Sądząc po tytule – „Bye Bye Man” – zaoceanicznym twórcom zaczęły wyczerpywać się sensowne imiona morderczych bytów. Czy czeka nas w najbliższej przyszłości jakiś Miau Miau Zaur czy Zulu Gula Splat?
Nazwobójca
[Stacy Title „Bye Bye Man” - recenzja]
Sądząc po tytule – „Bye Bye Man” – zaoceanicznym twórcom zaczęły wyczerpywać się sensowne imiona morderczych bytów. Czy czeka nas w najbliższej przyszłości jakiś Miau Miau Zaur czy Zulu Gula Splat?
Stacy Title
‹Bye Bye Man›
EKSTRAKT: | 40% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Bye Bye Man |
Tytuł oryginalny | The Bye Bye Man |
Dystrybutor | Monolith Video |
Data premiery | 12 kwietnia 2017 |
Reżyseria | Stacy Title |
Zdjęcia | James Kniest |
Scenariusz | Jonathan Penner |
Obsada | Douglas Smith, Lucien Laviscount, Cressida Bonas, Doug Jones, Michael Trucco, Jenna Kanell, Erica Tremblay, Marisa Echeverria |
Muzyka | The Newton Brothers |
Rok produkcji | 2017 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 92 min |
WWW | Polska strona |
Gatunek | groza / horror, thriller |
EAN | 9788365736444 |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
O co, jak o co, ale o oryginalność „Bye Bye Mana” posądzić nie można. Jest oparty na ścinkach motywów znanych z „Bloody Mary”, „Candymana”, „Ringu” czy nawet serii „Oszukać przeznaczenie”. Oczywiście nic w tym złego, bo nakręcić dziś film – szczególnie horror – bez sięgania po przetrawione już przez kogoś motywy, to sztuka praktycznie niemożliwa. Można to jednak robić sprytnie, z wdziękiem i powściągliwością, a można też po prostu chlusnąć do kubła paliwem ściągniętym z cudzego baku i udawać, że wszystko jest w porządku. „Bye Bye Man” utknął gdzieś w połowie drogi, aczkolwiek wyraźnie widać w nim tendencje charakterystyczne dla tego mniej chwalebnego podejścia.
Początek filmu zapowiada się ciekawie. Jest rok 1969. W piękny, słoneczny dzień, na osiedle domków jednorodzinnych przyjeżdża dżentelmen ze strzelbą słusznego kalibru i w sposób widowiskowy pozbawia życia pewną kobietę i żyjącego z nią sparaliżowanego mężczyznę. Następnie kieruje się do domu sąsiadki, domagając się wyjawienia, komu powiedziała imię. Jakie? Tego dowiadujemy się z głównej części fabuły, rozgrywającej się współcześnie. Ale raczej nie trudno zgadnąć, że chodzi o tytułowego Bye Bye Mana. Również później poznajemy ostateczny bilans wydarzeń z lata 1969.
Później, bo zasadnicza akcja filmu dzieje się w czasach nam współczesnych. Trójka bohaterów – dwóch przyjaciół z dzieciństwa plus dziewczyna jednego z nich – wynajmuje na spółkę duży, położony na uboczu dom. Trochę dziwny, bo absolutnie pusty, z meblami upchniętymi z niewiadomej przyczyny w piwnicy. Szybciutko organizują parapetówkę, zaś późną nocą, już po wyjściu gości, nakłaniają dziewczynę, która postanowiła u nich zanocować, do zaprezentowania parapsychicznych umiejętności. Niestety, podczas seansu, gdy dziewczyna zaczyna być coraz bardziej niespokojna i przebąkuje o konieczności zakończenia pokazu, a następnie zaczyna recytować niepokojącą wyliczankę, z ust jednego z uczestników mimowolnie pada tytułowe imię. Światła gasną. Byt, który przez prawie pół wieku był wyrugowany z naszej rzeczywistości i jedynym śladem po jego istnieniu pozostawało wyskrobane w szufladzie nocnego stolika imię, ze zrozumiałą gorliwością wraca zbierać krwawe żniwo.
Przez dłuższy czas nie ma co jednak liczyć na efektowne zgony. Fabuła drepcze sobie spokojnie raz ścieżką śledztwa, mającego na celu poznanie korzeni klątwy, raz aleją paranoi, powoli ogarniającej wszystkich, którzy imię Bye Bye Mana usłyszeli. Bo ktokolwiek je poznał, zaczyna mieć różne zwidy wpędzające w rozpacz czy złość i prowadzące finalnie do czynów brutalnych. Zwidy na ogół dotyczące zdrady najbliższych. Niestety, im bliżej finału, tym mocniej historia ześlizguje się w schematy, na koniec przybijając wieko trumny grubymi na cal bretnalami najprawdziwszej hollywoodzkiej sztampy. W sumie szkoda, choć raczej trudno oczekiwać gejzerów oryginalności od konstrukcji zlepionej z motywów pożyczanych na prawo i lewo od starszych braci w celuloidzie.
Gdyby nie liczyć tych schematycznych zagrywek, a także przymknąć oko na bezsensowne elementy intrygi (młotek, płaszcz, kaszelek) i dziwny casting (obecność w obsadzie Carrie-Anne Moss jest w sumie zbędnym balastem), to „Bye Bye Man” nie prezentuje się wcale tak źle. Potrafi od czasu do czasu wytworzyć interesujący klimat grozy, umiejętnie gra tajemnicą, a do tego stoi na wysokim poziomie realizacji technicznej. Przez marny finał ostateczny bilans wypada jednak mocno przeciętnie. Twórcy chyba zresztą mieli świadomość, że z historią jest coś nie tak, bo skompletowany z końcem grudnia 2015 roku materiał poddawali przeróbkom przez cały następny rok, przy okazji usuwając szereg zbyt krwawych scen i negocjując obniżenie kategorii wiekowej, pierwotnie ustawionej na R, czyli do 17 roku życia wyłącznie w towarzystwie rodzica. Negocjacje i przeróbki były na tyle skuteczne, że film ostatecznie trafił do dystrybucji w USA i Kanadzie z kategorią PG-13/13+. W innych krajach ustawiono jednak barierę wiekową na ogół na pułapie 15-16 lat – z wyjątkiem Kolumbii i Polski, w których to krajach pozwolono oglądać film już 12-latkom (w przypadku Polski „pozwolono” nie jest w zasadzie właściwym terminem, bo – poza telewizją – nadal nie mamy żadnych uregulowań prawnych dotyczących ograniczeń wiekowych widza).
Jeśli więc ktoś tęskni za motywem morderczego bytu pojawiającego się na wezwanie (Bye Bye Mana nie trzeba prosić aż trzy razy, by się pofatygował kogoś nawiedzić), lubi skazane na niepowodzenie starania odsunięcia nieuchronności zgonu bądź łatwo daje się zadowolić gaśnięciem światła, tajemniczymi chrobotami i prymitywnymi narzędziami zbrodni, „Bye Bye Man” będzie w sam raz dla niego. Całą resztę zapraszam do poszukania czegoś ździebko bardziej ambitnego.