związek psychoanalityka, szaleństwo aktora. Jeśli chcemy diagnozy stanu Kościoła katolickiego – Moretti podsuwa nieoczywiste odpowiedzi. Film nie przybiera formy laurki, nie jest też bluźnierczą krytyką, a obraz kryzysu instytucji można potraktować jako opowieść o kryzysie kultury opartej na wartościach, w które traci się wiarę.
Jarosław Loretz [70%]
Film ciepły, z eleganckim, dyskretnym humorem, świetnym aktorstwem drugoplanowym i ładnym pomysłem na fabułę. W dodatku doskonale wyważony, jeśli chodzi o stosunek do religii, próżno tu bowiem szukać tak propagandy religijnej, jak i najlżejszych nawet ataków na Kościół czy wiarę w Boga. Szkoda tylko, że pary starczyło na ledwie połowę historii, bo im bliżej napisów końcowych, tym mocniej historia gubi tempo, humor i polot, powolutku przeistaczając się w smętny dramat o zagubieniu.
Jale, ale chyba nie powiesz że obejrzałeś ponad te 15 minut? :)