Esensja ogląda: Kwiecień 2017 (1) [ - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl
Captain Fantastic(2016, reż. Matt Ross) Reżyser i scenarzysta filmu Matt Ross (znany wszystkim miłośnikom serialowej „Doliny Krzemowej” jako odtwórca roli Gavina Belsona, prezesa fikcyjnej firmy Hooli, będący w tym serialu doskonałą parodią korporacyjnego CEO) nie ukrywa, że „Captain Fantastic” był efektem jego refleksji nad wyborami, jakich muszą dokonywać w dzisiejszym świecie rodzice przy wychowywaniu swych dzieci. Film jest takim „co by było gdyby” rodzice mogli poświęcić cały swój czas dla swych dzieci i w oderwaniu od czynników zewnętrznych przekazać im całą wiedzę i podstawowe umiejętności. Oglądając „Captain Fantastic” mniej myśli się o filmie w kategorii dzieła filmowego, a więcej w kategorii prowokacji intelektualnej, każącej sobie zadać pytania: czy poświęcam swym dzieciom wystarczająco dużo czasu? Czy przekazuję im potrzebną wiedzę? Czy dobrze przygotowuję do życia? Co powinienem zrobić, by lepiej to robić? Kim staną się moje dzieci? Czy będą szczęśliwe? Odpowiedź, jaką próbuje dać film nie jest tak do końca przekonująca. Czy my bylibyśmy w zamian za doskonałe przygotowanie fizyczne i intelektualne, oraz otrzymując 100% zaangażowania rodzicielskiego w okresie dojrzewania, gotowi do rezygnacji ze zdobyczy cywilizacji? Jasno w filmie ukazane są minusy procesu – co z tego, że dzieci górują nad rówieśnikami wiedzą i kondycją, skoro nie mają podstawowych umiejętności społecznych? Film też wydaje się zatrzymywać, tam gdzie można by pójść dużo dalej, decyduje się na bardzo zachowawczy finał. Końcowe 20 minut nie wnosi zbyt wiele do tej historii. To pójście po linii najmniejszego oporu, próba pogodzenia wszystkich racji. Narzucającym się skojarzeniem podczas seansu było „Wybrzeże Moskitów” Petera Weira, gdzie też była rodzina wybierającą życie z daleka od naszej cywilizacji i zafascynowany nauką i naturą obsesyjny ojciec. Ale u Weira nie ma szukania prostego happy endu, jest natomiast obraz totalnej klęski bohatera. W „Captain Fantastic” klęska jest pozorna – owszem, utopia jest piękną pomyłką, ale czas życia w enklawie nie jest stracony – dzieci Bena otrzymają „best of both worlds” – przyjdą do naszego świata świetnie wykształceni, z organizmami młodych bogów, a zaległości społeczne da się całkiem szybko nadrobić. Film jest dobrze zagrany, przyzwoicie skonstruowany, inspirujący, a jego główną wadą jest wspomniana zachowawczość. Ale temat jest ważniejszy od realizacji, która przynajmniej nie psuje przyjemności roztrząsania racji głównego bohatera. Ghost in the Shell(2017, reż. Rupert Sanders) Oglądając zwiastuny nowej wersji „Ghost in the Shell” i widząc sceny jawnie nawiązujące do wersji anime, obawiałem się, czy film nie będzie po prostu przeniesieniem fabuły pierwowzoru do filmu aktorskiego. Po seansie zacząłem żałować, że tak się nie stało, bo główna linia fabularna i pomysł na kreację głównego antagonisty jest w gruncie rzeczy banalny, momentami niespójny i nie umywa się do historii Władcy Marionetek z filmu Oshiiego. Filmowe wcielenie głównego bohatwera jest pewnego rodzaju hybrydą Władcy Marionetek i Hideo Kuze ze „Stand Alone Complec” i nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że ta postać jest po prostu