„Nawiedzony dwór” ani zaskakuje, ani bawi, ani mrozi krew w żyłach. Ot, ładne obrazki bez konkretnej treści, i bez dreszczyku emocji. Zwłaszcza że wiadomo, iż nikomu tak naprawdę nie może stać się krzywda. Bo przecież to Disney. Szczęście chociaż, że ta najdroższa w dziejach światowej kinematografii reklama ma ładną oprawę, bo inaczej byłaby to zupełna kicha w kolorowe kropki.
Reklamowy dwór
[Rob Minkoff „Nawiedzony dwór” - recenzja]
„Nawiedzony dwór” ani zaskakuje, ani bawi, ani mrozi krew w żyłach. Ot, ładne obrazki bez konkretnej treści, i bez dreszczyku emocji. Zwłaszcza że wiadomo, iż nikomu tak naprawdę nie może stać się krzywda. Bo przecież to Disney. Szczęście chociaż, że ta najdroższa w dziejach światowej kinematografii reklama ma ładną oprawę, bo inaczej byłaby to zupełna kicha w kolorowe kropki.
Rob Minkoff
‹Nawiedzony dwór›
Swego czasu, podczas lektury książek Terry’ego Pratchetta, ukułem na własne potrzeby nowy termin – „syndrom Pratchetta”. Polega on na tym, że autor tworzy rzecz zabawną na całkiem przyzwoitym poziomie, jednak w pewnym momencie, oscylującym mniej więcej w połowie utworu, zaczyna baczniejszą uwagę zwracać na rozsądne rozwiązanie naplątanych wątków, niż na precyzję zdań, w wyniku czego ulatnia się gdzieś lwia część humoru. I książka w sumie ani nie da się określić jako zabawna, ani jako sensowna (bo pierwsze pół raczej do woli traktuje sens w znaczeniu dosłownym). Identyczna sytuacja występuje w filmie „Nawiedzony dwór”. Obraz, początkowo nawet wcale zabawny, z czasem gubi humor i zaczyna wikłać się w nieszczęśliwych losach mieszkańców budowli, w mnogich tajemnicach i warunkach uzdrowienia trwającej od stulecia sytuacji.
Głównym bohaterem „Nawiedzonego dworu” jest Jim Evers (w tej roli Eddie Murphy), który zajmuje się pośrednictwem w handlu nieruchomościami. Jest obłudny, chciwy, skąpy i nie ma czasu dla żony i dwójki dzieci, mimo że za biuro służy mu dom (żona – Sara, grana przez Marshę Thomason - jest współwłaścicielką agencji). Kiedy wreszcie udaje się zmusić go do rodzinnego wyjazdu, „na dwadzieścia minut” zahacza o wiekową posiadłość, której właściciel zaproponował Sarze pośredniczenie w sprzedaży swojego majątku. Jako że nagle zaczyna padać deszcz, trzaskają pioruny, a na drogę wylewa rzeka, pan dworzyszcza proponuje Eversom nocleg. I tu się zaczynają problemy, bowiem Sara okazuje się być wcieleniem zmarłej przed wielu laty narzeczonej właściciela domu. Ten zaś nie zamierza po raz drugi dać się jej wymknąć. Zadaniem Jima jest wydostanie jej z domu, a także pomoc uwięzionym w okolicy setkom duchów.
Niestety, wszystkie te zdarzenia są dość bezładnie rozsypane po filmie, a na dokładkę przytłoczone masą nieistotnych gadżetów i kolorowych, ale nic nie wnoszących do fabuły scen, dzięki czemu film dość szybko zaczyna nużyć. Dotychczas można było się spodziewać po filmach z Murphym jakiegoś minimum rozrywki (i niekiedy rzeczywiście było to minimum), jednak wygląda na to, że z biegiem lat jest w tej kwestii coraz gorzej. Film ładny, wychuchany, z dopracowanymi efektami specjalnymi (świetnie zrobione śpiewające popiersia) nie potrafi wciągnąć w opowiadaną historię. I nie bawi. A dlaczego? Cóż, powodów pewnie jest kilka, ale decydujący jest jeden: film został zrobiony przez wytwórnię Disneya.
