„Miasto śmierci” to dość specyficzny, tani horror z żywymi trupami, z niewiadomych przyczyn udający coś w rodzaju skierowanego do czarnoskórej widowni gangsterskiego dramatu.
Krwiożercze lumpy
[Duane Stinnett „Miasto śmierci” - recenzja]
„Miasto śmierci” to dość specyficzny, tani horror z żywymi trupami, z niewiadomych przyczyn udający coś w rodzaju skierowanego do czarnoskórej widowni gangsterskiego dramatu.
Duane Stinnett
‹Miasto śmierci›
EKSTRAKT: | 10% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Miasto śmierci |
Tytuł oryginalny | Last Rites |
Reżyseria | Duane Stinnett |
Zdjęcia | Yasu Tanida |
Scenariusz | Duane Stinnett, Krissann Shipley, David Todd Ocvirk |
Obsada | Noel Gugliemi, Howard Alonzo, Ethan Ednee, Ryan Hanna King, Dayana Jamine, Enrique Almeida, Danny Martinez, Krissann Shipley |
Muzyka | Sean Murray |
Rok produkcji | 2006 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 90 min |
Gatunek | akcja, groza / horror, SF |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
To doprawdy zdumiewające, ile tandety plącze się po naszym rynku. Chwilami można odnieść wrażenie, że większość dystrybuowanych u nas horrorów – oczywiście pomijając te goszczące na szerokim ekranie – to tanie, balansujące na krawędzi amatorki produkcje. Mają one bowiem według krajowych dystrybutorów jedną podstawową zaletę – niską cenę licencji. Co tam, że za bodaj każdą naszą miedzą patrzy się raczej na jakość produktu, a nie wyłącznie na jego niską ceną, że zarzyna się rynek i odstrasza klientów od kupowania płyt DVD, że niepotrzebnie karmi się wytwórnie zbuków. Ważne, że można szybko zgarnąć kasę. „Miasto śmierci” potwierdza tę regułę w całej rozciągłości.
Ponieważ Bóg „sra na nasz żałosny świat”, w rejonie Los Angeles spada zielonkawy meteoryt, trafiając w grupę zasłuchanych w słowa kaznodziei-lumpa bezdomnych. Meteoryt niby jest duży, ale jedyne poczynione przez niego zniszczenia to dziura w moście i z grubsza metrowe zagłębienie w wybetonowanej niecce rzeki. Nim jednak bezdomni zdążą przemienić się w zombie i ruszyć na żer, widz musi przecierpieć kwadrans jałowych, obowiązkowo „luzackich” rozmów czarnoskórych gangsterskich płotek, a także przedrzeć się przez „życiowe problemy” białego, wymoczkowatego prezentera pogody. Gdy po kwadransie lumpy wreszcie wstają i z charczeniem wchodzą na scenę, akcja… wraca do nurtu taniego czarnego kina gangsterskiego. Tym razem na ekranie „brylują” dwaj detektywi, którzy wraz z garścią mundurowych urządzili zasadzkę na naszych czarnoskórych bohaterów. Dopiero w dwudziestej minucie jeden z lumpów sięga w końcu szczęką do gardła pierwszego z policjantów.
Gdy konsumpcja szeregowych strażników prawa się rozkręca, obaj detektywi chronią się w budynku, w którym parę minut wcześniej jeden czarny gang próbował opchnąć coś drugiemu czarnemu gangowi. Biali łączą siły z czarnymi (te „siły” to łącznie z dziesięć osób, wliczywszy w to dwie mniej lub bardziej przypadkowe cizie) i zabierają się do walki z truposzami, które wlazły do magazynu przez otwarte na chwilę wrota. Po walce ferajna rozpada się na kilka grupek wzajemnej adoracji. Jedni sobie gadają na dachu, inni się kłócą, a jeszcze inni po prostu spacerują. W międzyczasie zjawia się prezenter pogody, któremu zombie zjadły dziewczynę, policjant sika z dachu na truposze (nie wiem, może scenarzysta rzeczywiście chciał coś przekazać tą sceną), a kilku łebskich gangsterów bierze drewniane sztachety i wychodzi odzyskać auto, którym mogliby wrócić do domu. Najlepsze auto na czasy żywych trupów, czyli kabriolet. Ekspedycję trudno jednak uznać za zwycięską, bo sztachetowym herosom udaje się jedynie puścić z dymem – oczywiście niechcący – samochód swój, samochód kumpli, zużyć całą amunicję z broni, która była w samochodzie, a następnie chwilowo utknąć w plastikowym kontenerze na śmieci.
Potem nic konkretnego się już nie dzieje, oczywiście poza przepychankami obsady, wzajemnymi oskarżeniami, pyskówkami, użalaniem się i całą resztą „psychologicznego” chłamu dla czarnoskórej widowni. A gdzie w tym wszystkim są zombie? No cóż, siedzą sobie na zewnątrz, pochrumkując, szurając łapciami i ogólnie robiąc za zagrożenie, czyli za coś, co nie pozwala wyjść ze studia (przepraszam, magazynu) i zmusza do rozgrywania akcji w kilku zamkniętych pomieszczeniach. Zamiast zombie równie dobrze mogłaby to być więc śnieżna zadymka, szalejące tornado czy banda morderczych robotów z Procjona. Ot, od czasu do czasu ktoś z obsady musi wystawić głowę na zewnątrz albo jakiś truposz wsadzić łeb do środka, żeby producent mógł zredukować wydatki na gaże i usunąć z fabuły kolejną postać.
Film został nakręcony „domowymi” środkami – ma kiepściutkie, cyfrowe zdjęcia, nędzne – bądź wręcz nieistniejące – oświetlenie planu, za miejskie plenery robią magazynowe, wyludnione ulice przedmieść, a bohaterowie jeżdżą autami liczącymi sobie ponad 30 lat. W efekcie od samego początku produkcję nękają problemy z ostrością obrazu, z jego kolorystyką, a pod koniec w ogóle z widocznością, bo im bliżej listy płac, tym bardziej się trzeba namęczyć z rozszyfrowaniem, kto co wyczynia, i z odróżnieniem dekoracji od aktora. Trudno w tej sytuacji mówić o jakimkolwiek klimacie czy emocjach, choć jednocześnie chwilami może szczęka opaść, bo w drodze wyjątku lektor folguje sobie w kwestii przekleństw i sypie nimi jak z rękawa, nawet w sytuacjach, gdy nie jest to zabieg niezbędny. No ale przecież nie będę podnosić oceny wyłącznie za to, że w filmie padło kilka brzydkich słów.
„Miasto śmierci” jest więc wyjątkowo marnym, problemowym kinem dla kolorowej amerykańskiej widowni, a przynajmniej tak się zdaje na pierwszy rzut oka, i miłośnicy pożeraczy mózgów nie mają tu za bardzo czego szukać.