bez sensu. Będąc, jak dowiadujemy się z filmu, owocem nieudanego eksperymentu, modelem wadliwym, prezentuje moce właściwe dla potężnej sztucznej inteligencji z animowanego oryginału. Cały zaś oklepany motyw skrzywdzonej istoty mszczącej się na swoich krzywdzicielach jest tak mało wyrafinowany, że naprawdę zastanawiałem się, czemu nie dało się wymyślić jakiejś lepszej, niesztampowej intrygi. Zwłaszcza że mówimy o filmie, który ma w założeniu podejmować tematy transhumanizmu, granic człowieczeństwa, relacji człowieka z technologią, zmian w pojmowaniu płciowości. Bo jednak intencją twórców nie było stworzenie ambitnego dzieła SF z solidną podbudową ideową, ale kina akcji, które się sprzeda. Dlatego też dylematy Miry/Motoko zostają tu bardzo zredukowane. Ambicje redukują się też w trakcie trwania filmu. Im bliżej końca, tym bardziej historia zostaje spłycona, a rozterki bohaterów strywializowane. W w wizji społeczeństwa metropolii przyszłości, definicji człowieczeństwa, relacji między istotą i jej stwórcą nie sięga do pięt „Blade Runnerowi” sprzed 35 lat (będąc zresztą w wielu miejscach wyraźnie zainspirowanym filmem Ridleya Scotta), a w kwestii tego w jakim stopniu nasza pamięć określa to, kim właściwie jesteśmy nie wychodzi poza obserwacje choćby z „Eternal Sunshine of the Spotless Mind” czy, z innej beczki, książkowego „Apostezjonu” Edmunda Wnuka-Lipińskiego. Po stronie pozytywów można wskazać wielkie reklamowe hologramy, nieźle przewidujące kształt naszej przyszłej przestrzeni publicznej, mechaniczną gejszę, postać Batou i jego oczy, niektóre pomysły na technologiczne modyfikacje ciała, wreszcie rolę charyzmatycznego Takeshi Kitano. Ale mój główny zarzut do aktorskiego „Ghost in the Shell” jest taki, że film na żadnym poziomie nie porusza, nie wywołuje emocji, nie łapie za gardło. Bohaterowie nie budzą empatii, ich losy nie wzruszają. A przecież to powinien być najważniejszy element filmu o samotności w stechnicyzowanym świecie. Nasza młodsza siostra(2015, reż. Hirokazu Koreeda) „Nasza młodsza siostra” jest bez wątpienia filmem, który zachwyci wielbicieli kameralnego kina obyczajowego. Już na początku musimy szybko się zorientować w skomplikowanych relacjach rodzinnych. Trzy siostry, mieszkające wspólnie w starym domu w Kamakurze pod Tokio, poznajemy bowiem w momencie, kiedy wyruszają w długą podróż na pogrzeb ojca, który przed laty opuścił rodzinę dla innej kobiety. Podczas tej uroczystości poznają one zarówno ostatnią towarzyszkę życia ich ojca, jak i swoją przyrodnią, nastoletnią siostrę. Z pewnym zaskoczeniem obserwujemy, jak ta ostatnia decyduje się skorzystać z wysuniętej spontanicznie propozycji rodzeństwa i wkrótce wszystkie cztery mieszkają pod jednym dachem. W miarę rozwoju wydarzeń coraz lepiej poznajemy cztery główne bohaterki i z rosnącym zainteresowaniem zanurzamy się w świecie skomplikowanych relacji je łączących. Niewątpliwie najtrudniejsza jest sytuacja najmłodszej z nich – Suzu, która musi odnaleźć się w zupełnie nowym dla siebie miejscu, a życzliwość sióstr jest wprawdzie pomocna, ale nie rozwiązuje przecież wszelkich problemów. W równej mierze naszą uwagę przykuwa najstarsza z czterech bohaterek – Sachi, która związawszy się z żonatym mężczyzną, staje przed koniecznością podjęcia ważnych życiowych