Teraz może pokrótce wytłumaczę, czemu uważam to za minus. Otóż scenariusz filmu nie powstał jako natchnione dzieło mające ambicje powołania do życia pięknej, zabawnej czy też mądrej historii. Najpierw były dekoracje, a dopiero potem - dla ich ożywienia, uwypuklenia i uzupełnienia - zlecono napisanie scenariusza. „Nawiedzony dwór” jest bowiem ekranizacją – oczywiście jeśli można w tym kuriozalnym przypadku użyć takiego określenia – jednego z parków tematycznych amerykańskiego Disneylandu. Właśnie z parku noszącego tę samą nazwę, co film, została wzięta rezydencja, część postaci duchów, gadająca kula oraz mnóstwo pojawiających się w trakcie projekcji gadżetów. Scenarzysta musiał tylko dodać kilka żywych osób oraz z grubsza skleić związane z parkowym dworem wątki, zakończyć je happyendem, no i dodać szczyptę humoru, żeby w żadnym wypadku film nie wyglądał na horror i żeby mogła nań pójść również najmłodsza dziatwa. Skutkiem tego korytarzami latają różne instrumenty, służący są dziwakami, a chodzące trupy są powolne i niezgrabne, ilekroć mają dopaść któregoś z bohaterów. Wszystko to ani zaskakuje, ani bawi, ani mrozi krew w żyłach. Ot, ładne obrazki bez konkretnej treści i bez dreszczyku emocji. Zwłaszcza że wiadomo, iż nikomu tak naprawdę nie może stać się krzywda. Bo przecież to film Disneya. Szczęście chociaż, że ta najdroższa w dziejach światowej kinematografii reklama (bo przecież chodzi o skuszenie kolejnych rzeszy młodzieży do wizyty w Disneylandzie) ma ładną oprawę, bo inaczej byłaby to zupełna kicha w kolorowe kropki. A tak, mimo że zabawa nie jest przednia a nauczki moralne, szczęśliwie niezbyt nachalne, gnają jedna za drugą, „Nawiedzony dom” dość dobrze sprawdza się jako kino familijne. Choć kudy mu do „Caspra”...
Oczywiście to nie pierwszy film, który odwołuje się do disneylandzkiego parku tematycznego. Wcześniej byli chociażby „Piraci z Karaibów”, jednak „Piraci...” nie byli niewolniczo przywiązani do parku, i doskonale obeszliby się bez zapożyczonych stamtąd motywów. W dodatku siłą filmu była rola Johnny’ego Deppa, który stworzył dość wiarygodną i ciekawą postać. Murphy’emu się ta sztuka natomiast nie udała. Jak sądzę głównie dlatego, że scenariusz miał zbyt sztywne ramy i nie pozwalał aktorowi na najdrobniejsze nawet odstępstwo od rozpisanej roli. A bez tego Murphy pozostaje aktorem z plastyczną twarzą, ale bez charyzmy. Innymi słowy - oczywiście nieco spłycając - „Piraci z Karaibów” byli filmem Deppa, a „Nawiedzony dwór” jest filmem disneylandzkiego dworzyszcza.
I tylko się zastanawiam, co, po ekranizacjach książek, sztuk teatralnych, komiksów, gier komputerowych i teraz parku tematycznego, będzie następne? Rozwinięcie w pełnometrażowy film którejś z reklam telewizyjnych? Czy też zlepienie jakąś fabułą garści rubasznych dowcipów? I będziemy wówczas oglądali film pod tytułem „Przychodzi baba do lekarza”, w którym jeden z głównych bohaterów aż do znudzenia będzie zadawał pytanie: „Co pani jest?”. W sumie niewiele już mnie zdziwi...