Na szczęście nie strona naukowa jest główną osnową "Linii czasu". Reżyser postawił na wartką przygodę i sądzę, że tym samym wygrał, bo dzięki temu powstał miły, niezbyt angażujący umysłowo film przygodowy, pozbawiony przesadnego dramatyzmu, choć nie pozbawiony pewnej dozy brutalności.
Jankes na Wojnie Stuletniej
[Richard Donner „Linia czasu” - recenzja]
Na szczęście nie strona naukowa jest główną osnową "Linii czasu". Reżyser postawił na wartką przygodę i sądzę, że tym samym wygrał, bo dzięki temu powstał miły, niezbyt angażujący umysłowo film przygodowy, pozbawiony przesadnego dramatyzmu, choć nie pozbawiony pewnej dozy brutalności.
Richard Donner
‹Linia czasu›
Podróże w czasie wciąż fascynują twórców filmowych. I nic dziwnego, przecież pozwalają zetknąć w sposób mniej lub bardziej widowiskowy dzisiejszą technikę i obyczaje z techniką i obyczajami dawnych, bądź – znacznie rzadziej - przyszłych wieków. W nasze czasy dzięki zaawansowanej technologii wędrują istne pielgrzymki gości z przyszłości („Star Trek IV: Powrót na Ziemię”, „12 małp”, „Strażnik czasu”, który bądź „Terminator”), a dzięki magii pojedyncze jednostki z przeszłości („Goście, goście”), natomiast od nas bohaterowie ruszają w przeszłość dzięki szemranym wynalazkom („Powrót do przyszłości”), tudzież dzięki magii („Armia ciemności”, „Czarny rycerz” i cała kupa niepoważnych filmów z bohaterską młodzieżą wspomagającą siły Dobra w walce z podstępnymi siłami Zła), w przyszłość zaś podążają głównie dzięki hibernacji („Planeta małp”, „Buck Rogers w 25. stuleciu”, „Śpioch”, „Seksmisja”). Łatwo przy tym zauważyć, że epoką szczególnie ulubioną przez filmowców jest średniowiecze. Co i rusz więc mamy średniowiecznego rycerza (bo chłopstwo, jak to chłopstwo, nie ma czasu na jakieś tam „podróże”), który robi ochy i achy na widok roweru, strzelby, czy samochodu, przy czym nieważne jest, czy czyni to w wieku dwudziestym, czy piętnastym. „Linia czasu” mimo posługiwania się podanym powyżej schematem – to znaczy przeniesienia grupy ludzi w okres średniowiecza – potrafi jednak wyłamać się z konwencji. Próżno tu szukać wykorzystywania współczesnej techniki do podnoszenia poziomu życia miejscowych, czy też straszenia nieszczęśników „ognistymi kijami”.
Zacznijmy może od tego, że film powstał na podstawie powieści Michaela Crichtona o tym samym tytule. Crichton jest bardzo sprawnym warsztatowo pisarzem, obdarzonym w dodatku bujną wyobraźnią i nosem do marketingu. Jego powieści na ogół doskonale splatają wątki naukowe z sensacyjnymi i fantastycznymi, oferując sporo rozrywki na w miarę wysokim poziomie, w dodatku aż prosząc się o sfilmowanie. Co nie znaczy, że każdy film na podstawie powieści Crichtona jest natychmiast arcydziełem (że przypomnę fatalną „Kulę”). „Linia czasu”, mimo że wyreżyserowana przez Richarda Donnera, twórcę m.in. „Omenu”, dwóch „Supermanów”, „Zaklętej w sokoła” oraz serii „Zabójczych broni”, posiadająca dość wysoki budżet oscylujący w okolicy 100 milionów dolarów, również, niestety, nie jest filmem do końca udanym.
Przede wszystkim w trakcie seansu odnosi się wrażenie, że film jest zrobiony z kilku modułów – nazwijmy je: Odkrycie, Kłopoty, Ucieczka, Szturm i Powrót. Odkrycie to zawiązanie intrygi. W dolinie rzeki Dordogne we Francji pracuje ekipa amerykańskich archeologów, którzy szukają śladów francuskiego szturmu na zamek La Roque w okresie Wojny Stuletniej. W odkrytej krypcie znajdują kilkusetletni dokument, na którym ręką profesora Johnstona (którego gra Billy Connolly) jest dopisana prośba o pomoc. Jako że podpis zdaje się mieć rzeczywiście ponad sześćset lat (przemilczę metody, dzięki którym w kwadrans dowiedziono oryginalności dokumentu), zaniepokojeni studenci kontaktują się ze sponsorami wykopalisk i dowiadują się, że profesor rzeczywiście przebywa w okresie średniowiecza, skorzystał bowiem z nowego wynalazku – teleportera, który zamiast wysyłać obiekty w inne rejony globu, przerzuca je w czasie o kilkaset lat wstecz. Na ratunek ruszają jego syn (w tej roli Paul Walker), trójka studentów (na ich czele Andre Marek, grany przez Gerarda Butlera, aktora znanego z „Władców ognia” i „Draculi 2000”), dwóch marines stanowiących ochronę i - jako przewodnik grupy - pracownik instytutu, który już raz skorzystał z maszyny. Na załatwienie sprawy mają 6 godzin.
