To dość ciekawe, że „Kwarantanna 2: Terminal” nie była już w stanie przebić się do naszych kin i wylądowała od razu na DVD, podczas gdy seria ”[Rec]” raz za razem szturmuje szeroki ekran i bynajmniej nie zapowiada zakończenia swojego żywota.
Wirus zarobku
[John Pogue „Kwarantanna 2: Terminal” - recenzja]
To dość ciekawe, że „Kwarantanna 2: Terminal” nie była już w stanie przebić się do naszych kin i wylądowała od razu na DVD, podczas gdy seria ”[Rec]” raz za razem szturmuje szeroki ekran i bynajmniej nie zapowiada zakończenia swojego żywota.
John Pogue
‹Kwarantanna 2: Terminal›
EKSTRAKT: | 40% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Kwarantanna 2: Terminal |
Tytuł oryginalny | Quarantine 2: Terminal |
Reżyseria | John Pogue |
Zdjęcia | Matthew Irving |
Scenariusz | John Pogue, John Erick Dowdle, Drew Dowdle, Jaume Balagueró, Luiso Berdejo, Paco Plaza |
Obsada | Mercedes Masöhn, Josh Cooke, Mattie Liptak, Ignacio Serricchio, Noree Victoria, Bre Blair, Lamar Stewart, George Back |
Rok produkcji | 2011 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 86 min |
Gatunek | groza / horror, kryminał, SF, thriller |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Ach, ta mania kontynuacji… Jak tylko któryś horror – bo głównie kina grozy dotyczy ten trend – zarobi więcej, niż się producenci spodziewali, natychmiast na rynek trafia jego kontynuacja. A że rzadko kiedy dorównuje ona jakością oryginałowi (bo o przeskoczeniu to sobie można pomarzyć), często od razu trafia na płyty DVD. Nie inaczej stało się z „Kwarantanną 2: Terminal”, sequelem remake’u hiszpańskiego filmu „[Rec]”. Który – tak swoją drogą – również zaczął obrastać kolejnymi częściami, tyle że jakoś bardziej szczęśliwie, bo do kin niedługo wejdzie jego czwarta już odsłona.
W przypadku kontynuacji „Kwarantanny”, hollywoodzkiej kopii historii o wrednym wirusie zmieniającym ludzi w agresywne, krwiożercze monstra, twórcy zostali postawieni przed trudnym wyborem – czy iść krok w krok za pierwszym z hiszpańskich sequeli, kręcąc tak naprawdę remake sequela (a zarazem sequel remake’u – fascynujące rzeczy wyczyniają w tym Hollywood), czy też postawić na własną fabułę. A jeśli tak, to czy ciągnąć wątek opanowanej przez zombie kamienicy, czy też może w ogóle oderwać fabułę od poprzedniej części i zaproponować samodzielną historię w innym niedużym, odizolowanym miejscu. Naturalnie historię identyczną w przebiegu, bo przecież skoro tamta dobrze się sprzedała, to znaczy, że schemat ma potencjał. Wybór padł na tę drugą z opcji, czyli na porzucenie kamienicy.
Akcja „Kwarantanny 2” rozpoczyna się więc w samolocie, a przecież trudno o bardziej odizolowane miejsce, z którego żadnym sposobem nie da się uciec i w którym w razie czego nie ma też gdzie się ukryć (choć co innego twierdził scenarzysta w „Air Force One”). Niestety, wnętrze samolotu zdało się twórcom zbyt skromne, by pomieścić bogactwo wykwitów ich wyobraźni i gdy tylko pojawiają się kłopoty z ugryzionym przez „chomika” pasażerem, maszyna zostaje awaryjnie posadzona na najbliższym lotnisku. Tam zaś pasażerowie przechodzą do jakiegoś odludnego bagażowego terminala i… dalej jest już jak w „Kwarantannie” z domyślnym numerkiem jeden. Ograniczona przestrzeń, kordon wojska na zewnątrz, głupota obsady, wirus atakujący w denerwująco wybiórczy i nieprzewidywalny sposób (bo niektórym piana z pyska leci niemal natychmiast po zarażeniu, inni zaś przez prawie godzinę nie mają żadnych objawów wścieklicy), no i oczywiście otwarty finał, wieszczący triumfalny powrót historii. Na szczęście pomysł kontynuacji został jak na razie ucięty w zarodku, bo film miał kiepski odbiór wśród amerykańskiej publiki.
I nic dziwnego, skoro zaserwowane widzowi zagrywki są dość prymitywne (pojawienie się pilotów praktycznie znikąd, pasażerowie to banda wyjątkowo niesfornych idiotów), akcja oklepana (zarażenie – atak – walka – kolejne zarażenie), a psychologia postaci przypomina momentami yeti – ktoś gdzieś słyszał, że takie stwory istnieją, ale to przecież muszą być plotki. A już w ogóle słów braknie na to, co wyprawiają osoby zarażone (te idiotyczne wygibasy, to grzeczne opóźnianie ataku w oczekiwaniu, aż oświetleniowiec wyłowi z mroku sylwetkę napastnika), a także jak się zachowują ci jeszcze nietknięci wirusem (owce w ogóle nie myślące o ratowaniu swojego życia). No i jeszcze wisienka na torcie – jedyną osobą, która w życiu widziała chomika i potrafi go odróżnić od szczura, jest niedorostek w kapturze.
Trudno w takiej sytuacji brać bardziej na serio to, co się dzieje na ekranie, choć rzeczywiście – same efekty są w sumie zjadliwe, a w kilku momentach można nawet poczuć drgnięcie gruczołu emocji.
Tak przy okazji – w momencie przeniesienia akcji do terminala uwidacznia się zasadnicza różnica między kinem europejskim, a amerykańskim. Hiszpańska kontynuacja hitu, czyli „[Rec] 2”, starała się ciągnąć wątki poprzedniego filmu poprzez komplikację fabuły i ciekawienie widza ujawnianiem kolejnych elementów napędzającej całą historię intrygi. Owszem, mocno bzdurnej, ale zarazem i interesująco nietuzinkowej. Amerykańska kontynuacja jest zaś po prostu… kopią schematu swojej poprzedniczki, z dorzuceniem rachitycznego fabularnego łącznika, który nie tyle ma cokolwiek wyjaśniać, ile ma być czymś w rodzaju listka figowego, dzięki któremu będzie wiadomo, że rzeczywiście jeden film ma z drugim jakąś styczność. No i oczywiście przy okazji można podpiąć się pod chodliwy medialnie, choć mocno już nadużywany temat, czyli terroryzm.
„Kwarantanna 2: Terminal” nie jest więc żadną specjalną rewelacją, a w dodatku tradycyjnie sporo traci w stosunku do swojego europejskiego odpowiednika, który nieźle udaje kino oparte na faktach (że niby ktoś znalazł kamerę z nagraniem). Rozsądniej więc będzie w tym momencie poczekać do października, kiedy do kin wejdzie czwarta odsłona „[Rec]”, niż sięgać po płytę z „Kwarantanną 2”.