Moleskine: Dwie kreski koki [Michael Mann „Miami Vice” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Kino doskonałe czy gniot? Kinowa interpretacja kultowego serialu o policjantach z Miami budzi skrajne opinie widzów. Michael Mann odstąpił od robienia „cool” historii na modłę pierwowzoru telewizyjnego. W wersji A.D. 2006 to, co na pierwszy rzut oka wydaje się kreacją i stylistyką, jest na wskroś rzeczywiste i wiarygodne.
Moleskine: Dwie kreski koki [Michael Mann „Miami Vice” - recenzja]Kino doskonałe czy gniot? Kinowa interpretacja kultowego serialu o policjantach z Miami budzi skrajne opinie widzów. Michael Mann odstąpił od robienia „cool” historii na modłę pierwowzoru telewizyjnego. W wersji A.D. 2006 to, co na pierwszy rzut oka wydaje się kreacją i stylistyką, jest na wskroś rzeczywiste i wiarygodne.
Michael Mann ‹Miami Vice›EKSTRAKT: | 100% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 70,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
| Tytuł | Miami Vice | Dystrybutor | ITI, UIP | Data premiery | 25 sierpnia 2006 | Reżyseria | Michael Mann | Zdjęcia | Dion Beebe | Scenariusz | Michael Mann | Obsada | Colin Farrell, Jamie Foxx, Li Gong, Ciarán Hinds, Naomie Harris, Justin Theroux, Luis Tosar, Barry Shabaka Henley, Elizabeth Rodriguez, Eddie Marsan, Isaach De Bankolé, John Hawkes, Tom Towles, Tony Curran, Ana Cristina De Oliveira, Everlayn Borges, Juanita Billue, Mike Pniewski, Dexter Fletcher, Oleg Taktarov, Alexander Rafalski | Muzyka | John Murphy | Rok produkcji | 2006 | Kraj produkcji | USA | Czas trwania | 134 min | Parametry | Dolby Surround 5.1; Format: 2.40:1 anamorficzny 16:9 | WWW | Strona | Gatunek | sensacja | Zobacz w | Kulturowskazie | Wyszukaj w | Skąpiec.pl | Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Oglądając film spodziewam się nie tylko dobrego scenariusza, zaangażowanych aktorów i mistrzowskiej reżyserii. Film nie porusza wyłącznie myśli, skłaniając do dyskusji o znaczeniu zawartego w opowieści przesłania, lecz również oddziałuje na wrażliwe zmysły wzroku i słuchu. Będąc fotografem, podczas seansu automatycznie włącza mi się to zawodowe zboczenie, nakazujące bacznie przyglądać się plastyce obrazu, oceniać pracę kamery, dobór optyki do konkretnej sceny, rodzaj oświetlenia, montaż by w końcu analizować wpływ tych środków wizualnych na samą opowieść. Od lat słuchając muzyki filmowej ostatnio przestaję być wzruszony kolejną ścieżką dźwiękową, łapiąc się na zatrważającym odczuciu, że wszystko już było – jednak czasem trafi się autentyczna, pochłaniająca uwagę perełka, którą warto zaciekawić innych. Mimo zainteresowania przede wszystkim tymi warstwami filmu, które uznawane za techniczne bywają traktowane gorzej od efektów pracy głównych postaci na planie, staram się odbierać i recenzować ukończone dzieło jako całość, absolutnie ułomną bez sprawnie zrealizowanego któregokolwiek z elementów. Chciałbym jednocześnie zachęcić i zaprosić czytelników do kontaktu i aktywnej wymiany opinii o przedstawianych filmach na moim blogu http://24mm.org/moleskine Nieoczekiwanie „Miami Vice” okazał się dziełem kontrowersyjnym. Nie pamiętam by jakikolwiek inny film Michaela Manna wywołał tyle sprzecznych emocji u oglądających. Sam wyszedłem z kina pod silnym wrażeniem klimatu, tej unikalnej u Manna umiejętności wzbudzenia u widza stanu zanurzenia w opowieści synergicznie zespolonej z obrazem i dźwiękiem. Zapragnąłem podziwiać Miami nocą, zobaczyć te wszystkie tak fantastycznie nakręcone miejsca, popłynąć na Kubę, wypić mojito przy rytmach samby, wziąć udział w pościgu szybkimi motorówkami. Dech zaparło mi w piersiach, gdy widziałem mały samolot A-500 wzbijający się w chmury, gdy patrzyłem na Crocketta i Isabellę płynących przy sączących się powoli dźwiękach piosenki Moby’ego. Ale słyszałem te odmienne głosy zarzucające nudę, brak scenariusza, odejście od telewizyjnego pierwowzoru i zatracenie