decyzji. Dopełnieniem tej rodzinnej opowieści są zaś losy innych sportretowanych tutaj mieszkańców Kamakury, a w szczególności właścicielki restauracji, w której często jadały siostry. To właśnie poruszająca historia tej starszej kobiety, która przygotowuje się do nieuchronnego odejścia z tego świata, sprawia, że przedstawione w filmie wydarzenia zyskują zupełnie nową perspektywę. „Nasza młodsza siostra” to przede wszystkim nasycony emocjami, piękny i mądry film ukazujący, jak istotne są więzi rodzinne. Warto jednak zaznaczyć, że na odbiór tego obrazu istotny wpływ mają również wysmakowane zdjęcia, na których podziwiać możemy zachwycające japońskie krajobrazy. Fotograf(2014, reż. Waldemar Krzystek) Sebastian Chosiński [70%] Waldemarowi Krzystkowi – autorowi opowiadających o najnowszej historii Polski politycznych dramatów „W zawieszeniu” (1986), „Ostatni prom” (1988) oraz „80 milionów” (2011) – na dobre wychodzi współpraca z Rosjanami i Ukraińcami. Za „Małą Moskwę” (2008) dostał Złote Lwy w Gdyni, serial biograficzny „Anna German” był telewizyjnym superhitem, z kolei „Fotograf” (2014) to bardzo przyzwoicie skrojony thriller psychologiczny z wątkiem politycznym w tle. Reżyser ponownie przeniósł się w nim do miasta swojej młodości, czyli Legnicy. Tam, biorąc pod uwagę chronologię, zaczyna się skomplikowana intryga, która rzuca się cieniem na czasy współczesne. Zanim jednak przeniesiemy się na Dolny Śląsk, trafiamy do Moskwy, w której od dwudziestu lat działa seryjny zabójca nazywany przez ścigających go stróżów prawa „Fotografem”. Pseudonim ten wziął się stąd, że na miejscach zbrodni pozostawia on porozstawiane numerki, co mają w zwyczaju policyjni fotografowie. Jest nieuchwytny, bo dotąd nikt nie przeżył spotkania z nim. Pierwszą osobą, której jest to dane, jest Natasza, policjantka ze służby drogowej. Decyduje o tym absolutny przypadek, ale na tyle istotny, że ścigający maniaka major Lebiadkin postanawia włączyć kobietę do swego zespołu. Chce bowiem odkryć, co takiego mu powiedziała, że zrezygnował z zabicia jej. Śledztwo, które teraz nabiera tempa, pozwala dość szybko odkryć personalia podejrzanego, lecz nie jest to nawet połowa sukcesu. By go dopaść, funkcjonariusze moskiewskiej policji muszą zagłębić się w ponurą komunistyczną przeszłość, która związana jest z pobytem jednostek Armii Czerwonej w Polsce. Akcja – jak na pasjonujący thriller przystało – pędzi na złamanie karku. To plus, bo nie sposób nudzić się, oglądając „Fotografa”, ale i – w nieco mniejszym stopniu – minus, ponieważ nie ma co liczyć na dogłębną analizę procedur policyjnych. Mimo skomplikowania fabuły, wszystko zostaje wyłożone na tacy. Coś, co w normalnych warunkach zajęłoby dni, jeśli nie tygodni, tutaj zamyka się w maksymalnie kilkunastu godzinach, co nieco odbiera całej historii wiarygodności. Magnesem dodatkowym, jaki powinien przyciągnąć widzów przed – teraz już tylko małe – ekrany jest w przypadku „Fotografa” udział wielu cenionych aktorów rosyjskich i ukraińskich: Tatiany Arntgolc, Aleksandra Bałujewa („ Dwie kobiety”), Artioma Tkaczenko („ Południowe noce”), Dmitrija Uljanowa („ Riorita”), Aliony Babienko („ Kierowca dla Wiery”), Marata Baszarowa („ Juleńka”) oraz – w niewielkim, lecz znaczącym epizodzie – Aleksieja Gorbunowa („ Szpieg”).
|