Przerzut w okres średniowiecza rozpoczyna następny moduł – Kłopoty. Nasi bohaterowie trafiają na angielski patrol, jest strzelanina, zamieszanie i pierwsze ofiary. Oczywiście – a piszę to z przekąsem – giną obaj marines, przy czym jeden z nich przed śmiercią zdołał wrócić do XX wieku i przypadkiem wysadzić teleporter przemyconym w łachmanach granatem. Pozostała przy życiu piątka dociera do Castlegard (w rzeczywistości bodaj Castelnaud), gdzie rychło wpada w ręce angielskiego dowódcy. Młodzież wykazuje się pewnymi brakami w wiedzy historycznej (twierdzą, że są Szkotami, a z tymi Anglia też prowadzi wojnę) i – po utracie kolejnego członka ekspedycji (Francois, francuskiego studenta archeologii, potraktowanego jako francuski szpieg) – trafia pod klucz. Szczęście w nieszczęściu, że w tym samym pomieszczeniu siedzi zamknięty profesor Johnston. Teraz jest już poniekąd z górki i następuje Ucieczka. W tym module następuje rozdzielenie akcji na trzy wątki – przewodnik i profesor dostają się z powrotem w ręce Anglików i są prowadzeni do zamku, Andre Marek ratuje dziewczynę, w której się zakochał i odprowadza ją do sił francuskich, a pozostała trójka usiłuje znaleźć drogę do zamku, by wydostać stamtąd profesora. Wkrótce sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej...
Nawet mimo grzęznącej miejscami akcji film ogląda się bardzo przyjemnie. Fabuła jest ciekawa, zdjęcia bardzo ładne, a sceny oblężenia zamku po prostu piękne – zwłaszcza salwy łuczników i ostrzał z trebuszy. Niestety, większość z tych ładnych elementów jest pokazywana zbyt krótko, niemalże w formie migawek. Przyczyna prawdopodobnie leży w tym, że twórcy filmu chcieli zachować większość scen zawartych w książce, co skończyło się istną galopadą wydarzeń i wiecznym pośpiechem wszystkich obecnych w kadrze aktorów, a co za tym idzie zaszkodziło też grze aktorskiej, na którą po prostu już nie było ani miejsca, ani czasu. Wcale się nie zdziwię, jeśli za kilka lat do dystrybucji trafi „Linia czasu: wersja reżyserska”. W sumie taki trend jest ostatnimi czasy bardzo modny (wystarczy wspomnieć choćby „Króla Artura”).
Jako że traktuję ten film jako najprawdziwszą, rzadką ostatnimi czasy przygodówkę bez większych naukowych aspiracji, ani pogłębionych psychologicznie portretów, nie będę się rozpisywał zanadto nad błędami logicznymi zawartymi w scenariuszu, mimo że jest ich całkiem sporo. Na przykład: jak możliwe było istnienie XX-wiecznej rzeczywistości jednocześnie przekazów o powieszonej Lady Claire i odkrytej w krypcie rozbitej ściany? Pierwszy fakt teoretycznie jest historyczny, drugi jednak wynikł dopiero z interwencji bohaterów w przeszłości, nie mogły więc istnieć oba naraz. Uznaję jednak, że nakręcenie filmu o podróżach w czasie pozbawionego błędów jest wręcz niemożliwe, więc nie będę się specjalnie czepiał przeróżnych występujących tutaj paradoksów czasowych. Inne błędy jednak można było skorygować. Na przykład ten, że tunel teoretycznie przytwierdzony do jednego miejsca i czasu w rzeczywistości przesuwa się zarówno w czasie (ekipa ratunkowa przybywa nie w momencie pojawienia się we Francji profesora, a parę dni potem), jak i w przestrzeni (wysłana wcześniej kamera nagrała obraz nieba, zaś nasi bohaterowie wylądowali w nurcie rzeki; ergo – kamera lądowała na gruncie stałym, który umożliwił wykonanie nagrania). Sama podróż też budzi wątpliwości, bowiem była mowa o rozbijaniu przesyłanych przedmiotów i ludzi na atomy i składaniu ich z powrotem, na ekranie zaś widać, że bohaterowie przenoszeni są w jednym kawałku. No i w sumie szkoda, że archeologowie, którzy trafiają w czasy, które znają tylko z wykopalisk, tak mało zainteresowania objawiają zastanym światem. Co gorsza, w pewnym momencie jeden ze studentów mówi, że woli zaryzykować życie, niż żyć w tej epoce. A zdawałoby się, że to spełnienie ich najskrytszych marzeń...
Na szczęście, jak już napisałem, nie strona naukowa jest główną osnową filmu i ten wybór chwali się Donnerowi. Postawił na wartką przygodę i sądzę, że tym samym wygrał, bo dzięki temu powstał miły, niezbyt angażujący umysłowo film przygodowy, pozbawiony przesadnego dramatyzmu, choć nie pozbawiony pewnej dozy brutalności.
Na koniec na wszelki wypadek ostrzegę, iż filmu być może nie powinni oglądać ci, którzy czytali książkę Crichtona (mogą się srodze zawieść), ani ci, którzy interesują się historią średniowiecza (w Hollywood to już tradycja, że fakty historyczne traktuje się dowolnie). I tylko się zastanawiam, czemu „Linia czasu” nie trafiła w Polsce do dystrybucji kinowej, tylko od razu poszła na DVD. Sądzę, że byłaby znacznie ciekawszą propozycją, niż niektóre z proponowanych w zeszłym roku filmów...