tamtych pamiętanych przecież doświadczeń, czy w końcu spadek formy reżysera, którego kolejne kinowe poczynania są oceniane przede wszystkim z perspektywy doskonałej „Gorączki”. Niezadowoleni oczekiwali innego rodzaju widowiska: może pasteli i flamingów, może wierniejszej rekreacji oryginału, może głębszego wniknięcia w psychikę policjantów narażających życie pod przykrywką. Nie wiem. Mój odbiór filmu jest inny. Bowiem nie chodzi w „Miami Vice” wyłącznie o samą opowieść, której stopień skomplikowania wcale nie odbiega od tego co prezentował serial, lecz o wrażenia. Siadając przed ekranem należy nastawić się na wciąganie tych znakomitych obrazów i dźwięków niczym białych kresek koki, po których jest człowiekowi tak cholernie dobrze, ponieważ cały rzeczywisty świat odpłynął hen, w nieznane. Sama opowieść stanowi kompilację motywów i wątków z dwóch czy trzech najlepszych odcinków z pierwszego sezonu serialu. Crockett (Colin Farrell) i Tubbs (Jamie Foxx) pod przybranymi tożsamościami starają się wniknąć w nowocześnie zorganizowaną siatkę przestępczą, zajmującą się szmuglowaniem narkotyków z Ameryki Łacińskiej do Stanów Zjednoczonych. Pierwszy kontakt, José Yero (John Ortiz), okazuje się nie być szefem organizacji i głównym zleceniodawcą kartelu, lecz jedynie pośrednikiem, odpowiedzialnym za kontrwywiad i koordynującym transporty kontrabandy. Crockett, wchodząc głębiej w struktury tego przestępczego „przedsiębiorstwa”, coraz bardziej zbliża się do cienkiej czerwonej linii, wyznaczającej granicę między prawem a bezprawiem. Stałym motywem u Manna jest stosunek jego bohaterów do wykonywanej profesji. Dla mężczyzn z silnymi charakterami, których przedstawia reżyser, wykonywany zawód stoi na pierwszym miejscu i stanowi zasadniczą treść życia postaci, ich pasję. W „Miami Vice” profesja Crocketta zostaje spleciona ze sferą intymną, kiedy w jednej ze scen pojawia się zainteresowanie Isabellą (Gong Li), businesswoman stojącą po ciemnej stronie. Tubbs woła „Partnerze!”, wyrażając w ten sposób niezwerbalizowaną obawę o losy przyjaciela i powodzenie prowadzonej operacji. „Wiem co robię”, odpowiada Crockett na moment przed wyruszeniem w podróż ultraszybką łodzią motorową, zwiastującą romans agenta z Isabellą. Sposób kreowania relacji pomiędzy dwoma bohaterami bardzo przypomina mi to, jak przedstawione zostało rodzące się uczucie Cory i Sokolego Oka we wcześniejszym „Ostatnim Mohikaninie” Manna. Bez zbędnych słów, bez sztampowych gestów, jedynie dzięki spojrzeniom, z których wynika tak wiele, i czynom. Zakazana wydawałoby się relacja jest konsekwentnie rozwijana w kolejnych scenach filmu. Powstają oczywiste pytania. Jak daleko działający pod przykrywką Crockett jest się w stanie posunąć dla powodzenia akcji? Czy fundamentem znajomości z Isabellą jest tylko wyrachowanie, czy niepohamowana żądza? Czy w końcu policjant będzie w stanie odłożyć na bok swoje emocje, by niewzruszony stanąć twarzą w twarz z przestępcami? Choć „Miami Vice” jest w gruncie rzeczy dwugodzinnym klipem, niekoniecznie zobowiązującym intelektualnie, za to pełnym niesamowitych zdjęć i hipnotycznej muzyki, te charakterystyczne dla reżysera elementy są w filmie obecne. Główny bohater staje przed dylematem, wybiera słusznie, jednak jego decyzja powoduje skutki, które byłyby proste do zniesienia, gdyby nie zaangażowanie Crocketta w obowiązki zawodową i równocześnie w związek z Isabellą. Problem polega na tym, że Crockett, na podobieństwo bohaterów wcześniejszych filmów Manna, na początku wyraźnie oddziela pierwiastek ratio od emotio w swoim życiu, jednak z czasem wydarzenia powodują przewartościowanie i rozmycie tej pozornie ważnej granicy. Każdy krok w sprawach ważnych, wykonany pod wpływem rozsądku, niesie ze sobą emocjonalne konsekwencje: radość, smutek czy żal. Pośród tych wszystkich przepięknych scenerii, błyszczących samochodów, łodzi motorowych i samolotów, reżyser – i