„Potwór” to jeden z tych przypadków, gdy ekipa zaczyna kręcić horror, ale kończy melodramat.
Wielka stopa i wtopa
[Steven R. Monroe „Potwór” - recenzja]
„Potwór” to jeden z tych przypadków, gdy ekipa zaczyna kręcić horror, ale kończy melodramat.
Steven R. Monroe
‹Potwór›
EKSTRAKT: | 30% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Potwór |
Tytuł oryginalny | Sasquatch Mountain |
Dystrybutor | Epelpol |
Data premiery | 19 września 2007 |
Reżyseria | Steven R. Monroe |
Zdjęcia | Neil Lisk |
Scenariusz | Michael Worth |
Obsada | Lance Henriksen, Cerina Vincent, Michael Worth, Rance Howard, Craig Wasson, Tim Thomerson, Raffaello Degruttola, Karen Kim |
Muzyka | Corey Allen Jackson |
Rok produkcji | 2006 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 90 min |
Gatunek | groza / horror, SF |
EAN | 5907561111457 |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Mawia się, że nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki. Może i nie, ale wielu z pewnością próbuje. Jak choćby Lance Henriksen, który nie zraził się występem w
tragicznym „Pierwotnym źle” z plączącym się po planie sasquatchem i cztery lata później znowu wziął udział w kręceniu łudząco podobnego knota, tym razem noszącego dumne miano „Sasquatch Mountain”, co na polski przetłumaczono po prostu jako… „Potwór”. Takie powtarzanie raczej dość upokarzającego doświadczenia zakrawa na masochizm, ale cóż, Henriksen stracił jakiś czas temu aktorski instynkt samozachowawczy i generalnie gra we wszystkim, co mu podsuną. A że na ogół są to złe, tanie filmy na pograniczu amatorszczyzny, to i nie ma się co dziwić, że obecnie nikt normalny nie zatrudnia go do czegokolwiek, co miałoby większy budżet i mogłoby pójść do kin…
„Potwór” startuje z przytupem. Tanim, bo tanim, ale przytupem. Uciekająca po krwawym napadzie na bank piątka przestępców (jeden starszy facet, dwóch braci, lowelas i młoda kobieta) rozbija mikrobus o terenówkę i przymierza się do pieszej ucieczki w leśny plener, zbierając rozsypane paczki banknotów i ciągnąc ze sobą jako zakładnika dziewczynę z drugiego auta. Nim uda im się oddalić od auta, zjawia się szeryf z dwoma podwładnymi i wybucha strzelanina. Trochę zabawna, bo raz strzela ławą jedna strona, i to do wyczerpania amunicji, a potem druga – też ławą. Jednak o ile przestępcy co najwyżej robią durszlak z rozbitej terenówki, to policjanci – dzięki posiadaniu broni z mocniejszymi nabojami – dziurawią mikrobus razem z jednym z bandytów. Nim szykujący się do odejścia na emeryturę szeryf przekona się, że przestępcy nawiali w las – co jest wyjątkową bzdurą, bo „las”, czyli rozstawione co 10-15 metrów drzewa, rośnie na wzgórku i nawet, gdyby ktoś uciekał na czworakach, byłoby go natychmiast widać jak na dłoni – jest już za późno na powtórną kanonadę. Szeryf wzywa więc posiłki, a uciekinierzy głowią się nad dylematem – brać zrabowaną kasę czy taszczyć ze sobą ciężko rannego brata jednego z nich. Jako że nie jest to wiekopomny, głęboki i wielowątkowy dramat z oscarowymi rolami, widz z góry wie, jaki będzie los rannego. Natomiast mniej oczywiste są posiłki szeryfa, będące w istocie… starszym facet z dubeltówką, robiącym za kogoś w rodzaju tropiciela. Bo śmigłowce z realnym wsparciem dotrą… następnego dnia.
Ponieważ piątka zdesperowanych bandytów, harda zakładniczka, wkurzony szeryf z dwoma żółtodziobami, zblazowany tropiciel oraz mieszkający w chacie w środku lasu Lance Henriksen to dla scenarzysty była zbyt wąska pula, z którą nie potrafił nic konkretnego zrobić, wkrótce na scenę wkracza jeszcze dwunogi kudłacz, kasując na dzień dobry jedną czy dwie osoby. A ponieważ kudłaczowi jest obojętne, czy urywa głowę bandycie, czy stróżowi prawa, obie uszczuplone ekipy chronią się w chacie Lance’a Henriksena i… akcja dostaje kopa w krocze, waląc się na pysk i praktycznie do samych napisów końcowych leżąc sobie grzecznie w kącie. Za to pojawia się pole do kuriozalnego romansu i żenujących, gremialnych wynurzeń, sięgających nawet czasów dzieciństwa.
No ale skoro horror z tego jak z rzodkiewki chryzantema, to może trzeba zadowolić się melodramatem? Nic z tego. Gra aktorska nie powala, dialogi są raczej pretekstowe i zalatują sztucznością, udźwiękowienie zastanawia (niekiedy ścieżka dźwiękowa jest lekko przesunięta względem obrazu, a niekiedy mocniejsze muzyczne frazy zagłuszają wszystko inne), zaś zdjęcia zwyczajnie wprawiają w zdumienie. Ewidentnie są niedoświetlone i chwilami fatalnie rozmydlone, tyle że dla uniknięcia sinizny i bladości mocno podbarwiono je w postprodukcji, co dało efekt daleki od naturalności. Natomiast – jak na złość melodramatowi – całkiem przyzwoicie wyszedł twórcom sam kudłacz. Co mimo wszystko wskazuje na to, że „Potwór” zaczęto kręcić jako regularny horror. Tylko po drodze coś nie wyszło i do „męskiego” scenariusza (napad, strzelanina, zakładnik) dorwała się jakaś rozmarzona miłośniczka harlequinów.
Oczywiście w trakcie seansu, wypchanego po brzegi różnymi schematami, choć i potrafiącego od czasu do czasu błysnąć jakimś mniej tuzinkowym konceptem, pojawiają się różne wątpliwości natury logicznej, jak choćby – dlaczego wielka stopa w ogóle atakuje ludzi, skoro wcześniej przez dobrą dekadę żyła spokojnie obok Henriksena? Czemu masakruje tylko tych z bronią palną? Co chce osiągnąć? I dlaczego tylko jedna osoba, i to dawno temu, nagrała ją kamerą, skoro potrafi zapuszczać się tak blisko szosy nawet w dzień? Nie są to jednak wątpliwości, nad którymi warto mocniej się zastanawiać, bo i sam „Potwór” nie jest wart większej uwagi. Jeśli już jednak po niego sięgać, to wyłącznie mając w pamięci przestrogę, że żaden z niego horror, a co najwyżej marny melodramat z akcentami thrillera.