jego bohaterzy – znajdują miejsce na pasję, pożądanie, może miłość – a na pewno zazdrość, uczucie bezpośrednio przyczyniające się do upadku jednego z szefów narkotycznej siatki. Warto uważnie zwracać uwagę na zwykle słabo zarysowane reakcje i gesty postaci z filmu. Łzy w oczach Yero, obserwującego tańczącego Crocketta i Isabellę, znaczą równie wiele, co pokazane w krótkiej migawce spojrzenie jego ochroniarza, patrzącego z boku na całą sytuację. Warto zwrócić uwagę, jak wzrok Isabelli wielokrotnie podąża za Crockettem, raz z chęcią lepszego poznania agenta, później z radością, niedowierzaniem i w końcu ze smutkiem. Na DVD (chyba nie w Polsce, oglądałem płytę R1) dostępna jest reżyserska wersja obrazu z komentarzem Manna. Film rozpoczyna się pominiętą w kinie sceną wyścigu łodzi motorowych wokół Miami, kilka późniejszych fragmentów obrazu zmieniono bądź rozbudowano. Fascynująca jest wypowiedź reżysera, świadcząca o jego wyjątkowym, profesjonalnym podejściu do wykonywanego zawodu. Jakiś czas temu czytałem świetną książkę/album wydawnictwa Taschen, będącą ilustrowaną monografią o twórczości Manna. Jej leitmotivem jest teza mówiąca, że reżyser nie wchodzi na plan zdjęciowy bez skończonego scenariusza, mało tego: ma w głowie wizualizacje co bardziej istotnych sekwencji i gotową ścieżkę dźwiękową do późniejszego użycia podczas montażu. Twierdzenie o scenariuszu wydaje się banalne, jednak przestaje być tak traktowane, gdy zrozumiemy na czym dokładnie polega proces zamknięcia tego dokumentu. Przede wszystkim bardzo szczegółowo rozpisana zostaje charakterystyka postaci, ich historia, doświadczenia, całe tło zawierające opis rodziców, szkół, etc. Twórca konsultuje się z fachowcami, często prawdziwymi skazańcami, starając się możliwie jak najwierniej odtworzyć szczegóły profesji bohaterów (nie ważne, czy byliby policjantami, zawodowymi zabójcami czy złodziejami) jednocześnie nie ulegając pokusie stylizacji. Serial „Miami Vice” był faktycznie przesadzony, kolorowany pastelami, przedstawiany zgodnie z kreowanymi przez Manna nowymi trendami widowiska telewizyjnego. Film kinowy „Miami Vice” wygląda jakby była to stylizacja A.D. 2006, jednak w rzeczywistości za wszelkimi detalami stoi solidna, gruntowna wiedza reżysera o poruszanej materii. Dzieło jest zwyczajnie wiarygodne. Wystarczy jeden przykład z komentarza do filmu, do finałowej strzelaniny. Nie ma w głosie Manna nic z nastawienia „robię-najlepszy-pojedynek-w-historii-kina” lecz zimno podawane informacje o taktyce, jaką przyjmują policjanci, zapewniającą skuteczne wykonanie zadania mimo liczebnej przewagi przestępców. Na koniec trochę techniki. Michael Mann odważnie eksperymentuje z cyfrową rejestracją obrazu. „Miami Vice” to drugi po „Zakładniku” film istotnie wykorzystujący możliwości kamery Thomson Viper. Twórca już wcześniej w komentarzach powoływał się na „wysoką rozdzielczość” uzyskanego w ten sposób zapisu. Mając na uwadze techniczne właściwości rejestracji cyfrowej, podchodziłem wcześniej do słów Manna z pewną ostrożnością. Po wysłuchaniu komentarza zrozumiałem dokładnie „co autor miał na myśli”. W tym przypadku stwierdzenie reżysera nie dotyczy zdolności odwzorowania szczegółów, lecz dużej głębi ostrości, pozwalającej uzyskać – mówiąc najprościej – nierozmyte tło. Ma to zasadnicze znaczenie podczas filmowania nocą – a to właśnie mrok jest ulubionym obszarem pracy reżysera i jego bohaterów. W takiej scenerii uzyskanie dużej głębi ostrości klasycznymi metodami byłoby właściwie niemożliwe, wymagałoby bowiem użycia silnego sztucznego oświetlenia, które w oczywisty sposób zaburzałoby klimat tak rejestrowanych ujęć. Cyfrowy zapis dodaje również obrazowi specyficznego rodzaju ziarna o „telewizyjnym” charakterze, przez co niektóre fragmenty (zwłaszcza finałową strzelaninę) ogląda się jak naturalistyczną relację w wiadomościach TV, co jest zapewne zgodne z założeniami twórcy. 
|